środa, 31 lipca 2013

Czy Kaczyński ma prawo?



Zabawny (choć nie tylko albo nie do końca zabawny) obrót przyniosło ujawnione na Twitterze „śledztwo dziennikarskie” pani Kolendy-Zaleskiej, która odniosła się do wczorajszej dekoracji Jarosława Kaczyńskiego jednym z gruzińskich odznaczeń przywołując stosowne przepisy i zarzucając Kaczyńskiemu, najpewniej słusznie, złamanie prawa. Dała też odpór niezbyt przygotowanym do starcia partyjnym kolegom Kaczyńskiego, twardo i niemal ortodoksyjnie stając na gruncie prawnego legalizmu. Stała tak jednak tylko do momentu, gdy została zapytana (wiem, że nie wprost…) czy o podobną zgodę wystąpił i ją otrzymał Donald Tusk, przyjmując swego czasu sławne po dziś dzień, wysokie odznaczenie peruwiańskie.
I tyle było pani Kolendy – Zaleskiej. Okazało się bowiem, że przygotowując się do tego starcia nie czuła chyba jakiejś szczególnej potrzeby sprawdzania czy rzucone później na „tłicie” pytanie o to czy „Prezesa prawo nie dotyczy” nie odnosi się także do innych.
Mogło być tak, że w głowie pani Zaleskiej zakodowane jest, że Donalda Tuska się po prostu nie sprawdza albo zwyczajnie jej tam nie postało, że Tusk mógłby złamać przepisy i ze zgryzoty zaraz po tym nie targnął się na swoje życie.
Ja jednak sądzę, że pani Kolenda – Zaleska po prostu miała gdzieś to, czy jeszcze ktoś tej formalności dopełnił. Ją akurat interesuje to, że nie zrobił tego Kaczyński i tyle. Ona twierdzi, że ciekawostkę taką tylko podała a Kaczyńskiego, choć nikt jej nie uwierzy, to ona lubi.*
Przez chwilę zastanawiałem się czy lubi go jak pasztet sztrasburski czy raczej jak befsztyk tatarski. W każdym razie w przyrządzaniu go jest jedną z mistrzyń. Ale tyle żartów.
Wyciągnięcie na wierzch idącego wbrew obowiązującym ustawom „prawa zwyczajowego”, któremu, jak się mówi, hołdowali wcześniej inni wcale w niemałej liczbie, dopiero wtedy gdy kolejnym okazuje się Kaczyński jest zjawiskiem ciekawym i pokazującym istotną pozycję tego polityka. Wbrew pewnie intencjom tych, co też go „lubią” jak pani Zaleska, stał się Kaczyński uosobieniem polityka najbliższego obywatelom. Nie, nie powiem że tożsamego z nimi bo ta nasza demokracja poszła w tę stronę, że nawet „najbliższemu” do obywateli równie blisko jak z zachodniego wybrzeża stanów na wschodnie.
Ten „obywatelski pierwiastek”, który ma w sobie Kaczyński polega na tym, że w miejscu, w którym co dnia na czerwonym świetle przebiegałby bez najmniejszych najpierw cały klub Platformy Obywatelskiej, po nim PSL i ten Ruch co Palikota… Kaczyński po zrobieniu pierwszego niewłaściwego kroku mógłby liczyć, że już tam jest, by go „lubić” jakaś Kolenda-Zaleska czy ktoś w jej rodzaju. I zaraz po tym poda, jak to nazywa, „ciekawostkę” na „tłicie” dziwiąc się zaraz potem, że ktoś „robi aferę”.
Myślę, że w tej sytuacji rozwiązania są dwa. Pierwsze, jak najbardziej poważne ale, jak mi się wydaje, z różnych powodów mało realne, jest takie, że teraz pani Kolenda Zaleska przysiądzie fałdy i poszuka podobnych „ciekawostek” odnośnie podsuniętych jej w trakcie wspomnianej „afery” nazwisk. Nierealne przede wszystkim dlatego, że przy wadze wspomnianych nazwisk ręka by jej pewnie uschła gdyby odkryła i jeszcze śmiała opublikować „ciekawostki” ich dotyczące.
Drugim rozwiązaniem byłoby skodyfikowanie wszystkich potencjalnych sytuacji i „ciekawostek” z podziałem na takie, które wszystkim uchodzą a Kaczyńskiego się za nie kopie i takie, które ujdą i jemu. Takie specjalne „lex Kaczyński”.
Oczywiście nie jestem za tym, by Kaczyńskiemu cokolwiek uchodziło. Oczekuję jednak, że łamanie prawa będzie u nas przestępstwem nie od momentu, gdy złamie je akurat Kaczyński. Jestem za tym, by nie uchodziło nikomu, bez względu na to czy nazywa się Tusk, Kaczyński, Michnik czy Geremek. I tyle. A pani Zaleskiej radzę, by zamiast „lubić” traktowała go tak, jak traktuje innych. Bez wątpienia przyjmie to z ulgą.

* Ciekawskich odsyłam na Twitter pani Kolendy https://twitter.com/KolendaK

wtorek, 30 lipca 2013

"Wielka dyskusja" o Powstaniu, Jaruzelskim, Holokauście



Nie za bardzo miałem ochotę wdawać się w tym roku w kolejną bijatykę związaną z rocznicą Powstania i będącą jedną z „uświęconych” tradycji Salonu24 i reszty blogosfery. W ogóle miałem zamiar nie zbliżać się do netu w okolicach 1 sierpnia. Tym bardziej, że przedbiegi do tego specyficznego wyścigu o pamięć już się rozpoczęły.
Nie będę wdawał się w polemiki dotyczące sensu czy bezsensu samego zrywu. Wiem, że zajmą się tym inni i jak zwykle będzie ostro. Wczoraj przeczytałem dwa, odległe od siebie jak granice galaktyki ale mające jednak coś wspólnego teksty. Jeden z nich,  autorstwa kolegi grzechg, zatytułowany Wolność 1944 i Skundlenie 2013”* jasno stwierdza  „Dyskutowanie w tym momencie o tym, czy warto było chwytać za broń i walczyć o niepodległość Polski i o wolną Warszawę w 1944 roku, jest nie tylko szkodliwe, ale wręcz idiotyczne, jest w ogóle brakiem szacunku dla Powstańców.” Drugi tekst nie dotyczy bezpośrednio Powstania, nie jest tak ostry jak ten z Salonu24 ale można go zestawić z poprzednim z uwagi na odmienny punkt widzenia. Autorka, Anna Wittenberg, opisując rzekomą nagonkę prawicy na Agnieszkę Holand w związku z filmem o Jaruzelskim, którego Holand wcale ponoć nie ma zamiaru kręcić, przyznaje, że żal jej, iż taki film nie powstanie. „W zasadzie szkoda, że to wszystko nieprawda. Mocny film o generale jest tak samo potrzebny, jak mocny film o powstaniu warszawskim, mocny film o przewrocie (zamachu) majowym. Potrzebny jest, jako impuls do wielkiej dyskusji, w której będzie miejsce nie tylko na czarnych i białych, dobrych i złych, ale także na trudne decyzje, niejednoznaczne postaci, o których w Polsce wciąż nie umiemy rozmawiać.”**
Kolega grzechg, którego stanowisko jest mi oczywiście zdecydowanie bardziej bliskie, wybaczy mi, że dalej pominę jego stwierdzenia i spróbuje wdać się w polemikę z panią Wittenberg. Przede wszystkim dlatego, że to, co uważa grzechg jest dla niego oczywiste i w związku z tym wstrzymuje się on od argumentowania. Co innego autorka z „Na temat”. Ktoś, nawiasem,  powie, że szkoda zachodu by rozmawiać z kimś z portali Tomasza Lisa. Postaram się, przy okazji oczywiście, wskazać, że absolutnie nie szkoda ale wręcz trzeba.
Polemikę w sprawie potrzeby „wielkiej dyskusji” pozwolę sobie podzielić na dwie części, uporządkowane dwoma kluczowymi pytaniami.
I.                   Czy jest nam potrzebna „wielka dyskusja”?
Odpowiem pytaniem. A po co? Oczywiście wiem, że pani Wittenberg miałaby zdanie odmienne ale czy na to moje pytanie umiałaby odpowiedzieć? Mam nadzieję, że nie w sposób, którego się domyślam. Kiedy opisuje kształt dyskusji, domagając się, by  było w niej miejsce  „ nie tylko na czarnych i białych, dobrych i złych, ale także na trudne decyzje, niejednoznaczne postaci, o których w Polsce wciąż nie umiemy rozmawiać” domyślam się, że bieli, zrozumienia „trudnych decyzji” oraz „niejednoznaczności postaci” oczekuje ona niejako w imieniu Jaruzelskiego. A Powstanie i zamach majowy są tylko przydatną przeciwwagą. Dla której widzi nieco czarnego koloru by równoważyć.
Wbrew sobie zapewne pokazuje autorka, że ta „wielka dyskusja” nie tylko jest zbędna ale i wręcz szkodliwa. Zestawiając ze sobą Powstanie Warszawskie, które przez dziesięciolecia nie mogło być przedmiotem nie tylko „wielkiej” ale żadnej dyskusji, ze sprawa Jaruzelskiego, o którym symbolicznie „wielką dyskusję” niemal od razu zaczął Adam Michnik, sugerując, by się od generała odpieprzyć pokazała jakie są skutki i tego zaniechania i tej gorliwości w „wielkim dyskutowaniu”. Pozostawieni sami sobie Polacy nie mieli wątpliwości, że Powstanie Warszawskie jest ważne i ze wszech miar zasługujące na cześć i kultywowanie pamięci. Wsparci w sprawie Jaruzelskiego „wielką dyskusją” dali z siebie zrobić durniów, przyjmując, wbrew znanym i oczywistym faktom, że ten herszt bandy morderców jest nieomal narodowym bohaterem. I to jest chyba najbardziej miarodajna odpowiedź, udzielona pani Wittenberg, złaknionej uczenia Polaków rozmowy o „trudnych decyzjach” jakże „niejednoznacznego” Jaruzelskiego.
II.                Czy jest nam potrzebne Powstanie Warszawskie?
Oczywiście jest i zawsze będzie. I to wcale nie po to, by co roku wpadać w zadumę, organizować koncerty i rekonstrukcje oraz zapalać znicze i kwiaty. To, co wyliczyłem to też jest środek a nie cel. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego wszystkiego, co dla pamięci i tożsamości narodowej zrobił, robi i nadal powinien robić ów zryw z przełomu lata i jesieni 1944 r. Ale szukając w nim najoczywistszego sensu chciałbym zwrócić uwagę na zupełnie inny aspekt. Który tak nawiasem wcale nie kłóci się z tymi wszystkimi zarzutami, które podnoszą ci, którzy od jakiegoś czasu prowadzą te „wielką dyskusję” dotyczącą powstania. Raczej każe na nie spojrzeć inaczej.
Duma z ofiary 1944 r. i zgłaszanie gotowości powtórzenia tego zrywu jest nam potrzebna mniej jako element pompowania narodowego ego a bardziej jako pewien mechanizm obronny. Taki, jakiego używają na przykład organizmy znacznie prymitywniejsze. Ode mnie czy pani Wittemberg. Jeśli ktoś widział Skorpenę i przeżył takie spotkanie wie, że to nie przypadkiem piękna i rzucająca się w oczy ryba. Wie, że jeśli zignoruje jej krzykliwy wygląd i zechce zrobić coś, co się jej nie spodoba, srogo tego pożałuje. Słysząc co roku stąd, z Polski, że dumni jesteśmy i nie zawahamy się jakby co, też mają wiedzieć co niektórzy, że warto się zastanowić, zanim się to empirycznie sprawdzi. To po prostu instynkt samozachowawczy. Tłumienie go „wielkimi dyskusjami” jest gigantyczną głupotą, doskonale zresztą widoczną w sprawie Jaruzelskiego, w której usprawiedliwia się gościa maczającego palce w strzelaniu do własnych obywateli. To, mówiąc szalenie delikatnie, jest mało rozsądne. Rodzące zagrożenie tego, że za jakiś czas znajdzie się następna „niejednoznaczna postać” i podejmie kilka „trudnych decyzji” po których ulice znów spłyną krwią. I właśnie dlatego trzeba zwalczać poglądy pani Wittemberg i całej reszty zintelektualizowanych masochistów, okładających się po tyłkach czy grzbietach w imieniu przeszłych, zbłąkanych pokoleń. Gdziekolwiek by je publikowali. A z poglądami walczy się dyskutując.
Nie przypadkiem przywołałem w tytule także Holokaust, o którym entuzjastka „wielkich dyskusji” nie wspomina. Holokaust i stosunek do niego potomków ofiar to znakomity przykład tego, jak ów instynkt działa i jak go powinno się wykorzystywać. Jakoś nie dostrzegam  „wielkiej dyskusji” na temat tego, jak wielki był zakres winy samych ofiar w tym, że zagłada szła tak sprawnie. Mało kto wie kim był Chaim Rumkowski. Dostrzegam natomiast całkowite desinteressment tym, by podważać heroizm i wszystko inne, co dla Żydów jest ważne, czepiać się sensu, zwracać uwagę na brak szans tego czy innego zrywu. I tego powinniśmy się nauczyć.
III.             Na koniec
Na koniec pozwolę sobie (nie byłbym sobą, gdybym nie pozwolił) zająć stanowisko w dyskusji, która niedługo na dobrze rozgorzeje. Odwołując się do jednego z moich ulubionych autorów odpowiem tym, co pytają i będą pytać. Czy poswatanie musiało wybuchnąć? Skoro wybuchło, widać musiało. Czy miało szansę wygrać? Skoro nie wygrało, znaczy, że nie mogło? Czy było szaleństwem? A czy w ogóle mogło nie być w piątym roku niewyobrażalnego szaleństwa, które sprezentowali światu synowie Rzeszy spod znaku złamanego krzyża?
** http://natemat.pl/69961,agnieszka-holland-nie-robi-filmu-o-gen-jaruzelskim-prawica-urzadza-nagonke-profilaktycznie

poniedziałek, 29 lipca 2013

Minister zatrudnia czyli „wybijający się studenci”



Nie tak dawno wybuchła awantura, dotycząca nowego doradcy Ministra Spraw Wewnętrznych. Sprawa jest na tyle znana, iż przypomnę tylko, że chodziło o 21-letniego młodziana z doświadczeniem we współpracy z Radą Rodziców pewnego gimnazjum i podobnym organem pewnego liceum.
Po jakimś czasie sam Minister postanowił się ustosunkować czy też usprawiedliwić. Nie za bardzo mu to, przynajmniej w mojej ocenie, wyszło. Począwszy od dość długiego czasu na zebranie myśli i wyjaśnienie czemu akurat ten młodzian. Czas ów pozwala podejrzewać, że musiał się dość długo pan Minister zastanawiać nad tym czemu podjął taką decyzję. I, prawdę mówiąc, nie dziwię się jemu czytając jego usprawiedliwienie. Jest ono dość długie i pełne radujących serce ale zbyt ogólnych argumentów, dotyczących potrzeby zatrudniania najzdolniejszych. Pisze pan Sienkiewicz, że „Jakoś nikogo nie oburza fakt, że międzynarodowe korporacje zatrudniają wybijających się studentów, także w Polsce, by zagwarantować sobie dopływ "świeżej krwi". Podobnie nikogo nie dziwi praktyka firm headhunterskich (rekrutacyjnych) szukających przyszłych pracowników wśród najambitniejszych roczników studentów.”* I ja się w zasadzie zgadzam z panem Ministrem. Nie oburza bo i czemu by miała? Tyle tylko, że  jakoś nie przytoczył Minister konkretnych argumentów, które pozwoliłyby mieć pewność, iż i w tym konkretnym wypadku mamy do czynienia z „wybijającym się studentem”. Swoją drogą jak ów młodzian miał się wybić, skoro jego wiek wskazuje, że jeszcze nie za bardzo miał kiedy? Poza „pracą dla Rady Rodziców”. Gdyby szukać jakichś konkretów, pozwalających uznać ów angaż za racjonalny, pozostaje tylko stwierdzenie Sienkiewicza, że ów młody człowiek „Przez ten okres, rezygnując z wakacji, ma pomóc urzędnikom MSW w systemie komunikowania się poprzez media społecznościowe. Prym w nich wiodą ludzie poniżej 25. roku życia, dla których te media są jak oddychanie.” Cóż oznaczać ma ta pomoc urzędnikom MSW, nie mam pojęcia. Podejrzewam, że uczyni wszystko, by ministerstwo „na fejsie” miało masę „lajków” i ogólnie wyszło w oczach tych 25- latków na „zajefajne”. No imponujące przedsięwzięcie. Zważywszy na to, że pewnie z 90% tych 25- latków nie wie, że istnieje coś takiego jak Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. I pewnie kamienie żółciowe im się z powodu niewiedzy nie robią. W ogóle myślę, że im kto dłużej nie czuje w życiu obecności tego bytu, tym jest zwyczajnie szczęśliwszy.
