Ja przyznam szczerze, że nie do końca wierzę. Nie żebym Redaktora Naczelnego
„Rzeczpospolitej” Tomasza Wróblewskiego uważał za kłamcę. Absolutnie! Przytoczę
anegdotę, która zobrazuje o co mi chodzi. Rzecz działa się po śmierci Zdzisława
Matlakiewicza. Do jego domu, do matki przyszedł przyjaciel zmarłego, Jan Himilsbach
i zapytał, czy ta może ona Zdziśka poprosić. „Jasiu, Zdzisiek nie żyje”
wytłumaczyła kobieta. „No ja wiem. Ale w głowie mi się to nie może pomieścić”
odparł Himilsbach.
Ze mną jest tak samo. Nie wątpię w
słowa Wróblewskiego. Po prostu w głowie mi się coś takiego nie mieści!
Wedle wspomnianego redaktora „Zdradzając trochę kulisy tego, co się dzieje
w rządzie, powiem, że kilku ministrów wydzwaniało m.in. do specjalistów
dziennikarzy, ale nie tylko - także do rozmaitych fundacji - na gwałt prosząc o
kilka propozycji na to, jak np. zliberalizować rynek pracy” - mówił
Wróblewski*
Trudno powiedzieć czy było w polskiej polityce ostatniego dwudziestolecia
bardziej żenującego przykładu politycznej indolencji, braku kompetencji i
powagi w podejściu do swoich obowiązków niż ten fakt zestawiony z nie tak danym
mentorskim recenzowaniem propozycji konkurencji. Jedyne, co przychodzi mi na
szybko do głowy to sławetne „szuflady pełne ustaw”, które ostatecznie okazały
się szufladami poprzedników.
Żałość, jaka ogarnia gdy się czyta takie wiadomości zmusza do stawiania
sobie pytania, co się stało z gościem, który nie tak dawno nazywany był „mężem
stanu”, dopasowywany do jeszcze ważniejszych stanowisk i w ogóle uznawany za
wyjątkową polityczną jakość. Co się stało, że teraz właściwie program dla niego
jest jakby zbierany z ulicy.
Oczywiście jakby się wysilić i przełknąć śmiech, jaki to bez wątpienia wywoła, można rzecz
wytłumaczyć przejściem państwa i społeczeństwa na wyższy poziom demokracji. Taki,
w którym to całe społeczeństwo a przynajmniej jego znaczna część pisze program
dla państwa a nie tylko jacyś tam przedstawiciele. Słowem cala Polska pisze Tuskowi.
Pisze mu program expose.
Jest jeszcze jedna możliwość. Dość nieprawdopodobna choć mająca w sobie
jakąś tam logikę. Znów będzie anegdota ale tym razem z mojego życia. Byłem
kiedyś z moją J, którą kochałem i kocham. Ale choć kochałem, doprowadzała mnie
do szału tym, że zawsze przynajmniej kwadrans się spóźniała. W duchu kląłem
wtedy i źle o niej mówiłem. Ale gdy przychodziła, uśmiechała się patrząc na
mnie tymi swymi niebieskimi oczami, zapominałem i o tych minutach i o tym, co w
duchu. Po latach, gdy nasze drogi rozeszły się, umówiliśmy się by pogadać o tym
co kiedyś i teraz. Czekałem na nią tam, gdzie zawsze a ona przyszła o czasie.
- Nie jesteś moja J – powiedziałem. – Ktoś Cię podmienił. Moja J na pewno
by się spóźniła.
Zdziwiła się a później zaczęła śmiać. Z tej perspektywy lat minionych na
dorastaniu i nabieraniu powagi.
Myślę, że to nie jest nasz Donald Tusk. Ktoś nam musiał po prostu „męża”
podmienić. I choć to nieprawdopodobne, uważam, że trzeba tak właśnie myśleć.
Inaczej będziemy musieli teraz zaakceptować, że nasza „profesjonalna” „lepsza
drużyna” wydzwania „na miasto” by jakiś program sklecić a w przyszłości… A w
przyszłości kto wie, czy nie znajdziemy się w sytuacji, gdy na ulicy molestuje nas
jakiś minister „od Donalda” nagabujący by mu podsunąć jakieś propozycje do
expose. Albo czy nie złapiemy takiego w sytuacji, że w poszukiwaniu rozwiązań grzebał
będzie w jakimś śmietniku.
Może zbyt mało w tym, co napisałem wyżej powagi. Ale na miły Bóg, więcej
jej w tym, niż w „profesjonalizmie” obecnej ekipy. W nim powagi nie ma wcale. Mam
nadzieję, że jeden z wydzwaniających w „miasto” ministrów w jednym z miejsc, w
które zadzwonił usłyszał oczywistą propozycję. „Trzeba podpisać jeden papierek,
Panie Ministrze. Nazywa się on dymisja”.
Tak, to mi po prostu z ust wyjęto.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz