wtorek, 31 sierpnia 2010

Dobry bohater to martwy bohater

(tekst na dziś, wczoraj i resztę dni roku)
Dość długo za wyjątkowo wredny uważałem zabieg artystyczny stosowany przez pisarza lub autora scenariusza, polegający na tym, że przez niemal całą fabułę byliśmy uwodzeni przez któregoś z głównych bohaterów by na sam koniec być świadkami upadku lub śmierci naszego ulubieńca. Wtedy, gdy tak źle myślałem o wykorzystujących ten schemat, takie zwroty akcji doprowadzały mnie do białej gorączki. Pamiętam na ten przykład film „No way out” („Bez wyjścia”) w którym ledwie wytrzymując z emocji ściskałem kciuki za zmagania postaci granej przez Costnera ze skorumpowanym światem waszyngtońskiej polityki by na koniec dowiedzieć się, że trzymałem stronę KGB-owskiego agenta! No, minę wtedy musiałem mieć nie za ciekawą. Jak więc lubić takie zwroty akcji, które robią z nas prawie zawsze zawstydzonych samymi sobą kretynów?

Z czasem doszedłem do wniosku, że patent ten nie jest taki zły. Z wielu powodów. Być może przede wszystkim z tego, że uczy powściągliwości w wyrażaniu sadów jak też cierpliwości. Cierpliwości chroniącej przed tym, by te nie do końca powściągliwe i, co często się zdarza nierozsądne, sądy trzymać dla siebie do czasu póki coś ich nie zweryfikuje. Myślę, że taka lekcja potrzebna jest nie tylko mi, tej pani czy tamtemu panu ale zapewne nam wszystkim jako zbiorowości. Zwanej narodem.
Wańkowicz gdzieś tam wspomina jakąś książkę Katajewa (jako dziecko uwielbiałem puszczany średnio dwa razy w roku film „Samotny biały żagiel” skręcony na podstawie prozy tego autora a opowiadający losy dzielnych bolszewików) gdzie opisał on pewne miasteczko, w którym niemal wszystkie istotne obiekty, główna ulica i plac nosiły imię „byłego towarzysza Iwanowa”. Wzięło się to stąd, iż pochopnie, jeszcze za życia owej persony uczczono ją tak okazale i gdy nagle przestała być tego wszystkiego godna, zmiana nazw i tablic okazała się zbyt droga i kłopotliwa.
Nasza historia najnowsza skażona jest syndromem „byłego towarzysza Iwanowa”. W zasadzie trudno byłoby znaleźć taką postać, do której mniejsze lub większe grono upierdliwców o coś by się nie przyczepiło gdyby nagle próbować robić z niej „żywą ikonę”, „żywą legendę” czy „żywy pomnik”. „Żywy”… Choć prawdę mówiąc do martwych też się przypindalamy jakby czepianie się wszystkich o wszystko było jakąś naszą powszechna skaza genetyczną. Nieboszczyki też nie mają więc z nami, Polakami- mądralami, łatwego życia. Tyle, że oni mają już to gdzieś. Buja taki sobie na niebieskich Polach Elizejskich i to, czym próbuje się go ochlapać nie jego jest problemem. Co najwyżej tych, co usiłują dorzucić choć ci akurat nie za bardzo tę stronę problemu widzą. Reszta co najwyżej po głowie się popuka i tyle tego. A samo zjawisko czepiania się zmarłych jest tyle bezowocne co nieeleganckie i już. Delikatnie mówiąc.

Inaczej z tymi żywymi. „Pomnikami”, „legendami” czy też „ikonami”. Tu sprawa jest złożona. Z dwóch stron w zasadzie. Z tej, z której się rzuca i z tej, w którą się rzuca.

Pierwsza strona ma to do siebie, że łatwiej jej trafić. A jak trafi to boli. Czasem nie tylko trafionego. A jak wiadomo ból to tylko taki mechanizm obronny organizmu. Więc ten się broni. Tak jak umie. A nawet jak nie umie to próbuje.
Efektem zaś jest jakiś tam zestaw blizn i nieodmiennie, powszechny kac. Najczęściej omijający jedynie tych, co rzucają. Bo przecież nie po to mają tę swoją uciechę by zaraz czuć coś od uciechy tak dalekiego.

Najgorzej zaś jest w sytuacjach, gdy nam „syndrom byłego towarzysza Iwanowa” ujawnia się w swej postaci czystej. Będącej przeważnie takim qui pro quo, w którym towarzysz Iwanow, bohater bez dwóch zdań i pełną gębą, tak jakoś się rozbucha, że nie czekając aż go do ziemi zakopią i na jego miejsce postawią tuziny, dziesiątki albo i setki monumentów, wywinie taki numer, po którym wszystkim wokół zapał do wznoszenia monumentów z miejsca znika a pojawia się całkowita pewność, że towarzysz jest już absolutnie byłym towarzyszem.
Wiem, że kwestią sporną jest to, czy ten akurat towarzysz Iwanow jest nadal towarzyszem czy już jednak towarzyszem byłym. O to wybuchają wojny co potrafią na długo albo i na zawsze poróżnić tych, którzy bez dwóch zdań i jak jeden mąż towarzysza Iwanowa nagrodziliby pomnikiem gdyby był się w porę zawinął i zamienił ten świat na znacznie lepszy.

Celebrując zbyt świeże rocznice ciągle ćwiczymy i ćwiczyć będziemy problem „byłego towarzysza Iwanowa” bez końca. Tak uczy doświadczenie i wynikająca z niego logika. A z „byłym towarzyszem Iwanowem” świętowanie za fajne nie jest bo w zasadzie sprowadza się do kwiecistego opisywania jaka to z niego świnia tak naprawdę była gdy jeszcze był towarzyszem.

Pewnie najlepsze byłoby ustanowienie prawa, że Polak, jeśli już chce świętować czy czcić to wolno mu to jedynie celebrować, co zakończyło się nie bliżej niż sto lat wstecz i pod warunkiem, że nikt, kto jeszcze pamięta gdzieś się nie uchował przypadkiem czy zrządzeniem losu. Tak dla narodowej higieny psychicznej by nam się zasłużeni towarzysze w byłych towarzyszy nie zamieniali nagminnie.
[Opisywane przykłady nie dotyczą żadnych sytuacji konkretnych i są konkluzjami wyłącznie ogólnymi.]

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Mit, którego nigdy nie będzie (o Solidarności)

Wygląda na to, że naszą tradycją narodową stawać się zaczyna sposób celebrowania sierpniowych rocznic. Tej z pierwszego dnia sierpnia co to ją niemal cały naród celebruje choć jego nadświadomi przedstawiciele pouczają ze nie ma czego i tej z sierpnia ostatniego co wbrew nawoływaniom tych samych lepiejwiwedzących jakoś zaszczepić się narodowi nie za bardzo udaje.

Czemu tak jest z ta drugą rocznicą? Zestawienie z tą pierwszą może wskazywać na to, że przede wszystkim dlatego że zbyt radosna ona jak na dusze Polaka. Oczywiście to przerysowanie ale wynikające z czegoś, co istotnie ma duże znaczenie dla społecznego stanu pamięci o sierpniu 1980 roku. Sęk w tym chyba, że faktycznie „na nieszczęście” tej rocznicy zapoczątkowała ona coś, co bardziej lub mniej ale nam się udało. Wbrew temu, co można wysnuć ze zdania poprzedniego nie chce wcale powiedzieć, że taki z nas chory i pokręcony naród, iż umiemy świętować to, co nam się nie udało. Choć w zasadzie na to wychodzi. Ale wychodzi nie z istoty rzeczy lecz z powodu ułomności ludzkiej natury. W tym przypadku opisanej najlepiej powiedzeniem o sukcesie mającym wielu ojców i porażce będącej sierotą. To podejście właśnie sprawia, że tak łatwo celebruje się nam porażki. Bo przy nich celebrujemy nie swoje klęski lecz nasze.
„Nasze” w takim znaczeniu, w którym posiadanie jest tak rozwodnione że mało bolesne. W przypadku klęsk nie traci się czasu na spór o to czyją własnością ona jest bo chętnych by wziąć to na siebie nie ma więc od razu można posiadanie scedować na cały naród i już spokojnie oddać się świętowaniu. Ze zwycięstwem jest zdecydowanie inaczej. Ćwiczyli to nasi dziadowie w 1920 tak bardzo nie chcąc nikomu ustąpić, że w końcu ustąpili dopiero Najświętszej Marii Pannie. Pewnie dlatego, że czasy były inne niż dziś i z nią walczyć nikt nie czuł się ani silnym ani na tyle odważnym. Dziś to nie wiadomo. W każdym razie dopiero teraz, gdy bohaterowie tamtego zwycięstwa patrzą na nas w komplecie z góry możemy oddawać się świętowaniu nie zakłóconemu sporami o to kto ma większe prawo do tego.

Dziedzictwo 1980 roku jest jednak na razie zbyt świeże. Ciągle jeszcze ten i ów zgłasza pretensję do tego, że to on. Że samotrzeć, samopiąt ale koniecznie z podkreśleniem swej roli. Ale żeby choćby tak. Ale temu koniecznie jeszcze towarzyszyć musi dyskredytowanie roli innych. Przez które postronny człowiek dostaje mętliku w głowie bo już nawet nie o to chodzi czy Bujak, Wałęsa, Celiński, Kuczyński albo Borusewicz ale nagle nie wiadomo skąd tu i ówdzie do niego dociera, że, o zgrozo, wariat Wyszkowski albo awanturnicy Gwiazdowie z jakaś Walentynowicz na dodatek! No i wtedy pojawia się problem.

A z tego problemu nagle wniosek że już lepiej nam wszystko przegrywać bo wtedy przynajmniej jakoś z tą naszą tożsamością będzie zdrowiej. Na tyle, że z czasem nikt nie będzie patrzył na Polaka jak na kogoś, kto od złotej rybki zażąda by mu jadro zgniło bo w ten sposób sąsiadowi załatwi to samo tyle tylko, że z oboma.
Z mitami jest tak, że służy im, gdy przez lata porastają patyną. Dostojnieją wtedy i stają się czymś na kształt pomnika. Mit solidarności, jeśli obrasta czymś przez lata to na pewno niczym, co dodać by mu mogło dostojności. To coś, przynajmniej dla mnie pojawiło się wówczas, gdy Bujak wystawił u komuchów na sprzedaż swą przyzwoita przeszłość a po telewizjach reklamował fachowość swych ubeckich prześladowców.
Po czymś takim trudno przekonać mnie, bym wierzył, że było to coś godnego. No bo czemu ja mam w to wierzyć jeśli nie wierzy w to Bujak? Czy nie jest tak, że jeśli Bujak ogłasza, iż „przeprasza za Solidarność” to ja mam teraz prawo powiedzieć, ze „Solidarność mam w d***”? I twórzcie tu mity!

Pamięć o sierpniu zatarła się przede wszystkim w głowach tych, których pewnie, gdyby nie ta ich przypadłość, za jakiś czas stawiałoby na pomnikach. Zatarła się bo nie umieli się nią podzielić. Bo zapomnieli, że ta pamięć to nie tylko o nich. Zapomnieli, że tak naprawdę wyróżnia ich wyłącznie szereg, w którym szli po wolność. Może był i pierwszy ale nie jedyny! Ta utrata pamięci która zaszła dość nagle sprawia, że każde kołatanie o pamięć musi napotkać pytanie „a czemu mam pamiętać?”. A wgryzanie się w materię pamięci pociągnie za sobą kolejne pytania, jeszcze mniej wygodne. Już nie o pamięć ale o wierność ideałom, o niedotrzymane zobowiązania.

Może dlatego to dobijanie się o pamięć jest takie anemiczne i jakby udawane?
Wracając zaś do mitu to może byłby on jeszcze do uratowania gdyby oddać go jedynie czasowi w depozyt. Tyle, że na to potrzeba jeszcze kilkudziesięciu lat, przez które ten i ów, samotrzeć albo i w pojedynkę będzie mit zawłaszczał albo zohydzała tak, że nic mu już nie pomoże.

I za lat trzydzieści po radosnym 1 sierpnia ze wstydem czekać będziemy na ten ostatni, na święto naszej największej klęski. Bo jak nikt umiemy przegrywać zwycięstwa.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Tu i teraz czyli bal na Titanicu.

Zainspirowany arcyciekawym tekstem (a w zasadzie początkowymi jego uwagami) Jana Filipa Staniłki "Ekonomia satysfakcji tu i teraz"* z dzisiejszej „rzeczpospolitej” (tekst bardzo polecam) postanowiłem wrócić jeszcze do będącego punktem wyjścia dla rozważań Staniłki, panatuskowego "tu i teraz" jako wykładni naszej polityki na czas najbliższych lat. Lat, które w perspektywie tego, co na początku podkreśla Staniłko, mogą oznaczać biologiczny schyłek naszego narodu starzejącego się bez równowagi świeżej krwi. A właściwie, jeśli tak właśnie będzie, wykładnia na czas zmierzchu Rzeczpospolitej. Jeśli się bowiem wspomniane "tu i teraz" zestawi z nasza, mało obiecująca prognoza demograficzną i doprawi jeszcze modelem wychowawczym pana Marka Kondrata to wychodzi nam, ze nasza Polska jest w fazie miedzy błękitnym olbrzymem a czarna dziura z coraz bliższą opcją wybuchu supernowej. I to o ile założy się oczywiście, że Polska być musi. A to, jak widać gdy się patrzy uważnie tam, gdzie patrzeć należy, wcale nie jest takie oczywiste. Przynajmniej jeśli uświadomimy sobie, że ze słów pana Tuska wcale to nie wynika. Można by tu oczywiście przerzucać się powiedzonkami o potopie i innymi narodowymi mądrościami opisującymi czas, który nie ma żadnego kontinuum, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że tego, co może ze słów pana Tuska wynikać (a może jeśli się weźmie pod uwagę to, co w nich czytają niektórzy obywatele państwa przez pana Tuska rządzonego), czyli dość warunkowego traktowania naszego bytu państwowego politykowi sugerować po prostu nie wolno.

Mowie to z całym przekonaniem i z pełną świadomością tego, że w taki sposób o Polsce nie ośmieliłby się pomyśleć jakiś hipotetyczny, bezdzietny pan Tadek z Grójca, którego życiowa sytuacja bez wątpienia do tego mogłaby go upoważniać. Ale pewien jestem, że gdyby zapytać go co o przyszłości Polski myśli to bez problemu potrafiłby się od tego, z pozoru dla niego oczywistego "tu i teraz" bez trudu oderwać. I miałby jakąś, mniej lub bardziej bolesną i mniej lub bardziej świetlaną jej wizję.

Premier, nazwany nie tak dawno zjawiskiem trafiającym się Polsce raz na tysiąclecie, który nie potrafi podzielić horyzontu myślowego tego zmyślonego pana Tadka to zaiste osobliwe zjawisko. Tak osobliwe, ze coraz częściej, z powodów, których dokładnie nazwać nie umiem, przywodzi mi na myśl pewien fragment twórczości Kaczmarskiego (tu ukłon w stronę coryllusa, który autorowi temu nie tak dawno poświęcił zacny kawałek swego pisania). Pierwszy to „Tradycja”, bodaj jeden z najbardziej niejednoznacznych tekstów tego autora. Tu jako takie spojrzenie wstecz z myślą, że jak tam drzewiej nie było to jednak szkoda. I drugi, do sytuacji pasujący jak mało który czyli „Przejście Polaków przez Morze Czerwone”. Będący wróżbą dość szybkiego (jak na czas, w którym rodzi się, istnieje i umiera naród) końca naszego narodowego rejsu. Kończącego się jakimś nieuchronnym zapadnięciem się w topiel. I pędzącego ku temu z wodzirejem u steru bezmyślnie pokrzykującym rytmicznie „tu i teraz, tu i teraz, tu i teraz…”. Chciałoby się rzec, że bez końca…

* http://www.rp.pl/artykul/527102-Stanilko--Satysfakcja-tu-i-teraz.html


http://www.youtube.com/watch?v=DMrvS8trNsY
http://www.youtube.com/watch?v=9oYJiECmr3w

Monopartia czyli długi tekst o powolnym upadku.

Wydaje mi się, że przeciwnicy PO i obecnego Premiera od dawna, jeśli nie od zawsze oczekują, że wreszcie na jaw wyjdą jakieś nasze, rodzime „taśmy Gyurcsany’ego” na których Donald Tusk bez owijania w bawełnę, w poczuciu bezpiecznej dyskrecji partyjnych gabinetów powie to samo co jego niedawny węgierski odpowiednik. „Kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem…”. To nie zdarzy się z powodów oczywistych. Przede wszystkim chyba z tego, że o tym nikogo już przekonywać nie trzeba a i sam Tusk ma świadomość, że wirtualny charakter „osiągnięć” jego rządu jest doskonale znany nie tylko jego partyjnym kolegom ale też zwolennikom i przede wszystkim przeciwnikom.. I w tym sęk. Żadna ekspiacja ze strony Tuska nie nastąpi bo nikt jej nie oczekuje. Bo na ten temat wszyscy już maja i wiedzę i opinię.

Ciekawym przyczynkiem do tego braku jakichkolwiek oczekiwań wobec obecnej ekipy jest choćby główna teza opublikowanego w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” tekstu Piotra Winczorka „Nie bójmy się władzy jednej partii”. Teza ta brzmi „Jeśli wyborcy nie dostrzegają niczego groźnego w oddaniu ważnych stanowisk w państwie w ręce jednej opcji politycznej, to można nad tym ubolewać, ale nie można się temu przeciwstawić”. Nie chcę rozwodzić się nad resztą stwierdzeń Winczorka ani nawet polemizować z owym „można ubolewać” choć to „ubolewanie” z automatu niejako jest dla mnie dyskusyjne, bo nie o istocie demokracji chcę mówić. Nawet jeśli ta demokracja byłaby monopartyjna.

Dużo ciekawszą kwestia jest wspomniane już przeze mnie wyżej przesunięcie całości (!) politycznej debaty w sferę sporów wirtualnych. Przyglądanie się temu dość absurdalnemu wizerunkowi polityki AD 2010 pokazuje jak bardzo zmieniają się zarówno główne akcenty dysputy jak tez symptomy, o które trzeba opierać opinię o tym, co dzieje się w przestrzeni niewirtualnej. Choć bez wątpienia mogłoby się wydawać to czymś w rodzaju teatru absurdu coraz częściej jest tak, że oceny tworzymy w oparciu o tak przewrotnie konstruowane schematy jak choćby ten, zasłyszany niedawno w miejscu publicznym: „Premier wystąpił w telewizji znaczy, że jest niedobrze”. Co ciekawe, w zasadzie jest to schemat, który ewidentnie idzie wbrew intencjom tych, którzy temu Premierowi doradzili wspomniane wystąpienie. Ta sytuacja, mająca jakiś tam ładunek komizmu, tak naprawdę dla obecnej (i w zasadzie dla każdej innej) władzy jest szalenie niebezpieczna bo świadczy o tym, czego nigdy nie wolno wykluczać gdy się ma do czynienia z dość liczna zbiorowością. A szczególnie gdy się ma do czynienia z taka zbiorowością jaką stanowi społeczeństwo. Chodzi mi o nieobliczalność. Dotąd największym atutem obecnej władzy była umiejętność panowania nad opinia publiczną. Można oczywiście dyskutować czy mam rację czy nie ale ten luksus może obecna ekipa traktować jako coś, co przeminęło. Zgadzając się z tezą Winczorka sądzę, że opiera się ona jednak nie na społecznej akceptacji lecz na coraz większej obojętności. Obojętności, która wyprzedza brak akceptacji.
Ten brak nadejdzie bez wątpienia. I wcale nie jest on uzależniony od jakiegoś spektakularnego zawału państwa. Bo ten wcale nie musi nastąpić. Wystarczą wyłażące w większych lub mniejszych fragmentach dowody na to, że cały obiecywany sukces to taka „wioska potiomkinowska” oparta na kilku kijkach.

Wczorajsze (i, sadząc z tytułów w gazetach, dzisiejsze) zdominowanie przekazu medialnego przez dyskusję o emeryturach mimo tego, że próbowano podsunąć obywatelom temat zdawałoby się, znacznie atrakcyjniejszy, pokazuje, że dyktowanie opinii publicznej przez PO-wskich speców od PiAru to już przeszłość. Wczorajsze zapowiedzi czy to „transferów” do PO czy też „sukcesyjnej rzezi” w PiS jakoś nie porwały społeczeństwa. Myślę, że stoi za tym, wbrew intencjom tychże speców, przekombinowanie „afery krzyżowej”. Przekombinowanie o tyle bolesne, że doprowadziło ono do finału, w którym tak naprawdę partia rządząca pozostała na polu bitwy mają przeciwko sobie wcale nie tego przeciwnika, którego mieć chciała. Bo grupa spod krzyża (mimo tego, że taka „Wyborcza” co i rusz wychwytuje w niej jakiegoś „świętokrzyskiego radnego z PiS-u” czy kogoś podobnie dającego się jednoznacznie przypisać) to jednak zbiorowość anonimowa i jednoznacznie nieokreślona. A do tego dużo bardziej niebezpieczna jako przeciwnik niż panowie od PiAru sądzili. Bo, w odróżnieniu od „ludzi władzy” dokładnie wiedząca o co walczy i przez to zdeterminowana.

Wiedzący o co walczą… Brak takiej identyfikacji to jest chyba najpoważniejsze niebezpieczeństwo, jakie stoi przez Platformą Obywatelską. Jeśli z samej góry płyną sygnały, że nie należy zbytnio brać poważnie i przyzwyczajać się do „tez programowych” to prędzej czy później musi zabraknąć jakiegokolwiek pozytywnego lepiszcza trzymającego cały obóz w kupie. Wbrew pozorom trwalsze jest poczucie oblężenia łączące polityków i zwolenników PiS. Dla PO pozostaje już tylko demoralizujący status „partii władzy” i kompletnie „antykoncepcyjne” ruchy by ten status zachować.

Póki co wyprane z wszelkich ambitnych oczekiwań społeczeństwo będzie patrzeć i nie przeszkadzać. Przyzwyczajając się do monopolu jednej partii. A kiedy już się do niego przyzwyczai to nikt, bez względu na to jakiej maestrii PiArowskiej użyje, nie będzie w stanie przekonać tegoż społeczeństwa, że za ten czy inny przewał, przekręt czy cokolwiek innego, co społeczeństwo źle odbierze, odpowiada ktokolwiek inny niż monopartia. Nie pomoże żadne tam szczucie czy to Kaczyńskim czy Rydzykiem albo mydlenie oczu tym gdzie i na jakich warunkach przejdzie Kluzik- Rostkowska. Bo to społeczeństwo będzie miało poniżej krzyża. Tak to jest z tą akceptacją monopolu.
Jednym słowem monopol bywa przyjemny i przydatny ale prędzej czy później musi źle się skończyć. Kwestią, póki co, nie do odgadnięcia jest tylko to, dla kogo się skończy źle. Że dla PO to jasne a pytanie dotyczy tego, jak bardzo źle skończy się tez dla nas wszystkich.

* http://www.rp.pl/artykul/527226-Winczorek--Nie-bojmy-sie-wladzy-jednej-partii.html

środa, 25 sierpnia 2010

Pan Tusk i moje (!!!!) pieniądze.

Mało jest rzeczy które relaksuję mnie bardziej niż fotel dentysty lub fryzjera. Siedziałem sobie tedy spokojnie a pani Agnieszka pracowała nad mymi włosami robiąc mnie „na bóstwo”. Cała przyjemność psuł mi jednak włączony telewizor, który ( za pośrednictwem lustra więc nieco na opak) przekazywał relację o tym jak męski potrafi być pan Premier Tusk. Nie był to żaden kanał dla dorosłych a Pan premier swą męskość udowadniał w nieco innych okolicznościach niż mógłby sadzić czytelnik. Oto zaprzyjaźniona (ta bardziej zaprzyjaźniona) stacja prywatna zdawał sprawę ze spotkania pana Tuska z przedstawicielami Otwartych Funduszy Emerytalnych. Zdając relację stacja użyła stwierdzenia, że Premier był „szorstki by nie powiedzieć, po putinowsku wręcz nieprzyjemny”. Po czym stacja wyjaśniła, że to tak naprawdę pic na wodę (oczywiście nie wprost wyjaśniła) bo chodziło o to by upiec dwie pieczenie. Pierwsza to oczywiście „piar” pokazujący jak to Pan Tusk troszczy się o to by mi jakiś mydłek nie przeżarł odkładanej forsy. Druga pieczeń, jak sądzę istotniejsza, to sygnał dla OFE, że już nie muszą się bać, ze je Pani Fedak znacjonalizuje czy tam inkorporuje do ZUS-u.

Słuchając tej bajki o „stanowczym Premierze” byłem w kropce. Przede wszystkim dlatego, że, co oczywiste, szkoda by mi było odkładanej forsy. Ale wpindalenie się na moje konto Pana Tuska wcale mnie spokojnym nie uczyniło. Wręcz przeciwnie! Cały czas zastanawiałem się jak ci szefowie PRYWATNYCH FIRM mogą pozwolić jakiemuś tam Tuskowi łajać ich jakby faktycznie był on co najmniej Putinem jeśli nie samym gensekiem KPZR. May wszak ponoć wolność, demokrację i jakiś tam procent „wolnego rynku”. I w ramach tego procentu pierwsze, co powinno się zdarzyć gdy pan Premier Tusk zaczął być „szorstki” to chóralne „Spindalaj” adresowane do niego przez wspomnianych prywatnych przedsiębiorców zarządzających, z woli prywatnych obywateli prywatnymi pieniędzmi tychże. Pieniędzmi, do których wsadzanie nosa czy to przez Tuska czy jakiegokolwiek innego polityka jest najzwyklejszym chamstwem i totalniactwem!

Czemu zatem pan Tusk chóralnego „spindalaj” nie usłyszał? W tym sęk. Nie sądzę, że cala szopka została urządzona tylko po to by jakoś grzecznie i honorowo spławić panią Fedan z jej pomysłami. Po to Tusk nie musiałby zwoływać czeredy i robić z siebie jakiegoś Rambo. A jak nie wiadomo o co chodzi to niechybnie chodzi o kasę. O kasę, którą OFE mają a Tusk nie ma. Jak wiadomo największa bolączką Tuska jest budżetowy deficyt. Istotą tego wcale nie jest brak kasy. Jak kasy brakuje to nie ma deficytu bo wydaje się ile się ma. Czyli ma się budżet „zrównoważony”. Czy się chce czy nie. Deficyt jest wtedy gdy wydajemy więcej niż mamy. A żeby wydać więcej trzeba tę „nadróbkę” skądś wziąć. I myślę, ze dzisiejsze spotkanie pokazuje właśnie, ze Tusk „wziął”. Nie wiem czy ktokolwiek zwrócił uwagę na tę część relacji, która dotyczyła tego, co Panu Tuskowi mieli do powiedzenia „prywatni przedsiębiorcy”. Ten cudzysłów to świadome bo jakoś wydaje mi się on pasowny po tym dzisiejszym kompromisie. Oto OFE zadeklarowało, że dbać będzie „bardziej” o powierzone sobie pieniądze klientów. Dziwne to określenie bo niejako sugerujące, ze Dotą dbały „nie bardzo”. Owo „bardziej” polegać ma na tym, że pieniędzmi klientów, którzy do emerytury mają jeszcze sporo czasu OFE będą obracać drapieżniej (jak sądzę, nie drapieżniej niż dotąd bo spotkanie, jak wieści TVN było poświęcone „bezpiecznemu” obracaniu kasą przyszłych emerytów) a kasę tych, co już się zgłoszą po swoje lokować się będzie „bezpieczniej”. Bezpieczniej czyli w obligacje skarbu państwa. Jeśli ktoś nie ma świadomości czym są te obligacje pozwolę sobie wyjaśnić dwojako. Po pierwsze jest to forma pożyczki udzielonej państwu (czyli Donaldowi Tuskowi) przez… no właśnie. Drugą definicję wymyślił pewien mój znajomy, który kiedyś włączył się w grę kapitałem i zdołał wielce zasmakować w tym zanim, naprawdę z lekkim tylko „tyłem” nie wycofał się z tego. Kiedyś, gdy rozmawiałem z nim o lokowaniu i o zyskach wyjaśnił mi, że obligacje skarbu państwa to (bez urazy) „lokata dla pedałów”. Bezpieczna ale dająca taki procent, jaki dać byłby w stanie każdy, komu nie chciałoby się ruszyć du** by kapitałem choć raz przyzwoicie obrócić.

Tak więc wygląda na to, że wilk (Tusk) wyszedł z tego spotkania syty i owca (OFE) cała. Szkoda tylko, że nie o swoim tak odważnie i szorstko. Bo szło o moją kasę a po dzisiejszym nie czuję się jakoś ani bardziej syty ani bardziej cały.

By żyło się lepiej. Niektórym. (POlskie drogi…)

W tym akurat przypadku bardzo konkretnym „niektórym” ale najpierw nieco o kulisach sprawy.

Kilka miesięcy temu z placu budowy jednej z autostrad wyrzucona została realizująca inwestycję austriacka firma. Powodem jej wyrzucenia były problemy wykonawcy z dotrzymaniem harmonogramu robót. Firma opóźnienie tłumaczyła błędem w projekcie który otrzymała do realizacji.* Co ciekawe ponowne wyłonienie wykonawcy wspomnianego odcinaka autostrady sprawiło, że realizuje go… ta sama firma.

Jak podaje „Rzeczpospolita” projekt, który był powodem konfliktu zostanie wykonany ponownie kosztem ponad 7 mln złotych. Rzecz w tym, że decyzja o jego poprawieniu, mimo tak wysokiej ceny została podjęta bez postępowania przetargowego, z tak zwanej „wolnej ręki”. Zlecenie dostała firma, która wcześniej projekt wykonywała. Jak tłumaczy przedstawiciel GDDKiA wynika to z faktu, że firma, która otrzymała zlecenie jest właścicielem projektu i inaczej się nie dało bez naruszenia praw autorskich. Sęk w tym, że jest to podobno jedyny przypadek w którym umowa na wykonanie projektu nie zawierała klauzuli przeniesienia na Główną Dyrekcję prawa własności projektu. Nie zawierała choć ponoć wszystkie inne umowy w podobnych sprawa takie klauzule zawierają. Tak jakoś wyszło… „Tak jakoś” zaczyna jednak nieco nieładnie pachnieć jeśli się przyjrzeć firmie, która z tego „jakoś” i, co za tym idzie z hojności Państwa teraz korzysta. Firma MGGP (jedna z firm tworzących konsorcjum odpowiadające za projekt), bo o nią chodzi, do pewnego momentu była firmą rodzinną. Dokładnie firmą rodzinną rodziny państwa Gradów. Tych od obecnego ministra skarbu Aleksandra Grada. Nazwa to inicjały szanownej małżonki ministra Małgorzaty oraz syna szanownej pary Pawła. Obecnie, po „przekształceniach własnościowych” na opisywanie których tutaj nie miejsce, wśród właścicieli firmy jest też kolega ministra ze studiów.
Wspomniane wyżej, wyjątkowe „jakoś” sprawiające, że ot tak z kasy państwa wyciąga się grube miliony by bez choćby iluzji transparentności przelać je na konta ludzi związanych blisko (czasem tak, że bliżej się nie da) z jednym z ministrów obecnego rządu. Już samo zestawienie zwrotów „rodzina ministra” i „bez przetargu” powinno wywołać takie trzęsienie naszego politycznego światka, że jego skutkiem powinien być spektakularny upadek zarówno samego pana Ministra jak też wszystkich decydentów z GDDKiA którzy choćby przez chwilę zerkali na projekt umowy o przelaniu kasy za „poprawę projektu”. Tymi zaś urzędnikami GDDKiA, którzy mieli czas na więcej niż tylko zerknięcie powinna z miejsca zainteresować się prokuratura. Oczywiście tak się nie stanie. Takie czasy że nie takie wałki by przeszły…

Wracając zaś do sprawi i „szczęśliwej firmy” pani ministrowej to niezmiernie ciekawie wygląda przedstawione przez gazetę zestawienie przychodów wspomnianej firmy z czasów, gdy jeszcze nie „żyło nam się lepiej” z latami obecnej koalicji. Zestawienie pokazuje (choć w sposób budzący wątpliwość co do rzetelności) przychód rzędu 15 mln w 2003 r. i 50 (po 50?) milionów dla lat 2007-08.
Ciekawym aspektem sprawy jest też sama potrzeba „przeprojektowania” o czym „Rzepa” już nie pisze. Potrzeba ta może wskazywać, że tłumaczenia firmy wyrzuconej z budowy były jednak zasadne a to, co zrobili urzędnicy GDDKiA zakrawa na oczywiste zaniedbanie, które nie tylko podniosło koszty inwestycji to jeszcze spowodowało wielomiesięczne opóźnienia. Jeśli nie było błędu wspominanego przez firmę budującą wcześniej drogę to na co idzie te 7 baniek? A jeśli faktycznie zmiany trzeba wprowadzać to czemu ponownie płaci się firmie, która spartoliła wcześniej jakąś część projektu zamiast z niej zedrzeć ile się da za straty, które niewątpliwie zostały poniesione? I to, jak się domyślam, straty wcale nie małe. Czy tylko dlatego, że jeden z udziałowców to szanowna małżonka?

Ja tam nie wiem jak to jest z projektami i to nie tylko w branży drogowej ale tłumaczenie, że trzeba było cośtam przeprojektowywać bo „DDKiA zerwała umowę z wykonawcą – firmą Alpine Bau, która się z niej nie wywiązywała. W związku z tym trzeba było jeszcze raz opracować projekt: sprawdzić, co już zostało zrobione i co jeszcze pozostało do wykonania.”.** Zastanawia mnie to, że dla „sprawdzenia co już zostało zrobione” potrzebny jest nowy projekt. Wszak jak wywalano Alpinie-Bau z placu budowy to chyba właśnie za to, że w wyniku jakiegoś audytu czy choćby naocznej lustracji kogoś z GDDKiA wyszło co już jest zrobione a co nie jest choć zrobione być powinno! Jeśli takiego papierka nie ma to nijakiej podstawie tamto wypędzenie się odbyło? Zaś co do kosztów na życzenie panów z Głównej Dyrekcji to też trudno pojąc na co idą. Zakładając oczywiście że nie idą z samego założenia na „waciki” dla szanownej małżonki i na krawat dla samego Ministra. Przecież prace będą prowadzone w tym samym terenie, przy dokładnie tej samej drodze. Nie wiem czy tam miało miejsce jakieś trzęsienie ziemi, które całkowicie zmieniło parametry miejsca budowy czy co innego o podobnym znaczeniu. Ale według mnie albo projekt był jak trzeba więc choćby złotówka wydana na jego „poprawienie” jest forsą wywaloną w błoto albo nie był jak trzeba a wtedy forsa ponownie wydana na to, aby był jak trzeba jest tym bardziej wywalona w błoto. Bo wychodzi, że szanowna małżonka i spółka ma jakiś taki dar, że kłopoty, które powinny nieodłącznie towarzyszyć brakorobom sprzedającym buble, jakoś ich się nie imają. A państwo za to szczęście niezwykłe buli jak za zboże.

By żyło się lepiej. Niektórym

* http://forsal.pl/artykuly/394460,alpine_bau_nie_placi_podwykonawcom_za_budowe_autostrady_a1.html

** http://www.tvp.info/informacje/biznes/alpine-bau-musi-opuscic-plac-budowy-a1/1728211

wtorek, 24 sierpnia 2010

Diabelska alternatywa (PO „ukrzyżowane”)

Od jakiegoś czasu coraz częściej czy to z ust polityków PO czy mniej lub bardziej z nimi zaprzyjaźnionych mediów słychać coraz bardziej niecierpliwe i natarczywe sugestie, że sprawa krzyża spod Pałacu na Krakowskim Przedmieściu powinna zostać załatwiona „w obecności Jarosława Kaczyńskiego”. Biorąc pod uwagę wcześniejsze stanowisko tychże samych ust i mediów można by zapytać cóż się w statusie krzyża, będącego dotąd ponoć wyłączną własnością pana Komorowskiego, Episkopatu i bliżej nie określonych harcerzy i w całej sprawie zmieniło ze czyni się te koncesje na rzecz kogoś, kto dotąd „bezprawnie zawłaszczał”. Taki obrót rzeczy czyni wszak owo dotąd karygodne „zawłaszczanie” czymś jak najbardziej sankcjonowanym. Takie podejście i taka zmiana optyki to istna lekcja braku poszanowania dla legalizmu i nasi szanowni legaliści z PO muszą mieć istotny powód by na coś takiego pójść a nawet domagać się tego. Cóż legło u podstaw tej zmiany stanowiska?

Na samym początku, przynajmniej dla ludzi z otoczenia Tuska, wszystko wydawało się proste i oczywiste. Największym zagrożeniem, choć na miły Bóg, nie wiem dla czego zagrożeniem, miał być kult Lecha Kaczyńskiego rodzący się już w momencie gdy na Krakowskie Przedmieście zaczęli przychodzić pierwsi ludzie chcący oddać cześć ofiarom katastrofy. Pierwszym sygnałem tej bezsensownej wojny (bezsensownej bo wiara w to, że Lech Kaczyński nagle wstanie z martwych i zagrozi wyborczym planom PO to oczywisty idiotyzm) był telefon jakiegoś anonimowego (mam szczerą nadzieje że anonimowego do czasu) palanta, który zadzwonił do krakowskiej Kurii z awantura po upublicznieniu decyzji o wawelskim pochówku. Od tego momentu zapewne do teraz ludzie PO sądzili, ze walczą z mitem, który swe źródło ma w woli lidera PiS i jego otoczenia. W głowach im nie postało, że może on mieć swe źródło w woli i oczekiwaniach ludzi, którzy z PiS identyfikują się w sposób dość szczególny. Taki, w którym PiS jest raczej pewnym instrumentem niż wartością samą w sobie. Myślę, że przebieg tego, co zwykło się w pewnych środowiskach określać jako „awanturę o krzyż” wynikło właśnie z tego braku zrozumienie przez ludzi Tuska z kim tak naprawdę mają do czynienia. Przeniesienie przez nich modelu uwielbienia pewnych środowisk skupionych wokół „obozu światłości” na tamtą grupę stało się ostatecznie i powodem eskalacji konfliktu jak też niezauważonym przez nich do dziś otwarciem frontu w miejscu w którym akurat PiS-u nie było. A już największym błędem było zlekceważenie przeciwnika.

Efektem całego tego niezrozumienia jest to, że dziś PO (wspierane przez działających z niepojętych dla mnie pobudek hierarchów Kościoła) toczy wojnę nie wiadomo o co i nie wiedząc z kim tak naprawdę. Bo przecież nie z PiS. Świadczy przecież o tym to wspomniane na początku nawoływanie by Jarosław Kaczyński stanął „po słusznej stronie” i również zaangażował się w flekowanie ludzi stojących pod krzyżem.

To, co w sprawie zdarzeń na Krakowskim Przedmieściu oglądamy, głownie w mediach, jest znakomitą ilustracją prawdziwości powiedzenia że jeśli Bóg chce kogoś ukarać to mu rozum odbiera. Pierwszym przejawem braku rozumu pana Tuska i jego podręcznych było wypowiadanie wojny nieżyjącemu więc niegroźnemu Lechowi Kaczyńskiemu. Ktoś może zwrócić uwagę, że Lech Kaczyński jednak dla PO był groźny. A owszem, był i jest. Ale wyłącznie Kaczyński poniewierany i odsądzany w stylu biłgorajskim od czci i wiary. Hołubiony i uczczony jak się tylko dało stawał się wręcz sojusznikiem wielkodusznej i potrafiącej wznieść się ponad wszelkie zaszłości władzy. Zamiast tego władza, metodą słonia w składzie porcelany, zgromadziła przed pałacem nieugiętych, próbowała się z nimi szarpać o krzyż, próbowała upokorzyć ich tabliczką wielkości znaczka pocztowego nie wiadomo ku czyjej pamięci wstydliwie czy raczej z pogardą wmurowaną w ścianę. Do tego dochodzi cała masa głupich wypowiedzi. Jak choćby ta wczorajsza odpowiedź pana Niesiołowskiego na ofertę rozmów o kompromisie złożoną przez ludzi spod krzyża. Żałośnie i beznadziejnie wyszedł mówiący z pogardą o, jakby nie patrzeć na nich, obywatelach Polski ponoć demokratyczny polityk, który swą polityczna drogę zaczynał od planów wysadzania pomnika, napadów na kasjerki i kradzieży maszyn do pisania. Jeśli dla niego ci ludzie są niegodni szacunku to kim jest on sam?

Na początku wydawało się, że gra PO jest jasna. Że ma do wyboru albo wynieść Lecha Kaczyńskiego na cokoły i karty podręczników historii albo odesłać go do lamusa niepamięci. Złudzenie tego, że druga opcja jest możliwa doprowadziło PO do całkiem innego wyboru. Wyboru , w którym obie możliwości oznaczać będą a raczej już oznaczają porażkę tego środowiska. Tyle, że porażkę albo z zachowaniem śladowych resztek honoru (powiedzmy, że jest to jeszcze możliwe) albo porażkę w nimbie awanturnictwa i pogardy dla obywateli. Ta diabelska alternatywa to kompletny odwrót ku pokornemu uznaniu, że Kaczyński i pozostałe ofiary 10 kwietnia zasługują na bezwarunkowe uczczenie i tym samym przejście do historii albo przejście przez „rozdających karty” ludzi PO do historii en masse jako banda durniów, którzy z niejasnych powodów (bo pewien jestem że nigdzie na świecie postępowania Tuska i jego trzódki nikt by nie zrozumiał) dopuścili do rozpętania awantury, której nikt mający choćby śladowe resztki rozsądku chcieć nie mógł. Oczywiście na kartach historii nikt ich nie nazwie durniami. Raczej poleci po nazwiskach. I w związku z tym wcale się nie dziwię, że tak chętnie teraz zapraszają do swego grona Jarosława Kaczyńskiego.

Co po Jarosławie? (o zapowiadanej sukcesji)

Pytanie to pierwszy, choć nie w taki sposób, zadał Futrzak gdy spierał się z rapohem o strategie wyborcza PiS-u. Gdy polemizował z opinia, że Jarosław Kaczyński sam w sobie jest polityczna jakością, której przypisywanie jakiejś konkretnej treści wcale nie jest potrzebne. Może i tak jest skoro rapoh i wielu innych tak widzi rolę Kaczyńskiego na scenie politycznej. Jeśli tak jest rzeczywiście to mamy do czynienia zarazem z potężnym atutem i równie wielkim problemem partii, która, jak ostatnio zauważył Igor Janke, stworzył i ciągle osobiście kształtuje Prezes Kaczyński.

Zdaje sobie sprawę, że tamto pytanie Futrzaka, zwracające uwagę na to, że nawet Kaczyński nie został uszczęśliwiony darem nieśmiertelności o czym jego współpracownicy i admiratorzy nie powinni zapominać, bez żadnej intencji a tylko przez przypadek zbytnio koresponduje z jedną z ostatnich wypowiedzi biłgorajskiego błazna. Jednak mówić o tym, że scena polityczna istnieć będzie również i wówczas, gdy nie będzie na niej Jarosława Kaczyńskiego można a nawet trzeba. Powinni o tym myśleć (choć nie koniecznie głośno) również współpracownicy Prezesa. Przede wszystkim oni. Jeśli faktycznie wierzą w to, że jedyna alternatywa dla złych rządów obecnej władzy jest największa partia opozycyjna.

Wiem, że w obecnej sytuacji oczekuję od polityków PiS rzeczy bardzo trudnej. Przykład Migalskiego pokazuje, że w ten sposób łatwo otrzeć się o polityczne samobójstwo a przynajmniej samookaleczenie. Niemniej coś chyba się dzieje w tej sprawie. Myślę o zbieżności wywiadu jednego z potencjalnych następców Prezesa z publikacją wieszcząca przejęcie przez niego schedy po Kaczyńskim jeszcze w tym roku.
Trudno powiedzieć ile w tym jest prawdy. Mam nadzieje że niewiele albo zgoła nic. Jakkolwiek nie dziwi mnie wskazanie tego nazwiska bo przy obecnym kursie obranym przez partię jest ono czymś logicznym i oczywistym. Tyle, że, jak już kiedyś pisałem, obecny kurs partii niezbyt mi się wydaje właściwy. Zaś kandydatura wydaje mi się wyjątkowo niewłaściwa.

Trudno zaprzeczyć, ze Zbigniew Ziobro miał niebagatelny wkład w powstanie tego etosu Prawa i Sprawiedliwości, który przywiódł partie do władzy. On też stał w pierwszym szeregu tych, dzięki którym PiS odniósł tamte dwa spektakularne sukcesy. I tyle. Dalej to już kwestia do dyskusji albo i gorącego sporu.

Gdybym miał najkrócej opisać mój stosunek do młodego polityka PiS powiedziałbym, że dla mnie jest jak członek elity Platformy Obywatelskiej. Po prostu nie lubię go pomijając racjonalna ocenę. Do oceny przejdę za chwilę teraz zaś wyjaśnię skąd brak sympatii. Nie lubię go bo nie lubię gości, który z taka łatwością, by nie rzec radością, sprawiają, że ktoś inny ponosi koszty ich bezsensownych i idiotycznych działań.

Dla mnie Zbigniew Ziobro na zawsze pozostanie typkiem z przyklejonym uśmieszkiem wpatrzonym z samouwielbieniem w obiektyw kamery podczas konferencji prasowej. Nie ważne czy tej, podczas której masakrował swą partię sądząc, że zadaje cios doktorowi G czy też tej, gdy demonstrował „gwóźdź”. Zawsze to był ten sam głupi uśmiech chłopca nie mającego pojęcia co tak naprawdę robi. I można by tak jeszcze długo.
Czy Ziobro jest fighterem czy zwykłym efekciarzem nie mam pojęcia. I nie ma to znaczenia bo nie mam najmniejszych wątpliwości że cokolwiek robi, gra przede wszystkim na siebie. Kto pamięta jego dziwne spotkanie z Dornem gdy ten drugi właśnie dla PiS-u przestawał istnieć ten bez trudu potrafi wyobrazić sobie jak zbudowana jest lojalność tego człowieka.

I smutne jest to, że obecna (mam nadzieje, że chwilowa) słabość PiS-u i (mam nadzieję, że przejściowa) jego Prezesa podparta jest jak na razie takim scenariuszem zapasowym jak ten, o którym przebąkują media.

Nikt tyle nie zrobił by pogrążyć PiS wówczas, gdy partia ta była u władzy. Nikt też nie jest najbardziej nieodpowiednią osoba do tego by na czele tej partii stanąć gdyby konieczne było zapełnienie luki po odejściu Jarosława Kaczyńskiego.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że PiS ciągle potrzebny jest na naszej scenie politycznej. Ale na pewno nie PiS mający twarz siedzącego przed kamerami, w otoczeniu prokuratorów, promieniejącego samouwielbieniem Zbigniewa Ziobry.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Władza, przystawki, opozycja…

Nie było mnie dość długo (przynajmniej jak na dotychczasową moją praktykę) i, zauważając iż ominęły mnie „wielkie rzeczy”… chwalę sobie tę nieobecność.
Wbrew sugestiom mogącym narzucać się w oparciu o tytuł będzie głownie o PO. A w zasadzie mogłoby być wyłącznie o PO. Listu Migalskiego nie czytałem. Nawet nie wiedziałem o nim a teraz też nie odczuwam potrzeby zapoznawania się z nim bo nie sądzę bym czegoś nowego się z niego mógł dowiedzieć. To, że dramatycznie marnowana jest szansa na odwrócenie choćby sondażowej tendencji (nie mówiąc już o wyborczej) pisałem gdy Migalski jeszcze chyba świętował tamte ponad 40%.

Wbrew pozorom to, co dzieje się u konkurencji wcale nie musi i zapewne nie jest dobre dla partii rządzącej. Choć jeszcze odwraca uwagę od tygla, w jaki PO zmieniła się po ostatnim przegrupowaniu spowodowanym zdobyciem Pałacu, to w końcu z tygla zacznie się wylewać na tyle obficie, że nie da się tego nie zauważyć i przemilczeć. Ciekawe sygnały da się zresztą zauważyć już teraz, obserwując ruchy pp Prezydenta, Marszałka oraz prężenie się biłgorajskiego błazna.

U zarania naszej obecnej niepodległości jedna z gazet zamieściła dość proroczy (wtedy i teraz) żart rysunkowy przedstawiający stojącego na trybunie oficjela, który komunikuje: „A do opozycji oddelegowaliśmy najbardziej zaufanych towarzyszy”. Z dużą ostrożnością ale ośmielam się wieścić, że te wspominane wyżej ruchy w PO to właśnie takie „oddelegowanie”. I z punktu widzenia Platformy byłoby to działania jak najbardziej racjonalne. Skoro jest nisza do opanowania to czemu tego nie zrobić?
Nie wiem czy szanowne koleżeństwo zechciało poświęcić nieco czasu na zapoznanie się z wywiadem udzielonym „Rzepie” przez Schetynę. Choć nie wprost ale znaleźć tam można nadzieję, że jemu albo jego partii uda się jakoś, nazwijmy to „uporządkować” opozycję. Temu zapewne służyć ma wielka serdeczność Marszałka wobec pisowskich „liberałów”. Co z tym dalej zechce pan Schetyna zrobić nie mam pojęcia. Pewnie klucz do tego trzyma Tusk zamierzający wyrwać dotychczasowemu kompanowi zęby poprzez marginalizację Schetyny w PO. Tymczasem jeden z „konserwatywnych sztandarów Platformy”, pan Komorowski właśnie wydaje się rozrabiać zaczyn „nowej lewicy”. Jakby to idiotycznie nie brzmiało. Oczywiście byłbym naiwny gdybym sądzili, że jest to jego projekt autorski. Za bardzo przystaję te jego leniwe na razie ruchy do buńczucznych zapowiedzi biłgorajskiego błazna, który faktycznie może pokusić się o przejęcie pogranicza centrum i lewej strony.

W efekcie może nam się przeformować scena polityczna którą zdominują polityczne twory kierowane przez „oddelegowanych zaufanych towarzyszy”.
Ten scenariusz, może i fantastyczny, powinien dać do myślenia tym, którzy ciągle jeszcze gotowi są zabić za choćby pól słowa krytyki tego, co robi kierownictwo PiS. Być może wieszczenie możliwości wypchnięcia tej partii z politycznej pierwszej ligi jest przedwczesne bo przecież ma ona „żelazny elektorat” ale twierdzenie, że nigdy nie zdoła ona odzyskać władzy jest coraz bardziej prawdopodobne. Tkwienie w miejscu, w którym ten elektorat wystarcza sprawi, że za jakiś czas poza nim nic już do „zagospodarowania” nie zostanie.

Strach przed „monopartią” powinien już teraz mobilizować. Tym bardziej, że już teraz zagrożenia da się łatwo identyfikować. Perspektywa zdominowania całej sceny przez twory „platformopochodne” to jednak zagrożenie zdecydowanie poważniejsze. Niesie ono nie dominację a faktyczny monopol. Taki, jaki kiedyś miała nieboszczka Partia ze swymi „stronnictwami sojuszniczymi”. Bo taka konfiguracja, której powstanie wydaje mi się możliwe, nie wynika przecież z ducha demokracji tkwiącego czy to w Schetynie, Komorowskim czy biłgorajskim pajacu lecz z kalkulacji. Kalkulacji, wedle której tak będzie bezpieczniej i wygodniej.

Oczywiście nie wszystkim. Tylko im.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

„Metoda wyzbyta szacunku dla mogiły” czyli skrucha „Wyborczej”

Jeśli ktokolwiek w ogóle pomyślał, że „Gazeta Wyborcza” kiedykolwiek pokaja się za swą rolę w rozpaleniu „wawelskiej awantury” to zapewne odkładał to niewątpliwie historyczne wydarzenie o tysiąc lat. Sam przyznam, że nie sądziłem w ogóle by było to możliwe. A tu masz! Nie tylko nie tysiąc lat ale nawet rok nie minął jak redakcja, i to piórem niebylejakiem bo samego redaktora prawienaczelnego Kurskiego, przyznała, że takich rzeczy robić nie wypada. Ba, nie wolno! Jest więc w tekście stwierdzenie fundamentalne, że ci, co wtedy głośno wystąpili, zrobili to „metodą głęboko sprzeczną z polską tradycją szacunku dla mogił, ktokolwiek by w nich spoczywał”*. Gani więc redaktor Kurski tych, którzy poważyli się, jak uważa, sprofanować grób bez ogródek postępowanie takie nazywając, mocno, bardzo mocno samokrytycznie, hańbą. Podpierając się nadto Herbertem!
Ktoś, kto przeczytał poprzedni akapit przetrze zapewne oczy, przeczyta go jeszcze raz i popędzi na stronę gazety by samemu się o tym przekonać. Ułatwiam to linkiem na dole ale z miejsca ostrzegam przed rozczarowaniem. Redaktor Kurski nie pisze wcale o pochówku Lecha Kaczyńskiego na Wawelu ani o tych, co wtedy ten pochówek zakłócali. Pisze o zdarzeniach z ostatnich dni z podwarszawskiego Ossowa, gdzie miał być odsłonięty monument poświęcony poległym najeźdźcom z roku 1920. To o ich pochówek tak zatroskał się redaktor szanowny z tytułu, który nie tak znowu dawno, w każdym razie nie na tyle, by wszyscy zapomnieli, stawał na drodze konduktu ze świeżą trumną. I to trumną nie żadnego agresora tylko głowy naszego państwa.
Interpretacja jest moja. Wynikająca z tego prostego faktu, iż pan Kurski mówi ogólnie o tradycji i zasadach zachowania. Jak się domyślam, pan Kurski nie twierdzi i nigdy nie stwierdzi, że te słowa o hańbie, o szanowaniu grobów dotyczą wyłącznie mogił tych, co nas najechali. Nie stwierdzi zapewne też, że dotyczą wszystkich innych grobów z wyjątkiem jednego, tego z wawelskiej katedry. Nie stwierdzi tak bo dalby dowód spraw dziwnych, które w jego głowie wówczas dziać by się musiały. A skoro nie powiedział i nie powie to mam prawo sądzić, że oburzenie Kurskiego ma charakter generalny i tak samo odnosi się do „hańby” ossowskiej jak i tej „wawelskiej”, w której jego gazeta miała znaczący udział. I jeśli do jakiegoś ogólnego wstydu się pan redaktor poczuwa to i do tego, który czuć bezwzględnie powinien, również.
Pocieszać to może oczywiście w takim samym stopniu, w jakim intencją pana Kurskiego było wyrażenie skruchy za to, co kierowane przez niego medium wyrabiało podczas kwietniowego pogrzebu. Za nic mając powagę sytuacji, pochówek i szacunek dla grobu.

* http://wyborcza.pl/1,75968,8254976,Prawdziwy_Polak_na_rosyjskiej_mogile.html#ixzz0wkedanjo

niedziela, 15 sierpnia 2010

Polska 2010 – dwadzieścia lat braku wyobraźni.

Pewnie mało kto umieszczony w ostatnim „PlusMinus”, dodatku do sobotniej „Rzeczpospolitej” tekst „Niebezpieczne związki”* uznałby za tekst choćby tamtego numeru (jak zawsze ciekawych tekstów było tam najmniej kilka) nie mówiąc o tym że mógłby być tekstem dnia a choćby i tygodnia. Ot, zdawałby się, coś do lokalnego pitawala, choć trudno zaprzeczyć, że na tyle mroczne i zawikłane by pisać o tym w ogólnopolskiej gazecie. Można by rzec, że historia, jakich wiele. I że te pitawale co i rusz wzbogaca jakaś „zakręcona” i „niewytłumaczalna” afera. I w tym właśnie rzecz. Im więcej tu czy tam takich „lokalnych” spraw, w których rekami i umysłami państwowych funkcjonariuszy kompromituje się państwo, tym mocniej narzuca się pytanie czemu tak właśnie się dzieje. Co sprawia, że pewne, zdawałoby się, oczywiste państwowe mechanizmy, w realiach naszego, od dwudziestu lat cieszącego się wolnością państwa, nie mogą zaskoczyć. Choć logika zdaje się wykluczać coś takiego jak „niemożność zaskoczenia”.

Rzecz w tym, że logika to dziedzina dla kogoś, kto decyduje się twardo ze światem kooperować migając w nim partnera, z którym się trzeba liczyć. Nie zaś liczyć na to, że będzie się nam poddawał jakby był uczyniony z jakiejś plastycznej masy. Tylko ja wziąć pod palce i gnieść wedle własnego widzimisię.
Nie dalej jak wczoraj z Kobietą Moją Kochaną zadumaliśmy się nad tym, czemu ten brak logiki determinujący zatrzęsienie mniej lub bardziej wstydliwych przyczynków do kolejnych pitawalów ma u swych korzeni jedna okoliczność. Z niej zaś wypływają wszystkie inne, pomniejsze okoliczności.

Gdy zasugerowałem, że błędem założycielskim wolnej Rzeczpospolitej byli jej ojcowie a właściwie ich proweniencja odparła, że i dla niej jest to oczywiste. Jeśli czytelnik z poprzedniego zdania domyśla się jakiejś kolejnej historii, tym razem do pitawala nad pitawalami, opisującego ciemną stronę tego, co wiąże się z naszymi elitami to jest w błędzie. Tak już mam, że póki dowodu nie zobaczę zamiast zlej woli raczej braku umiejętności skłonny jestem się doszukiwać. Nie chodzi mi więc o nic innego jak o to, że rolę twórców naszej niepodległości wzięli na siebie ludzie w większości będący z upodobania lub wykształcenia humanistami. Z pozoru jest to sytuacja wymarzona bo nikt jak oni nie jest do takich dzieł przygotowany teoretycznie. Oni nie tylko znają ale są w stanie dowolnie modyfikować i przykrawać do swych wyobrażeń o rzeczywistości najlepsze i najsłuszniej wyglądające idee. Tyle, że na przeszkodzie temu, by stały się one rzeczywistością stoi z jednej strony natura świata, który woli się rządzić bardziej własnymi prawami niż nakazami największych nawet umysłów z drugiej zaś to, że te umysły są równie mało plastyczne.
Gdybyż było nam dane, jak ongiś Amerykanom, gdy tworzyli zręby swojej wolności, znaleźć się na łasce kupców, rolników i jakiegoś znawcy elektryczności. Niestety oni u nas byli w zdecydowanej mniejszości. I to szkoda bo gdyby proporcje odwrócić to może nie musielibyśmy oglądać takiego zmasowania absurdu jakiego dziwnie dużo przychodzi nam doświadczać.