Nie napisał pan Minister również nic o tym, skąd wydłubał tego „wybijającego się studenta”. Może mamy do czynienia z przywołaną „praktyką firm headhunterskich” ale wypadałoby to jasno powiedzieć. Wskazując kilka niezbędnych szczegółów. Tak jak i zadeklarować twardo i zdecydowanie, że ów „wybijający się” 21- latek nie jest powiązany rodzinnie ani z Ministrem, ani z kimkolwiek z kierownictwa resortu. I że nie jest latoroślą jakichś bliskich znajomych kogokolwiek z ludzi, od których Minister zależy czy też z którymi żyje czy chciałby żyć w świetnych stosunkach.
Właśnie te kwestie zdają się najbardziej niepokoić tych, którzy ten niepokój publicznie wyrażali.
Z wypowiedzi pana Ministra możemy się natomiast dowiedzieć tego, że ów „wybijający się student” wkrótce pożegna resort ministra Sienkiewicza i wróci na studia w Londynie. To nieco burzy obraz aktywnych i profesjonalnych łowów na samorodne talenty, który stara się nam wcisnąć Sienkiewicz. Bo tu „wybijający się student”, „łowcy talentów” a zaraz „wróci na studia w Londynie”. Toż to oczywiste marnotrawstwo. Które wygląda bardziej na wakacyjną, studencką fuchę, tyle, że nie przy roznoszeniu ulotek czy w ogródku piwnym, na co liczyć morze zdecydowana większość studentów, a w gabinecie politycznym. Oczywiście cieszy mnie to równie mocno jak smucą mnie ci młodzi i wykształceni, wykonujący kiepsko płatne i całkowicie pomijające ich rzeczywiste i potencjalne kompetencje.
W tekście autorstwa ministra Sienkiewicza jest fragment, na który polecałbym zwrócić szczególną uwagę. Dotyczy on związanych rąk przy zatrudnianiu w administracji publicznej, powodujących, że prawdziwe talenty nigdy na rzecz państwa nie będą pracować. Skarży się Minister, zwracając uwagę „Równocześnie wciąż mamy sobie za złe, że nie potrafimy ściągać do pracy na rzecz państwa młodych, zdolnych, dobrze wykształconych ludzi, z zazdrością patrząc na kraje, w których awans zawodowy nie zależy od wieku, lecz zdolności do innowacji i wiedzy. Gdybym teraz chciał zatrudnić w MSW wybitnego menedżera i eksperta z wieloletnim dorobkiem, miałbym z tym duże problemy. Nie przez poziom wynagrodzenia - jest sporo osób gotowych poświęcić parę lat pracy państwu dla zasady, nie dla pieniędzy. Lecz przepisy regulujące przyjmowanie do administracji państwowej skazywałyby ich na poślednie stanowiska, niemające nic wspólnego z ich faktycznymi umiejętnościami.”
Brzmi to zarówno dramatycznie i jak najbardziej celnie. Chętnie bym się pod tymi uwagami podpisał gdyby nie fakt, że rząd, którego jest pan Sienkewicz od niedawne ministrem, sprawuje władze w zasadzie siódmy rok i chyba nikt nie bronił mu przez ten czas uzdrowić tych zasad i mechanizmów, które tak uwierają pana Ministra. A i on sam też mógłby popracować nad jakimś dokumentem, wychodzącym naprzeciw sygnalizowanym bolączkom. Prawdę mówiąc mam przekonanie, że mniej by to go kosztowało wysiłku niż sensowne tłumaczenie racjonalności wakacyjnego zatrudniania w gabinecie politycznym chłopczyny z bogatym doświadczeniem w kontaktach z radami rodziców.

sobota, 27 lipca 2013

Jedyny pożytek z buntu Gowina



Rozśmieszył mnie ponownie pan Gowin, który, jakby znając mój wczorajszy zarzut, że wiedząc jaką szkodę jego partia zamierza wyrządzić Polsce, nie był przeciw szkodzie lecz tylko wstrzymał się „bohatersko” od głosu, wytłumaczył się z tego. Wyznał on dziś, że wstrzymał się z lojalności wobec swojej partii. Istny Hamlet A.D. 2013 się znalazł. Wybierający dramatycznie między popieraniem szkodników a jedynie lojalnością wobec szkodników. W tym jego wyborze jakby zabrakło spraw ważniejszych. Wobec których również powinien wykazać się lojalnością. Jego dramatyczny konflikt wewnętrzny nie zmienia faktu, że tylko przyglądał się wyrządzaniu szkody (on to tak nazwał) i tylko dlatego, że to jego kumple byli szkodnikami. Na ulicy taki numer niczyjego szacunku by nie wzbudził.
Jednak ta psychodrama w Platformie czy też, jak niektórzy mówią, szopka, którą otrzymujemy właśnie od PO aby się poprzyglądać a może i po podniecać ma jedną ewidentnie dobrą stronę. W jej trakcie dość często padają słowa, które są jak najbardziej pożądane w polityce. Chodzi mi o program, obietnice, odwagę, uczciwość i tym podobne pojęcia. Mam wrażenie, że poza kolejnymi kampaniami wyborczymi nigdy w czasach obecnej władzy nie były one używane w takim stężeniu.
Zaraz ktoś powie, że to oczywisty pic na wodę i oczywiste „gołosłowie”. Że nikt ani nie mówi ani też nie traktuje ich poważnie. Jak głośno i jak często by ich nie powtarzał. Ale nie da się ukryć, że przy takim natężeniu może się zdarzyć, że wśród tych, którzy tego słuchają, znajdą się tacy, którzy zapamiętają i wezmą je sobie do serca.
Sytuacja, w której o zasadach mówią okładający się bez pardonu koledzy z jednej partii mają wyjątkowy aspekt edukacyjny. Takie wydarzenia przyciągają zdecydowanie większą uwagę zwolenników PO niż naturalna walka polityczna. Kiedy o zasadach mówią i pouczają obecną władze jej konkurenci, klientela i bezinteresowni wielbiciele ekipy Tuska i jej odprysków co najwyżej wybuczy przeciągłe „Uuuuuuuuu!!!” Tak jest uwarunkowana i tyle. Przez to buczenie niewiele słyszy nie mówiąc o zrozumieniu. Inaczej gdy chodzi o tych, których lubią. Lub lubili. Trochę ich próby ojcobójcze i bratobójcze dezorientują a ten stan jakby sprzyjał wnikliwszemu słuchaniu. Kiedyś już przywoływałem fragment instrukcji dla śledczych z czasów Piotra I. Wedle niej należało świadka (!) przy wejściu na przesłuchanie znienacka walnąć kijem w łeb „od czego wielce zdumiony bywa”.
Kiedy niedawny Minister Sprawiedliwości, od wielu lat członek i poseł Platformy Obywatelskiej publicznie ogłosił, że jego partia ma zamiar wyrządzić szkodę Polsce, zwolennicy tej partii pewnie musieli poczuć wyraźnie ten kij na czerepach. Potem już było bez litości. Biernat wywalał Gowina, Tusk nie wywalał tylko zapowiedział (nie wprost), że najpierw stanie w szranki z Gowinem a później dopiero się go najwyżej wywali.
Po czymś takim skołowany zwolennik Tuska i PO musiał skryć się w kąciku i przerażony pytać się „O co tu, do cholery, chodzi?!” Bo faktycznie logika tego teatrum jest zadecydowanie nie na proste i naiwne umysły. A tylko takie można nabierać latami.
Odpowiedzi rzecz jasna nie dostanie. W każdym razie nie od Tuska czy kogokolwiek z tych, co „dla dobra Polski” i partii w końcu Gowina wywalą.
W związku z tym będzie zmuszony sam kombinować.
I o to właśnie chodzi!