Nasze humanistyczne umysły, gdy przyszło im wykreować etos Rzeczpospolitej, zdecydowały, że zamiast stawiać ją na jakimś trwałym i niezmiennym fundamencie kazały jej latać w chmurach. I na tym ten tytułowy brak wyobraźni właśnie polega. Dziś wiadomo, że chmury te często okazują się oparami absurdu. Gdyby wskazać cóż dla „ojców założycieli” posłużyło za główny budulec dla tego dzieła, które wznosili naszymi rękami to narzuca się podejrzenie graniczące z pewnością, że mając do wybory tyle zacnych substancji jako to sprawiedliwość, etyka, sklejone na dodatek rozsądkiem, wybrali estetykę. I, trywializując to, co się stało, za słowa sprawcze należy uznać cos w rodzaju: „żeby było ładnie”. I nic więcej nam nie jest potrzebne.
I tak to się dzieje. W każdej niemal sprawie najwięcej do powiedzenia mają artyści. Często w dość szerokim rozumieniu tego słowa. A oni do powiedzenia zazwyczaj maja niewiele mądrego. Choć mówią przeważnie dość ładnie.

Przykładem choćby „narodotwórcza rola” poznańskiego Teatru Ósmego Dnia, który stał się czymś w rodzaju „sumienia narodu”. Najczęściej „sumienia” zbrzydzonego. Zbrzydzonego IPN-em, „teczkami”, ostatnio zaś połajankami kierowanymi do biłgorajskiego pajaca. Za wychowanie Polaków w duchu czystego, indywidualnego egoizmu i hedonizmu, z którym żadne powstanie na pewno nam już nie grozi, wziął się pan Kondrat mając za podręczna pannę Peszek. O panu Olbrychskim w ogóle szkoda mówić bo on to taki prawdziwy koktajl z Edisona i Einsteina w kwestii naszego ducha narodowego co to może się przed czeskim chować bo tak pan Daniel od Hitlera usłyszał.
Cóż ma to wszystko wspólnego ze wspomnianą na początku historią białoruskiego biznesmena, który broni się przed polskim sądem. Broni się przed sadem jakoby wolnego państwa, który zdaje się robić wszystko, by go wydać reżymowi Łukaszenki. Jeśli czytelnik chce znać szczegóły to powinien tekst przeczytać bo gdybym nawet próbował streszczać to uznałoby mnie niechybnie za sensata i bajarza oczywistego.
Tekst ten jednak na konkretnym przykładzie pokazuje bezsens myślenia życzeniowego, na którym kiedyś tam postanowiono zbudować trwała państwowość. Bezsens przekonania, że jak się powie niech będzie pięknie” to po tym od razu i raz na zawsze będzie. W myśleniu tym jest tyle mądrości co w przekonaniu, że jak się pójdzie pogłaskać wilka to on nam kark i podgardle nastawi. Wilk to wilk i nim pozostanie ile by się nad nim nie zachwycać.

To, że od samej woli naszych „ojców” zło nie zamieniło się w dobro wie chyba każdy, poza nimi samymi. I poza stadem ich admiratorów. Co zaniedbano to zaniedbano. Wielu zaniedbań zapewne już nigdy naprawić się nie da. Tym bardziej, że ojcowie uparcie i wbrew logice wciąż tego wilka głaskać usiłują.
Nadzieja w tym, że ich to głaskanie tak w krew wejdzie że wszystko inne pozostawią kupcom, rolnikom, inżynierom.

* http://www.rp.pl/artykul/61991,521982_Niebezpieczne_zwiazki.html (tekst dostępny w wersji papierowej lub za opłatą)

piątek, 13 sierpnia 2010

Paralela ( o przyzwoitym załatwianiu spraw)

Tylko na pierwszy rzut oka między wczorajszym odsłonięciem tablicy a zakończeniem prac komisji hazardowej nie zachodzi ściślejszy związek poza czasowym. Tak odmiennych kwestii zadają się obie sprawy dotyczyć. Tyle, że oba przypadki łączy paralela niewątpliwa, w dodatku u zarania jednej i drugiej spraw z naciskiem podkreślana przez Donalda Tuska.

Kiedy na jaw wyszły, jak to ostatecznie zapisane chyba zostało, „naganne zachowania” prominentnych polityków PO, którzy zachowywali się jakby byli pikolakami na posyłki niesympatycznie wyglądających facetów od hazardu Premier zapowiedział, że wszystko będzie należycie wyjaśnione. Wyraził się wówczas, że i jemu i jego partii szczególnie musi na tym zależeć bo jest to oczywisty test przyzwoitości Platformy Obywatelskiej.

Kiedy doszło do smoleńskiej katastrofy nie musiał nawet tego mówić. Doniosłość tego, co zdarzyło się pod Smoleńskiem sama z siebie sprawiała, iż nie mogło być wątpliwości, ze tutaj margines błędu rządzących jest niemal równy zeru. Tu już nie chodziło o „test przyzwoitości” ale o wiarygodność całego państwa mającego dzisiaj twarz Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej.
Jak było dalej ze śledztwem wiadomo. Nie muszę chyba precyzować, ż mam na myśli i jedno i drugie.

Trudno nie odnieść wrażenia, że z działań, podejmowanych w obu sprawach zdecydowana większość nakierowana była wcale nie na rzetelne wyjaśnienie jednej czy drugiej ale na uparte odsuwanie od siebie odpowiedzialności. O ile w sprawie Smoleńska było to łatwe bo wystarczyło zasłonić się Rosjanami to w drugiej trzeba było iść na chama. I to od samego początku. Od momentu, gdy powoływano komisję, której skład gwarantował przyjęcie każdej tezy wygodnej dla PO i Donalda Tuska. Pewien jestem, że gdyby pan Sekuła otrzymał „sugestię” by obalić założenia kopernikańskiego przewrotu to jeszcze tego samego dnia, powagą komisji, słońce musiałoby zacząć zaiwaniać dookoła ziemi. Jak by to zrobiło to już jego sprawa.

Dość ciekawe w sprawie smoleńskiej jest to, że sam już zaczynam mieć wątpliwości kto dla kogo w niej gra. Oczywiście Rosjanie robią wiele by wyszło na to, że to oni w całej tej katastrofie są najbardziej pokrzywdzeni. Nie dość że nieba Polakom przed, w trakcie i po niej przychylili a teraz serce mają na dłoni to jeszcze się muszą tłumaczyć. Ale ta ich naturalna postawa polegająca na mieszaniu w śledztwie na tyle na ile się da jeszcze bardziej pasuje Tuskowi i jego ekipie. Mechanizm jest prosty skoro wpadł na niego dawno temu mój kuzyn, mający wtedy chyba cztery lata. Był dzieckiem dość żywym a przez to dokonującym chcący i niechcący całej masy działań zagrożonych kara lania. Kiedy więc dostał od rodziców psa, przy pierwszej sytuacji kwalifikującej się do lania, zapytany o sprawcę odparł „piesek”. I dalej już poszło póki nie przesadził obciążając nieszczęsne zwierzę odpowiedzialnością za coś, co ewidentnie wymagało posiadania przeciwstawnych kciuków. Kciuków w ogóle. Dostał wtedy nie tylko za to ale i za wcześniejsze oskarżenia co i w tej, opisywanej przeze mnie państwowej historii daje jakąś nadzieję na sprawiedliwość. W każdym razie Tusk i jego ludzie bez wahania mogą każdy poślizg w tym ważnym jak jasna cholera śledztwie zrzucać na pies.. znaczy na Rosjan.

Wracając zaś do paraleli na ironię losu zakrawa, że dwie sprawy, które miały być sprawdzianami przyzwoitości Tuska i rządzącej partii załatwiane są w tym samym czasie i w tak samo kompromitujący sposób. Komisja hazardowa kończy się przyjęciem dokumentu, który (sądząc z medialnych przekazów) obraża inteligencję każdej myślącej istoty poza trójką PO-wskich feldfebli z Sekułą na czele i dolepionego do nich Stefaniuka. Jeszcze bardziej od treści (bo papier ponoć wszystko zniesie) kompromituje sposób, który wyjaśnia czemu przyzwoita Platforma tak mocno dbała by w sprawie swej przyzwoitości sama sobie być sędzią.

Próba zakończenia publicznego żywota pamięci o tragedii smoleńskiej jeszcze bardziej daje świadectwo tej przyzwoitości o której tak lubi mówić pan Tusk. Szkoda, że i jemu i PO zapału starcza wyłącznie na mówienie o przyzwoitości a nie po prostu na bycie przyzwoitymi. Rzucona jak ochłap i to w dodatku tak chyłkiem i cudzymi rękami ta tak zwana „tablica upamiętniająca” a w rzeczywistości „słup graniczny” pokazujący gdzie kończy się zarazem i cierpliwość oraz skłonność władzy do ustępstw jak też, co oczywiście przede wszystkim, ta pana Tuska i jego ludzi zapowiadana przyzwoitość.
Skoro więc o to chodziło w tej wczorajszej szopce, nazwanej „tu i tam” uroczystością, by pokazać jak bardzo „przyzwoita” jest tak mocno udowadniająca od dłuższego czasu swą nieprzyzwoitość partia rządząca to całą tę tablicę powinna była bardziej przemyśleć. Według mnie trzeba było znacznie większego rozmiaru bo powinny się tam zmieścić wykute ku pamięci przyszłych pokoleń wnioski pana Sekuły i jego pomagierów pokazujące jak przyzwoitymi ludźmi byli Zbycho i Miro. Ich trzeba upamiętnić skoro ma być o przyzwoitości a nie jakieś tam 96 osób, które już przecież ani nie pomogą ani nie zaszkodzą bo ich nie ma. A Miro i Zbycho są i będą. No i, co istotniejsze, jest Platforma jest Tusk i jest ta wykazana takim wysiłkiem wielu ludzi „przyzwoitość”.

czwartek, 12 sierpnia 2010

„Pokolenie Woodstock” czyli fin de siecle.

Aprobata, z jaką czy to pan Tusk, czy jeszcze bardziej pan Kutz oraz część polityków lewicy odniosła się do „pokojowych manifestacji” przeciwników krzyża ma w sobie albo wyzbytą całkiem z racjonalizmu choć z pozoru zimną kalkulację, albo głupotę bezdenną albo wreszcie jakiś przebłysk paranoi. Nie można też wykluczyć, ze po trochu wszystkiego o czym wyżej wspomniałem.

Kalkulacja opiera się zapewne na pełnym zadowolenia stwierdzeniu „dobra nasza” i zapisaniu tego poniedziałkowego tłumu po stronie swoich aktywów. Sprowadza się do dość topornej arytmetyki w podliczaniu i ocenianiu tego, co działo się pod Pałacem.
Bezdenną głupotą jest cala ta radość najmocniej wyrażona właśnie przez Kutza, która „Polsce wymierającej” przeciwstawiła nową „Polskę rodzącą się”. Radość też wynikająca z rachowania jedynie. I wynikającego z Rego rachunku przekonania, że „nas jest więcej”. „Nas” w wieku, który pozwala sądzić, że „my” będzie w stanie na lata zdominować Polskę i polityczną dysputę. Jednak w tych „nas” tak radośnie dostrzeżonych przez Kutza od liczebności dużo bardziej istotna jest chyba jakość. Jeśli Kutz, Wenderlich czy Senyszyn liczą, ze w przyszłości sprawy w Polsce załatwiać będzie trzeba na zasadzie „taranu” to istotnie mają czym się radować. Jednak źle to wróży a oni źle życzą Polsce.

Jakość zbierających się czy to na Krakowskim Przedmieściu czy w innych miejscach przedstawicieli „pokolenia Woodstock”, jak ich raczył ochrzcić Kutz, widać było czy to w relacjach medialnych oraz bez trudu znaleźć można w Internecie. O tej jakości będzie jeszcze nieco dalej. Póki co warto przyjrzeć się motywacjom i wynikającemu z nich modus operandi tych, którzy tak ujęli pana Kutza. Bez wątpienia ich działania nastawione są na ośmieszenie i wyszydzenie myślących inaczej niż oni i nie podzielających tych wartości co oni. Wyszydzenie oraz przeszkodzenie tamtym w okazywaniu swych uczuć i emocji. Trudno takie myślenie nazwać pozytywnym. Ono determinuje parcie ku konfrontacji.

Pan organizator poniedziałkowego „cyrku” nie wpadł na pomysł, by swą akcję zorganizować w innym miejscu tylko akurat tam, gdzie musiało dojść do negatywnej w odbiorze interakcji z myślącymi odmiennie. Czytałem też o przebiegu zgromadzenia mającego uczcić 10 sierpnia smoleńskie ofiary w Bydgoszczy. Tam też akurat wtedy pojawili się „walczący o neutralność przestrzeni publicznej” przedstawiciele „pokolenia Woodstock”. Jakoś nie przyszło im do głowy by tę walkę prowadzić choćby dzień czy kilka godzin wcześniej albo później i w innym miejscu lecz przyszło, by walczyć wtedy, gdy mogło to zakłócić skupienie tych innych.

Do czego zmierzam? Staram się pokazać, ze cala radość tych, którzy tak się radują, że mają za sojuszników Tarasa i jego trzódkę, zwaną „pokoleniem Woodstock” jest przedwczesna i absolutnie nie adekwatna do rzeczywistego zysku. Te zwołujące się na Facebooku zbieraniny nie pokazały dotąd w żadnej sytuacji swej pozytywnej, zdolnej do budowania twarzy. Brylują w inicjatywach wynikających z negacji i sprzeciwu. Od razu proszę by mi tu z WOŚP się nie wpychać bo tę im akurat gotową podał ktoś z całkiem innego pokolenia i innego Woodstock.

Radość z pozyskania kogoś o umysłowości Tarasa jest uzasadniona, o ile za priorytet z założenia przyjmuje się nie budowanie lecz burzenie. Wówczas istotnie niezawodnie przydać się może horda spod znaku „zimnego Lecha” ze swym etosem zabawy, „beki”, tęsknoty za widokiem „cycków”. Jednak politykom uniesionym radością z tego, co widać było pod Pałacem, politykom w rodzaju Tuska, Napieralskiego czy Arłukowicza zasugeruję by spojrzeli na to z nieco innego punktu widzenia. Niech pomyślą, że to właśnie ci goście będą mieli zapewnić im i, niestety, mi, „spokojną starość” i „godziwe emerytury”. Kutza tu nie wymieniam bo ten „ślizgnął” się i bierze to ode mnie. Czy wspomniani panowie mają pewność, że i wtedy, gdy będzie chodzić o nich, „pokolenie Woodstock” nie będzie miało „beki”? Jesteśmy na najlepszej drodze ku temu. Tylko proszę się cieszyć częściej i głośniej!

Czemu wcześniej pozwoliłem sobie wreszcie określić reakcję prominentnych sojuszników młodych zwolenników „beki” z Krakowskiego Przedmieścia jako paranoiczną? Większość z tych prominentów to ludzie, którzy kiedyś nie posiadali się z oburzenia gdy tu i ówdzie buczeniem lub gwizdami witano a to Bartoszewskiego a to Niesiołowskiego czy wreszcie samego Komorowskiego. To buczenie i gwizdy pod tamtym adresem uważali za niedopuszczalne a robienie „beki” i „cyrku” z krzyża i modlitwy uznają za happening i istny Hyde Park. Dla mnie to oczywiste bluźnierstwo gdy ludzie mieniący się wychowanymi w tradycji związanej z chrześcijaństwem dopuszczają lżenie krzyża a za niedopuszczalne uznają podobne reakcje wobec jakichś tam śmiertelników. Ci, którzy mienią się wychowanymi w innej tradycji nie bluźnią a raczej dowodzą, że tym wychowaniem mogło być bardzo różnie.

A wszystkim kontemplującym „radosne wyrażanie emocji” przez ewidentnie „nasze” „pokolenie Woodstock” w postaci „beki” pod krzyżem dedykuję parafrazę Mrożka:
„Pokolenie Woodstock jeszcze wam pokaże!”

Panie i Panowie! Nadchodzi fin de siecle. Witajcie w ciężkich czasach.

środa, 11 sierpnia 2010

Lokalizacja- opowieść warszawska (smoleński pomnik)

Od razu zaznaczam, że nie jest to tekst konkursowy (chodzi o konkurs ogłoszony przez Igora Janke w Salonie24). Choć przyznam, że pomysł na niego przyszedł mi do głowy gdy to, o czym będzie, zdało mi się świetnym materiałem, by taki tekst na konkurs o Warszawie napisać. Tyle, że ja akurat nie byłbym w stanie bo miasto znam za mało. A potrzeba by kogoś, kto zna je w sposób nie tylko dobry ale i specyficzny. Kogoś, kto zna te wszystkie miejsca, które w Warszawie uchodzą za podłe albo niebezpieczne. Słowem takie, których z własnej woli nikt raczej nie chciałby odwiedzać. Wycieczka po nich byłaby ekscytująca nie tylko dlatego, że gwarantowałyby wpompowanie do krwiobiegu sporej dawki adrenaliny. Pozwoliłaby tez poznać najbardziej odpowiednie lokalizacje dla pomnika smoleńskiej katastrofy. Odpowiednie oczywiście dla bardzo specyficznej grupy ludzi.

To ci, o których subtelnej naturze napisałem nie dawno osobny tekst. Ci, u których stwierdzam pewien element wilczej natury. Ten, który nie pozwala puścić jak już coś uchwycą zębami. Im bardzie mówią oni o „fanatykach od krzyża” tym bardzie mówią o sobie. O tym, co w ich głowach i duszach siedzi. O ile mają dusze…
Pomysł tematu (choć jeszcze wtedy tak naprawdę nie wiedziałem czy cokolwiek o tym napisze bo sprawa zdarzeń wokół krzyża z Krakowskiego Przedmieścia na tyle mnie przygnębia, że w ogóle mi się odechciewa pisać) podsunął mi nieświadomie pan Szostkiewicz z „Polityki” który wczoraj, w TVN24 twórczo rozwinął płynące już nie tylko z Kancelarii Prezydenckiej ale i z ust samego gospodarza Pałacu zapowiedzi, że oczywiście upamiętnić trzeba i upamiętnienie naturalnie będzie. Pan Szostkiewicz z miejsca wypowiedział się za tym, by to upamiętnienie nie było w formie pomnika. Nie wiem czemu akurat nie tak. Nie bardzo chciało mi się słuchać bo miałem pilna i czasochłonną robotę a i do takiego gadania określony stosunek jednak od razu odebrałem sygnał, że szczęki, zaciśnięte wtedy, gdy upubliczniono wawelski pochówek, nie puściły ani na milimetr. Oczywiście uścisk, jak wspomniana już kiedyś przeze mnie nienawiść i wszystko inne chyba u tego gatunku ludzi, jest bardzo subtelny. Do sposobów „niepomnikowego” uczczenia wrócę jeszcze pod koniec bo o wiele ciekawiej swój szczękościsk zaprezentował w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” Jan Hartman. On, dla odmiany tak radykalny jak Szostkiewicz nie jest, przynajmniej w publicznej wypowiedzi.

Hartman zgadza się, że ofiary trzeba, jak się wyraził „jakoś” upamiętnić. „Jakoś” to stwierdzenie mało konkretne choć Hartman akurat pomnika, na dodatek „okazałego artystycznie” nie wyklucza. Konkretny jest za to w sprawie lokalizacji choć tak po prawdzie konkretny nieco na opak. Nie wskazuje (choć sugeruje), gdzie pomnik miałby stanąć lecz wyjaśnia, gdzie stanąć nie powinien. Pisze pan Hartman tak:

„Ważne jest jednak, aby taki monument nie stanął przed Pałacem Prezydenckim. Tam bowiem nabrałby znaczenia politycznego. Takie usytuowanie pomnika oznaczałoby, że w demokratycznym kraju instytucja władzy centralnej, a taką jest Pałac Prezydencki, w sposób symboliczny w swoim otoczeniu daje przewagę jednej partii politycznej i jednemu prezydentowi.” I jeszcze, że „Nie możemy na to pozwolić choćby z tego względu, że narusza to równowagę demokratycznego państwa prawa”*

W pierwszej chwili po przeczytaniu tego wywodu zastanawiałem się jak sprawić, by takich dylematów panu Hartmanowi oszczędzić. Przyszło mi do głowy, że aby tę naruszona równowagę jakoś do pionu przywrócić trzeba by przede wszystkim w ostatnich wyborach jednak na Prezydenta wybrać Jerzego Szmajdzińskiego. W ten sposób wspomniana przez Hartmana „przewaga jednego prezydenta” z miejsca zostałaby zniwelowana. Ponadto część zdecydowanie w katastrofie smoleńskiej nadreprezentowanych ofiar związanych z PiS-em należałoby pośmiertnie z tejże partii wywalić i przyjąć proporcjonalnie do PO i SLD. No i ludowcom też , że się kolokwialnie wyrażę, coś odpalić. Można by tez na przyszłość przyjąć jakiś zapis ustawowy a może i konstytucyjny, który nakazywałby każdej prezydenckiej wyprawie, mającej zamiar ulec katastrofie, przyjęcie takiej organizacji, by aktualnemu Prezydentowi koniecznie towarzyszył jakiś były, reprezentujący opcję odmienną a w składzie delegacji musiałyby być zachowane wszelkie możliwe parytety.

No i oczywiście lokalizacja pomnika. Na początku zaproponowałem, by postawić go gdzieś, gdzie pies z kulawą nogą się nie pofatyguje. Bo daleko albo bo strach… I jeszcze jedno. Nie pamiętam kto sugerował by nie było żadnych nazwisk. Pewnie te ze Smoleńska jakoś źle by się prezentowały. Sugeruję więc na monumencie umieszczenie takich nazwisk jak Olbrychski, Polański, Bartoszewski, Janda, Kora z Sipowiczem i jeszcze kilku, których wstydzić się nie będziemy przed światem.

Wracając zaś do pana Szostkiewicza i jego dylematu to najpewniej dałoby się „uczczeni” załatwić jakimś bankietem dla śmietanki towarzyskiej albo jeszcze lepiej meczem politycy- gwiazdy ekranu. Choć mógłby być kłopot z odróżnieniem kto z której drużyny.

A na koniec poważna refleksja, która za cholerę nie może jakoś przebić się do głów takich ludzi jak Hartman i Szostkiewicz. Prosta, bo oparta nie na jakichś skomplikowanych umysłowych kombinacjach lecz na zwykłej obserwacji i wnioskach z niej. To umieją nawet niezbyt rozwinięte organizmy. Polegająca tylko na tym, żeby pan Hartman i pan Szostkiewicz sami sobie odpowiedzieli czemu 10 kwietnia i w następne dni, mimo, iż nikt nie zapraszał, nie sugerował, ani, że ci, którzy powinni słowem w tej sprawie się nie odezwali, ludzie z całej Polski ciągnęli akurat na Krakowskie Przedmieście, pod Pałac Prezydencki. Czemu ja, będąc wtedy, 11 kwietnia w Warszawie przejazdem i mając na to, by się nad ofiarami pochylić, tylko kilka chwil, nie zastanawiałem się, gdzie to zrobić najwłaściwiej.

Powinni też próbować zgadnąć (a wcale to nie trudne) gdzie będą przychodzić przy kolejnych okazjach ludzie, gdy będzie wypadało po raz kolejny wspomnieć ofiary 10 kwietnia 2010 r. Bez względu na to czy pozwolą ustawić pomnik na Placu Zbawiciela, na wylotówce na Kalwarię czy też w Łomiankach. Bez względu na to.

I bez względu na ten ich ciągły szczękościsk.

* http://www.rp.pl/artykul/520767_Hartman__Rowni_wobec_smierci.html

wtorek, 10 sierpnia 2010

Już chyba zacząłem sądzić, że Premier Donald Tusk to taka postać wymyślona. Jak jaki Batman i Jocker w jednym. No bo tu Polska się wali, za jednym razem w przenośni i rzeczywistości a on nic. I nagle masz. Okazało się, że jest, że jednak naprawdę istnieje.

Gdyby tylko to. Pokazał się wyluzowany, uśmiechnięty. Jak nic zaraz wsiądzie i pojedzie czarować tym uśmiechem Bogatynię by im tam było jeśli nie lepiej to przynajmniej weselej.

A skoro już przy „weselej” jesteśmy to nikt chyba nie ma wątpliwości co stoi za tym nagłym, zakrawającym na cud nieomal zmaterializowaniem się Premiera w ludzkiej postaci. Jasnym jest, że to swoje ponowne przyjście na ziemię zawdzięcza pan Tusk temu młodziakowi z wczoraj. Jakoś tak Taboret, Trotuar, coś w tym klimacie. W każdym razie młodziak musiał wczoraj niezłą uciechę sprawić Premierowi, gdzieżby ten do wczoraj był. Pewnie teraz młodziak może liczyć, że tam o nim nie zapomną gdy na lata zapewnią nam wieczną szczęśliwość pod swoimi rządami. Tak więc chachać się musiał wczoraj pan Tusk i przy tym uznać, że już nie trzeba się chować i czuć jak w oblężeniu. Dotąd nie miał wyjścia bo te kilka staruszek tak groźnie się prezentowało. W każdym razie Krakowskie Przedmieście od wczoraj jest odzyskane więc dzisiaj Premier mógł się wreszcie wyłonić i zrelaksowany wreszcie zabrać głos. A jak już zabrał to z miejsca było jasne, że klimat „zdobywców krzyża” bez dwóch zdań przypadł mu do gustu. W końcu jaki gust taki klimat…

Rzekł więc pan Premier, że w sprawie krzyża „Wczoraj obserwowałem te zdarzenia i nie widzę powodu, żeby stwierdzić, że dzieją się tam rzeczy straszliwe”. Dodał też „W tej sytuacji proponuję maksimum zdrowego rozsądku, odrobinę poczucia humoru i dystansu do samych siebie”*. Jednym słowem chłopaki od krzyża z puszek i bez wątpienia tego maksymalnego dystansu to właśnie to, co Premier lubi najbardziej.

Czytając to, co o gościach z „dystansem” i „poczuciem humoru” przychodzących na Krakowskie Przedmieście mam wrażenie, że potrafię odtworzyć ten typ poczucia humoru, który jest szczególnie bliski i tym gościom z „dystansem” i naszemu Premierowi. Kiedyś doskonale zilustrowali go autorzy mego literackiego ulubieńca, Wilq-a Superbohatera. W jednym z epizodów swemu kumplowi Entombetowi ( to taka, delikatnie mówiąc, mocno soft wersja Nergala) skarżył się na to, co mu najbardziej przeszkadza w ich wspólnym kumplu, Alcmanie ( to taka postać na której musieli wzorować się rodzice Wojewódzkiego gdy go świadomie poczynali). Otóż tym czymś szczególnie uciążliwym było poczucie humoru Alcmana. Cala jego finezja sprowadzała się do tego, że starczyło w obecności Alcmana powiedzieć słowo „dupa” a ten zaraz dosłownie zwijał się ze śmiechu. Wczorajsza „obserwacja tych zdarzeń” i dzisiejszy świetny humor nagle odnalezionego Premiera każą sądzić, że wczoraj tam pod Pałacem ludzie z Trawnikiem na czele przyszli premierowi powiedzieć „dupa”. By go rozweselić. Tak przecież mało ma ostatnio powodów do radości.

* http://www.tvn24.pl/-1,1668685,0,1,premier-do-krzyza-z-poczuciem-humoru,wiadomosc.html

Specustawa specfachowców od specsytuacji. (POwódź)

Przyznam szczerze, że pewne rzeczy traktuje jako oczywiste i przez to (co jest, jak się okazuje, błędem) nie odczuwam potrzeby ich weryfikacji. Ciągle zakładam, że logika jest czymś tak elementarnym w porządkowaniu świata, który ludzkość wzięła w posiadanie. Oczywiście czasem zdarza mi się czytywać o wyczynach kolejnych laureatów „nagrody Darwina” ale ten dorobek traktuję jako oczywisty margines. Wszytko, zgodnie z logiką, ma przecież swój kraniec. Poza tym oczywiście co z natury rzeczy logice się wymyka…

Z tego też powodu, że jestem admiratorem, ba, czasami nawet ocierającym się o bałwochwalcze uwielbienie miłośnikiem logiki jako nieodłącznego elementu każdego prawie rozumnego działania, wczoraj całkowicie nie byłem w stanie pojąc zasłyszanych w różnych, mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych stacjach informacji o tym, że rząd ma nowelizować dopiero co przyjęta „specustawę” odnosząca się, między innymi, do pomocy, jakiej ofiarą pomocy będzie udzielać państwo. By pojąc o co chodzi z tym, wedle mnie, alogicznym komunikatem, zacząłem szukać wyjaśnienie sprawy. Zanim dokopałem się do samej ustawy (no bo kto tam w goglach ustaw szuka) znalazłem po drodze dość liczne wypowiedzi i omówienia. W pierwszej znalezionej zaś pan Minister Graś zapowiedział, że „- Nasze centrum legislacyjne analizuje w tej chwili zapisy ustawy. Jeśli konieczna będzie nowelizacja, rząd praktycznie jutro będzie gotowy, żeby ją przeprowadzić”. Wszytko to pod tytułem „Graś: rząd przyjrzy się specustawie powodziowej. "Nikt nie zostanie bez pomocy"**. Ten kawałek o dokonywanej przez jakieś tam „centrum legislacyjne” analizie a jeszcze bardziej o „przyglądaniu się” ustawie przez Grasia i resztę rządu z nadzieją, że ona się jednak nada byłby znakomita ilustracją tego, jak władza troszczy się a nawet trzyma rękę na pulsie. Byłoby gdyby nie sama ustawa. Ja tam nie wiem ile trzeba się jej przyglądać bo mnie w minutę wyszło, że i Graś i reszta rządu i całe „centrum legislacyjne” może spokojnie oszczędzić sobie czasu. Artykuł 1 ust. 1 ustawy z dnia 24 czerwca 2010 r. o szczególnych rozwiązaniach związanych z usuwaniem skutków powodzi z maja i czerwca 2010 r.1 (Dz.U. Nr 123 poz. 835 z 2010 r.) brzmi: Przepisy ustawy stosuje się w sprawach związanych z usuwaniem skutków powodzi z maja i czerwca 2010 r*. Nie mam pojęcia czy Graś, jego pryncypał i „centrum legislacyjne” mają nadzieje, że od tego ich przyglądania zmieni się jednoznacznie brzmiąca nazwa ustawy i zawarte w niej, oczywiste dla każdego, kto posiadł elementarna umiejętność czytania ze zrozumieniem zapisy. Maj i czerwiec 2010 r. to maj i czerwiec 2010 r. Inaczej do jasnej choinki nie zinterpretuje tego nawet nasz Trybunał Konstytucyjny choć on chyba nad wyraz bywa elastyczny.

Czemu więc pan Graś i „centrum legislacyjne” z takim zapałem się przygląda? Może zastanawia się nad tym jak to się stało, że taki legislacyjny potworek w ogóle się tam mógł narodzić. Ale to mało prawdopodobne. Tam przecież tkwią sami fachowcy. Ci co to niegdyś obecnej ekipie po brzegi wypchali ustawami szuflady. Bardziej prawdopodobne jest to, ze Graś i „centrum” tkwią z oczami nad ustawą i próbują dojść jak Bóg mógł im zrobić cos takiego. Ja mógł zesłać te nawałnicę Bogatyni skoro rząd uznał, że powódź może być tylko w maju!

Żeby dojść przyczyny takiego rozporządzenia prawem do uzyskania pomocy państwa w sytuacji nadzwyczajnej poczytałem nieco i znalazłem w sieci cos, w rodzaju istnej „obrony sycylijskiej” (nie wiem czy ona skuteczna czy nie bo w szachach znam tylko ruchy i zasady zaś sama obronę tylko ze słyszenia. Tu raczej wyrusa pytajcie…) legislacyjnej twórczości rządu w postaci ustawy z czerwca***. Pokusiła się o nią pani radca Małgorzata Zamorska, która wyjaśniła, że „W momencie tworzenia tego aktu znane były już wstępne skutki powodzi, można było przynajmniej częściowo oszacować straty. Gdyby rząd chciał stworzyć tzw. ustawę blankietową, która mówiłaby o tym, że przy każdej powodzi, czy innej klęsce żywiołowej, państwo pomaga poszkodowanym, naraziłby budżet państwa na zbyt duże ryzyko uszczupleń finansowych”.
Proszę zwrócić uwagę na dwa momenty tej wypowiedzi. „Ustawa blankietowa” oraz „uszczuplenia finansowe”. Na to pierwsze z tego powodu, że pani radca nie ogranicza się tylko do tłumaczenia rządu. Sugeruje też, co można zrobić. Wedle niej „chcąc pomóc powodzianom z sierpnia, rząd powinien przygotować nową ustawę, albo znowelizować tę z czerwca 2010 r. Jak dodała, mogłyby to być tzw. ustawa ramowa, w której znalazłyby się upoważnienia dla Rady Ministrów lub szefów konkretnych resortów, by w przyszłości mogli oni wydawać rozporządzenia w sprawie wsparcia dla osób czy firm poszkodowanych w powodzi.” Czym się różni „ustawa blankietowa” od „ustawy ramowej”? Prawnikiem nie jestem ale znalazłem w sieci omówienia innych „ustaw blankietowych”****, z których wynika, że to dokładnie to samo. Przynajmniej biorąc pod uwagę słowa pani Zamorskiej.

Przejdźmy więc do tej drugiej kwestii, która wskazała pani zamorska. Tu akurat nie mam wątpliwości, że pani radca świetnie diagnozuje przyczynę. Od dość dawna działanie ekipy Tuska to osobliwy surfing przez rzeczywistość. Myślę, że i tym razem panowie „specjaliści” po prostu założyli, że ślizgną się jakoś bezboleśnie przez problem. Ich ocena ryzyka oparta była na założeniu, że przecież nie żyjemy w jakimś tam Bangladeszu, w którym co trzy tygodnie gdzieś tam coś tam wylewa i sprawę trzeba załatwić generalnie i kompleksowo czy to dla Sandomierza, czy to dla Bogatyni czy też dla każdej innej Koziej Wólki którą w każdej chwili woda czy ogień może zmieść z powierzchni ziemi. I nie musiałby pan Graś trudzić swoich spracowanych oczodołów nadaremnie. Tym bardziej, że „ciemny lud” po katach szemra na tyle głośno iż i po salonach z cała pewnością musi się to roznosić, o Tusku- Premierze co to jak jaki Jonasz ściąga na nas co rusz jakąś kolejną katastrofę. Ja tam nie twierdzę, że ściąga i ze Jonasz. Ale do choinki jasnej macie panowie Graś et consortes jakiś niefart, jakiegoś pecha i w ocenę ryzyka tej czy innej katastrofy dawno powinniście się już nauczyć to włączać. Dla waszego dobra, dobra gra sinych gałek ocznych, jeśli dobro ludzi z Bogatyni czy innych Kozich Wólek nie za specjalnie was przejmuje.

* http://www.mg.gov.pl/files/upload/11113/ustawa%20RCL%2024.06.2010.pdf
** http://www.wprost.pl/ar/205138/Gras-rzad-przyjrzy-sie-specustawie-powodziowej-Nikt-nie-zostanie-bez-pomocy/
*** http://wyborcza.pl/1,91446,8231955,Zamorska__pomoc_panstwa_obejmuje_tylko_powodzian_z.html#ixzz0wBbsHM00
**** http://www.rp.pl/artykul/360183,380546_Ustawa_o_Sluzbie_Celnej_to_akt_blankietowy.html

niedziela, 8 sierpnia 2010

„Oświeceni 2010”

Od kilku dni, gdy tylko wchodzę do netu, bez przerwy wyszukuję i czytam relację o tym, co obecnie dzieję się na Krakowskim Przedmieściu. Dziś szczególnie z uwagi na pojawienie się nowego, „działającego w imieniu wszystkich przeciwników lokalizacji krzyża "Smoleńskiego" przed Pałacem Prezydenckim” zjawiska, którego zdjęcia zdążyły już obiec sieć.

Właściwie powinienem zastanowić się czy te wszystkie relacje o agresji i obscenie, których mają dopuszczać się przybywający przez Pałac „przeciwnicy lokalizacji krzyża” to nie jakieś „sajens fikszyn”. Przecież słowa o tym nie uświadczy się w oficjalnych serwisach. Tych samych, które z taką lubością opisują fanatyków ze zdefiniowanej właśnie „sekty Kaczyńskiego”. A jeśli tam nie ma to przecież to fikcja oczywista!

Kiedy czytam relacje to przede wszystkim podziwiam odwagę i determinację tych, którzy tam zostali. I żałuję, że nie jestem w stanie teraz pomóc.
Ale zaraz po tym przychodzi złość na wszystkich, którzy mają obowiązek albo powinność stanąć w obronie tych ludzi. Jak by ich nie odbierali.

Przeciwko nim zbiera się coś, co trudno mi nazwać. To nie są zwierzęta bo te, jeśli nie są chore albo zmuszone przez okoliczności, rzadko wykazują się taką bezinteresowną agresją. Taką skrajną głupotą nie wykazują się nigdy.
Że nie są to ludzie chyba dodawać nie muszę ani tym bardziej uzasadniać.
Rozumiem, że media nie pędzą tam, nie robią relacji na żywo i tylko współczuję obecnym tam, bo wspominanym przez zdających relację, kamerzystom różnych, zaprzyjaźnionych z panem Wajdą stacji bo w cholerę się nakasują przez te wszystkie noce.

Pod Pałacem stanęli naprzeciw siebie zwolennicy ciemności i „Oświeceni 2010”. I dlatego nie ma o tym w telewizorze. No bo jeśli tacy są co „Oświeceni” to nie tylko nie powinno się ich pokazywać opinii publicznej. Wręcz nie wolno tego robić! Bo jak to, co będzie można zobaczyć, zakoresponduje ze strachem takiej pani Wójcik, co to piekło widzi raczej po drugiej stronie czy z „błyskotliwą analizą” brytyjskiego historyka, który dopatruje się wywrotowców raczej w garstce pod krzyżem?
Nie wiem co zdarzy się jutro. Domyślam się, że przygotowują się na to również i ci, co „Oświeconych 2010” w akcji będą transmitować. Przygotowują się pilnie bo nie jest łatwo wyjaśnić rację jakiegoś pokazującego się z gnatem po**ba tłukącego czy tam szarpiącego się ze straszą kobietą*.

„Oświeceni 2010” powinni zostać koniecznie uwiecznieni dla potomności. Powinna na to pójść ogromna dotacja Polskiego Instytutu Kinematografii. Tak, by każdy Polak mógł zobaczyć jak będzie wyglądała Polska gdy wszystkich już tutaj uda się jak należy oświecić. My matki zobaczyły swych oświeconych synów i córki. By każdy wiedział nie tylko jak jest „tu i teraz” ale jak będzie jeśli na to „tu i teraz” będzie się pozwalać.

To ci „Oświeceni” będą kiedyś dyktować nam warunki jeśli teraz nikt nie pojmie, że to właśnie nam grozi. Jeśli chcecie tego to powieście sobie fotkę „reprezentanta wszystkich przeciwników lokalizacji krzyża "Smoleńskiego" przed Pałacem Prezydenckim” i się w nią wpatrujcie. Nie będziecie zaskoczeni kiedy zaroją się wreszcie od podobnych nasze ulice. Będziecie wiedzieć też kiedy nasza Ojczyzna będzie już dostatecznie oświecona.
* http://rebelya.pl/discussion/5145/?Focus=135877

sobota, 7 sierpnia 2010

Polityka- wersja demo.

Od dość dawna mam wrażenie, dla znacznej większości uczestników i obserwatorów politycznej debaty, parafrazując hasło Jarosława Kaczyńskiego z ostatnich wyborów, Polska jest najważniejsza w dość osobliwy sposób. Żeby wyjaśnić ten sposób pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że uprawianie oraz mniej lub bardziej świadomy odbiór polityki sprowadzone zostały do pojmowania tego pojęcia w jakiejś odmianie demo, w której pewne funkcje i związane z nimi użyteczności zostały ograniczone lub wyłączone. Żeby było prościej i może bardziej wyraziście. Bez zapuszczania się w jakieś niezrozumiałe dla wielu i często niebezpieczne meandry.

Polityka w wersji demo, jak sądzę, musiała spodobać się po obu stronach barykady. Chyba najoczywistszym tego dowodem są reakcje „konsumentów” polityki.

Z jednej strony mamy coś, co pewnie w innych okolicznościach mocno by mnie zdumiało. Gdy Donald Tusk, w sposób godny, proszę mi wybaczyć porównanie ale nic bardziej adekwatnego do głowy mi przyjść nie chciało, orwellowskiego knura Napoleona redefiniował ostatnio etos swój i swojej partii, jego zwolennicy łyknęli to niczym przysłowiowe głodne pelikany. Gdy powiedział „Reformy mają tylko wtedy sens, gdy przy elementarnej odpowiedzialności za budżet dają ludziom satysfakcję z życia tu i teraz, a nie satysfakcję doktrynerom albo wyłącznie przyszłym generacjom.”*

nie słyszałem z ich strony jakichś wyraźnie słyszanych głosów rozczarowania ani oburzenia a już tym bardziej przypominania że przecież mieli razem „zmieniać Polskę”. Nie wiem co stało się z tymi trzema latami przekonywania, że będziemy „modernizować” i wszystkim temu podobnym. Wydaje się, że czas ten posłużył właśnie temu, by przekonać wyznawców, że jednak wersja demo jest zdecydowanie lepsza.

Jak jest po drugiej stronie sam odczułem na własnej skórze. Nie będę pisać o politykach bo tu da się tylko powiedzieć, że ze smutkiem oglądałem oddanie walkowerem kolejnych szans danych przez los a jeszcze bardziej rzez samego Tuska. Można powiedzieć, że przyniósł opozycji swą głowę na tacy a ta… Ta nie zauważyła! Łatwiej będzie mi to, o czym jest ten tekst, pokazać na przykładzie konfliktu z częścią komentatorów podzielających (jak mimo wszystko sądzę) moje polityczne zapatrywania, w który niechcący i nie wiedząc nawet, wpakowałem się gdy dałem do zrozumienia, że od opozycji, a przynajmniej jej istotniejszej części oczekuję, że zajmie się rzeczywistą walką polityczną a nie tylko bitwa o symbole. Polemika (jeśli oczywiście była) w większości spirala się na scenariuszu oczekiwania na krach Polski pod rządami PO, który wywoła gniew ludu, odbierze władzę rządzącym obecnie i odda opozycji.

I w tych dwóch schematach zachowań tkwi istota polityki w wersji, o jakiej piszę w tytule. Widać ją doskonale w tuskowej polityce „narodowego byletrwania” z założonymi rękami bo i z pełnym brzuchem. Póki co, pełnym… Widać ją też w radosnym zacieraniu rąk że oto stoimy nad przepaścią i już, już wyciągamy nogę by zrobić ten krok.

Obie postawy są równie idiotyczne. Tym bardziej im bardziej kibicują im ludzie, którzy swoje „tu i teraz” dopiero zaczynają i będą je mieć również za lat kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt. W warunkach takich, jakie będą skutkiem tego tuskowego, tak ślicznie i uczenie powiedzianego „mam w dupie to, co będzie później” godnego skrajnych populistów.

Czemu zatem tak to wygląda? Polityka w wersji demo, co pokazuje zarówno akceptacja „tu i teraz” jak i radosne czekanie na katastrofę przedefiniowuje część pojęć istotnych w uprawianiu tej profesji. Na pewno robi to z dotychczasowym znaczeniem pojęcia „celu”. Dziś niewątpliwie tym celem, a więc momentem, w którym wyświetla się komunikat „Misja ukończona” jest samo zdobycie władzy i jej utrzymanie. Zapomina się (lub „zapomina”) o tym, że tak naprawdę władza jest nie celem a mechanizmem, narzędziem służącym realizacji celów obądź dochodzenia do nich. Ze nie powinno się jej zdobywać dla niej samej.

Oczywiście polityków rozumiem. Im tak jest łatwiej a takie spojrzenie ich pracę (bo to przecież ich praca) czyni pozbawioną wielu kłopotliwych sytuacji. Jak choćby opowiadania się przed wyborcami ze spraw obiecanych.

Nie pojmuje natomiast tak zwanych „świadomych wyborców”. Przecież ich świadomość jest na tyle wystarczająca by zdali sobie sprawę, że po tym „teraz” będzie też jakieś „kiedyś” w którym jak nie oni to ich dzieci będą musiały jakoś żyć. I że przez to, czemu dziś tak klaszczą lub co przyjmują bez większego sprzeciwu to „kiedyś” wyglądać będzie jak kabaretowy skecz, w którym „władza” i „obywatele” prowadzą dialog:

Obywatele – Są emerytury?

Władza – Nie ma!

O – Są jakieś inne świadczenia socjalne?

W – Nie ma!

O – Jest wzrost gospodarczy?

W – Nie ma!

O są nowe miejsca pracy?

W – Nie ma!

O – To co jest?

W – Ja jestem! **

Opisany przeze mnie sposób uprawiania polityki zmusza do tego by na Polskę, co „jest najważniejsza” patrzeć w sposób specyficzny. Jak na zdobywaną na przeciwniku przez drużynę skautów chorągiewkę lub na przejętą w toku gry piłkę. Zdobycie ich kończy grę.

Game over!!!!1

PS. Może uznacie że jestem stronniczy ale cytat z Tuska to dla mnie najbardziej kapitulancki, najmniej ambitny i najgłupiej wyrażony sposób przyznania się do porażki przez polskiego przywódcę w ostatnim dwudziestoleciu.

* http://wyborcza.pl/1,75478,8215658,Tu_i_teraz_Tuska.html

** wzorowane oczywiście na fragmencie programu TEY-a (chyba to jeszcze był TEY…) „Z tyłu sklepu” i na starym dowcipie.

piątek, 6 sierpnia 2010

Dwa prezenty na inaugurację.

Dziś oficjalnie swoje obowiązki obejmie trzeci prezydent RP po naszym ostatnim odzyskaniu niepodległości. Świadomie popełniam „błąd w liczeniu”, który może ściągnie na mnie kilka złośliwych uwag a którego za błąd wcale nie uważam. Po prostu nie uznaję werdyktów ustalanych „pod zielonym stolikiem” za dokonywane w niepodległej Polsce. Ale ja nie o rachowaniu ani ustalaniu kryteriów niepodległości. Ja o prezentach, które dziś, przy okazji swej inauguracji nowy Prezydent odbierze.
Pierwszy prezent niezmiernie raduje mnie (choć zarazem wścieka mnie jako oczywista kpina z uczciwości i liczących na nią obywateli) bo pokazuje jak dalece potrafię przewidywać rozwój sytuacji. Miałem wszak niezmierna uciechę gdy Donald Tusk grzmiał na wszystkich, którzy poddawali w wątpliwość możliwość dojścia uczciwości partii rządzącej poprzez ekipę śledczych w większości osobiście zainteresowanych tym, żeby tę uczciwość wykazać. Pan Tusk tłumaczył wtedy nam, prostym i głupim Polakom, że nikomu bardziej niż jemu nie zależy na RZETELNYM I UCZIWYM wyjaśnieniu sprawy. Że to będzie oczywisty „test moralności” Platformy. No to go mamy. Rzecz by można „jaka Platforma taka moralność”. Gdybym miał jeszcze resztki wiary w to o czym Tusk wtedy mówił lecąc niemal noblistą i przekonując ze „wójt wama to mówi to i wierzcie”, dziś mówiłbym o utracie dziewictwa i sugerowałbym aby kulawy na wszystkie sto kończyn raport wnieść ceremonialnie na uroczystość jak kiedyś było w zwyczaju dokumentować noc poślubną wynoszonym do gapiów prześcieradłem. Raduje mnie ten obrót rzeczy bo nie spodziewałem się że Tusk słowa dotrzyma więc chciałem, by poszli na Maksa, pokazali „miastu i światu” że mają obywateli, zasady i całą tę moralność głęboko w dupie i jeszcze zapytali zaczepnie „No i co nam zrobicie?”. I mam co chciałem!

Przyznać trzeba, że przy tej okazji prezent a właściwie skarb prawdziwy trafi i na prowincję. Oto kandydat na Prezydenta Zabrza w pełnio potwierdził swe predyspozycje i z czystym sumieniem polecam go zabrzanom prosząc by go wybrali. Pokazał ze jest mistrzem zamiatania a ta umiejętność w naszych zaniedbanych i brudnych miastach i miasteczkach bardzo się przydaje. Oto więc Zabrzanie objawił się wam kandydat co jest jak pan Proper i WCPiker w jednym!

I prezent drugi dla III Prezydenta wolnej RP. Prezent, który jak najpowabniej mnie zasmuca. Jak donoszą (znakomicie mi się słowo dobrało) niektóre media w oparciu o zasłyszane, anonimowe wypowiedzi, jakaś cześć posłów opozycji nie wybiera się na dzisiejsze uroczystości. I, mając, przyznam otwarcie, gdzieś ich motywacje, uważam, że postąpią karygodnie jeśli faktycznie tak zrobią. Jakkolwiek zapewne podzielam ich ocenę osoby III Prezydenta i sam osobiście nie mam zamiaru w żaden sposób w jego uroczystym wyniesieniu uczestniczyć to jednak chciałbym zwrócić uwagę na subtelna różnice między mną i zapowiadającymi bojkot parlamentarzystami. Ja jestem nikt. Anonimowy niemal rosemann, który prywatnie, na własny użytek może sobie nie lubić pana Komorowskiego. Oni zresztą też, na własny, prywatny użytek mogą to samo. Ale na własny, prywatny. Tam, podczas tej inauguracji mają być służbowo, wykonując obowiązki posłów czy tam senatorów. Po to miedzy innymi zostali wybrani i za to biorą pieniądze.

Poza tym tak po ludzku nie powinni tego robić. A już na pewno nie z powodów, które „zakulisowo” zdradzają. Jeśli faktycznie boli ich jak inni ( w tym Prezydent jeszcze elekt) traktowali Prezydenta Kaczyńskiego to pierwszym czego powinni się wystrzegać jest powtarzanie tego, co tamci okazywali poprzedniej głowie państwa. Inaczej będzie to zwykła hipokryzja i danie oczywistego świadectwa, że takie postępowanie jest w porządku..Jeśli wobec Komorowskiego to i wobec Kaczyńskiego. Wbrew publicznie wygłaszanym tyradom. Jeśli nie potrafią się szanowni parlamentarzyści zdobyć na autentyczny szacunek dla obecnej głowy państwa to niech to uczynią z szacunku dla poprzedniej. W ten nie chcę wątpić.

Ile bym się nie zarzekał że „to nie mój Prezydent” to prawo i realia układają to inaczej. I mając jasność tej sytuacji chciałbym tę świadomość dzielić WSZYSTKIMI przedstawicielami Narodu.

A że nie odpuszczę Prezydentowi jako i on nie odpuszczał to takie moje prawo człowieka ułomnego i pozbawionego wielkoduszności. Jako i on…

czwartek, 5 sierpnia 2010

„Gdzie jest opozycja?” czyli mechanizmy demokracji.

Tytułowe pytanie stawia w miejscu najmniej odpowiednim osoba niezbyt chyba uprawniona do tego (Gadomski w „GW”) w kontekście, do którego nie chcę się odnosić choć warto byłoby. Choćby po to by wyjaśnić czemu miejsce i osoba budzą moje wątpliwości.

Jednak samo pytanie jest znakomitym pretekstem do tego, aby dokonać bilansu naszej demokracji ostatnich lat jak i elementów, które ją tworzą. Oczywiście tam, gdzie zostało zadane, zadane zostało by sugerować winę wspomnianej opozycji za całe zło, nad którym pan Gadomski się rozwodzi. I w tym właśnie sęk, że akurat ten pan i jego koledzy sami zrobili wiele by te opozycje wcisnąć tam, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach, orientujący się choć trochę w demokratycznych regułach, za nic by jej nie szukał. Stąd pan Gadomski ma teraz problem bo nie tak szuka…

Jeśli się wróci do początki tej naszej najnowszej politycznej historii czyli do sejmowego expose Donalda Tuska to trudno nie przyznać, że jesteśmy od tamtej wizji bardzo daleko właściwie w każdej kwestii, która została wtedy zasygnalizowana. W wielu z nich jest to zrozumiałe w innych można dyskutować. W jednej nie da się natomiast w żaden sposób powiedzieć inaczej jak tylko tak, iż zrobiono wiele byśmy przez zapewne dziesiątki lat do obiecanego stanu nie doszli.

Mało komu, szczególnie zaś rozentuzjazmowanym, wtedy jeszcze prawie bezstronnym dziennikarzom, umknął moment, w którym Donald Tusk obiecywał zmianę stylu prowadzonej polityki oraz relacji na politycznej scenie. Nazwał to, nieco tandetnie, „polityka miłości”. Dziś trudno nie zauważyć, że wspomniana miłość to dokładnie to samo uczucie, o którym mówił cytowany przeze mnie nie raz Nadszyszkownik Kilkujadek z filmowej opowieści Machulskiego o świecie krasnali. Tej, której Kilkujadek obiecywał stosować tak długo Az my, ludzie i ich, czyli ekipę Kilkujadka obdarzymy miłością. Temu schematowi pozostają wierni do dziś a jeśli ktoś ma wątpliwości to zapraszam do oglądania wystąpień Premiera Tuska i jego ludzi. Szczególnie w tych sytuacjach, które dotyczą spraw kłopotliwych albo trudnych.

Uczciwy i wnikliwy obserwator naszej sceny politycznej, a w zasadzie każdy, kto nie podziela poglądów marka Kondrata na to „wszystko co najważniejsze” i czasem popatrzy na jakieś tam wiadomości musi przyznać, że tak złego okresu w ostatnim dwudziestoleciu nie mięliśmy. Były problemy polityczne i gospodarcze ale poziom emocji i podział społeczeństwa nigdy nie przybrał takich rozmiarów. Kłócących się polityków miewaliśmy i trudno żeby było inaczej. Na tym polega demokracja by się różnili. Za to im płacimy! Czym innym jednak jest spór merytoryczny a czym innym wojna o wszystko jako metoda uprawiania polityki. Wreszcie najgorsze jest to, że w ten konflikt zostało wciągnięte w roli aktywnego uczestnika społeczeństwo. Zdaje sobie sprawę, że stało się to za przyczyna przystępności sporu, położonych przez wywołujących konflikt akcentów. Gdyby przyszło się społeczeństwu spierać, dajmy na to, o JOW czy podatek liniowy to nikt by nie musiał tego nazywać wojną a nawet nie byłby w stanie określić jako bójkę.

Oczywiście zakładam, że rządzący w swym rządzeniu zajmują się problemami na miarę tych wspomnianych przed chwilą. I od biedy mogliby wokół nich budować publiczną dysputę. Skoro jej nie dostrzegam znaczy, że nie organizują. Zamiast tego, z cała świadomością, wciągają ludzi w zadymę, która będzie nam się czkawka odbijać przez najbliższe X lat.

Oczywiście można (i tak się zresztą dzieje) winę za taka sytuację zrzucać na partie i polityków opozycji. Ale każdy, kto tak robi powinien mieć świadomość, że w ten sposób wcale nie dowodzi czy to słabości czy nawet beznadziejności opozycji a cos wręcz przeciwnego. Choć zapewne tego właśnie stara się dowieść. Czemu aż tak to widzę? Bo uważam, że jeśli rządzący przyznają się do tego, że, jak to się dziś zwykło mówić, narrację politycznej dyskusji narzuca opozycja, wniosek jest jeden. Rządzący powinni czym prędzej stać się opozycja bo do rządzenia nie maja ani kompetencji ani charakteru ani determinacji.

Gorzej jest, jeśli to jednak rządzący odpowiadają za to, czym politycy się zajmują a społeczeństwo żyje i przybiera to właśnie taki kształt jak u nas. Nie oznacza to nic innego jak permanentna konieczność narzucania w debacie tematów całkowicie nieistotnych z braku naprawdę poważnej. Z tego wniosek jest dokładnie taki sam jak ten akapit wyżej.

Tak więc bez względu na polityczne sympatie, oceniając minione trzy lata i ten, trwający obecnie nie da się ukryć, że cały czas kręcimy się wokół tematów, które nas, obywateli może i powinny tak mocno absorbować ale z cała pewnością nie za sprawa polityków. Oni powinni je dostrzegać o tyle, by wszelkie konflikty mądrze wygaszać. To powyższe stwierdzenie ma bardzo istotne znaczenie bo wprost wskazuje czyją to jest rolą. Bo znów musimy przyznać, że bardzo szeroko pojmowane instrumenty do tego by taką właśnie rolę odgrywać posiadają ci, co rządzą a nie ci, co stanowią opozycję.

Tak to określają zasady demokracji i wynikające z nich unormowania. I nie ma co tu udawać, że jest inaczej.

Natomiast my, czyli władza, poczynając od pierwszej aż po „czwartą” oraz znaczna część obywateli, w ostatnich latach widzimy to na opak i radośnie takie widzenie akceptujemy. Każdy kolejny raz gdy uważana za mistrzynię dziennikarskiego fachu zaczyna swe fachowe dociekania od stwierdzenia „Jarosław Kaczyński stwierdził…” dziwię się, że po tym nikt pani Stokrotce mej ulubionej nie powiedział, że w obecnej sytuacji to, co powiedział Jarosław Kaczyński istotne jest tylko wówczas, gdy powiedział coś w reakcji na to, co powiedział Donald Tusk. Takie są ich role. I o tym nie wolno zapominać także teraz, gdy co rusz ktoś publicznie zadaje pytanie czemu Kaczyński nie pójdzie pod krzyż uspokajać zebranych tam ludzi. Bo jasne jest, że za uspokajanie ludzi honorarium bierze pan Tusk ze swoją ekipa. I zanim takie pytanie skieruje się do Kaczyńskiego, wypadałoby obskoczyć jakąś cześć tej ekipy zaczynając oczywiście od pana Premiera.

Zdaje sobie sprawę, że tego się nie doczekam. Ale tak się składa, że ja na to nie czekam. Swoje zdanie na temat merytorycznej i politycznej wartości obecnej ekipy mam od dość długiego czasu a wszystko co się dzieje upewnia mnie tylko w tym, że mam racje. Natomiast tym, którzy jeszcze wierzą albo nawet są co do tego przekonani polecam jeszcze raz przyjrzenie się scenom z Krakowskiego Przedmieścia. Jeśli komuś taki styl rządzenia, który do takich scen prowadzi odpowiada to proszę bardzo. Proszę sobie cenić i chwalić do upadłego. Ale proszę nie oczekiwać mego zrozumienia.
Rządzić to odpowiadać. Trudno znaleźć w czasie naszej dwudziestoletniej wolności ekipę, która bardziej od tej unikałaby brania na siebie odpowiedzialności za cokolwiek. Do rangi sztuki podniosła natomiast umiejętność obarczania odpowiedzialnością za wszystko innych. Ima częściej top robi tym bardziej udowadnia, że jest beznadziejna.

I jeszcze pozostała mi odpowiedź na tytułowe pytanie. Opozycja jest tam, gdzie być powinna. Gdziekolwiek zresztą jest (chyba, że byłaby akurat na jakimś nowym „dworze Katarzyny II) jest w miejscu właściwym. Taka jest logika demokracji. Pytanie zdecydowanie istotniejsze, które w tej i chyba każdej chwili zdecydowanie bardziej wypadałoby zadać brzmi „Gdzie jest rząd?”.

No właśnie…