poniedziałek, 13 lutego 2012

Quis custodiet ipsos custodes? (za wyrusem)

I tak miałem polecić trzy ostatnie teksty wyrusa*, ale myślałem sobie przy tym „ gdzieżby mi tam się do nich odnosić”. Wszak wyrus to wyrus i potrzeby nie ma żadnej klarować po nim. Jednak rzeczywistość to, jak mawiają niektórzy, „przewrotna suka” i sama do tego pierwszego linkowanego tekstu dopisała komentarz.

„Quis custodiet ipsos custodes?" („kto nadzorować będzie samych dozorców” – za wyrusem) pytał Decimus Juwenalis w „Satyrach” wyznaczając jeden z progów, których żadna, nawet totalitarna władza przekraczać nie może, jeśli ma zamiar dalej pozostać władzą.

Ja rozumiem, że dla władzy totalitarnej rzecz jest zdecydowanie bardziej „wrażliwa” bo dla niej „utrata władzy” jest w zasadzie początkiem kolejnych, bez wyjątków mało atrakcyjnych „utrat” często kończących się dla niektórych utratą życia. Może dlatego tamta władza dbała o to, by ci umowni (ale jakże dosłowni) „dozorcy” byli ostatnimi, których dotknie jakakolwiek niedogodność, dotykająca reszty obywateli.

Wielu pamięta a ci co nie pamiętają może choć znają z przekazów instytucję „sklepów za żółtymi firankami”, służącą właśnie temu, by PRL-owskim „dozorcom” oszczędzić uciążliwości permanentnego „niedoboru dóbr konsumpcyjnych”, zaczynającego się już na poziome w przybliżeniu choćby przyzwoitego papu. Kto pamięta konserwową szynkę „Krakus”, ten wie o czym myślę pisząc „w przybliżeniu”.

Tamta władza wiedziała, że jeśli konieczna dla utrzymania społeczeństwa w ryzach jest przemoc, konieczny jest aparat przemocy. Zaś ten aparat musi być wierny. Mentalnie czy tam systemowo, ale musi. Bo nie da się w nieskończoność mnożyć nadzorców. Ostatnim w kolejności trzeba już tylko ufać. I kupić sobie ich zaufanie.

Te prawidła, zdawać by się mogło, obecna władza odziedziczyła po poprzedniej. Wraz z częścią aparatu przemocy. To może naganne ale ponoć też oczywiste. W powieści „Ciudad Trujillo” Andrzeja Wydrzyńskiego (polecam!), jeden z wysoko postawionych zbirów dominikańskiego dyktatora tłumaczy, że każda władza dziedziczy tajniaków (ponoć poza Castro ale jeśli wziąć pod uwagę, że i w STASI „robili” goście ze stażem w Gestapo to kto tam wie ilu Fidel przejął po Batiście). Jeśli wziąć pod uwagę, że w publicznym przekazie jedną z największych zbrodni „kaczyzmu” było „kuku” zrobione kolesiom z WSI, można pokusić się o stwierdzenie, że nasze „państwo”, uosabiane przez obecną „lepszą drużynę”, i w tej materii pilnie odrabia lekcję Realpolitik.

Ale chyba nie do końca. Jak wiadomo, każdy czas ma swoje wyzwania a za nimi swoje priorytety. W konfrontacji z nimi często przestawia się nieco hierarchia owych „dozorców”. Choć prawdę mówiąc, ci z „siłówki” zawsze będą na „topie”. Szczególnie zaś wobec takich głosów, jak ten wyśmiany ostatnio głos kolegi Migalskiego, wieszczącego jak Platforma będzie oddawać a raczej nie będzie oddawać władzy**

Jednak nie da się ukryć, że ostatni czas postawił na pierwsze miejsce przed naszą drużyną zupełnie inne zadanie. Tym zadaniem jest chapanie wyślizgującej się kasy wszędzie tam, gdzie się da. Trudno powiedzieć jak jej idzie, bo opierać się musimy na oficjalnych komunikatach. A wedle nich idzie świetnie. Tak świetnie jak niegdyś Gierkowi czynienie z PRL-u „jednej z dziesięciu gospodarczych potęg świata”. W każdym razie czasy obecne na pierwsze miejsce stawiają mamonę a nie pałkę. Tak więc z punktu widzenia państwa, w imieniu którego punkt widzenia ustala i określa „lepsza drużyna”, najwrażliwszą częścią ekipy „dozorców” są dozorcy, pilnujący by oddać „cesarzowi co cesarskie” na czas i w odpowiedniej kwocie.

Zatem opublikowana w „Rzepie”, z pozoru banalna i niegodna nawet uwagi informacja o wstrzymaniu „aparatowi skarbowemu” (urzędy, izby, „policja skarbowa”) wypłat nagród rocznych, potocznie zwanych „trzynastkami” jest jakimś tam obrazem stanu państwa. Ktoś powie „no i cóż tam znowu takiego?”

To, że te dywizje „dozorców” zdają się być owym niefortunnym dla nich wydarzeniem szczerze zaskoczone i jakby nieco sfrustrowane. Bo jak w tekście stoi „– Takiej sytuacji nie było nigdy”.*** A sfrustrowany „dozorca” to już nie ten dozorca co dotychczas. Szczególnie boleśnie „nie ten”, gdy się go jednocześnie wykopuje na pierwszą linię frontu walki o naszą przyszłość czy tam nasze „tu i teraz”, i gdy się go równocześnie tak nieładnie traktuje. Jak nigdy wcześniej ponoć.

Frustruje to ową dywizję „dozorców” jeszcze i z tego powodu, że poza sferą budżetową, kto mógł, płacił swoim pracownikom „trzynastki” jeszcze w styczniu, by uniknąć ponoszenia kosztów związanych z podniesieniem od lutego wysokości odprowadzanej składki zdrowotnej. Zatem opóźnienie wydaje się bardziej dotkliwe niż jest w istocie. Im musi się nagle rzecz jawić pewnie jak biblijne „pierwsi będą ostatnimi”. Czyli taki miniArmagedon.

Jeśli wziąć pod uwagę, że wspomniana grupa zawodowa nie jest jakoś szczególnie liczna z punktu widzenia państwa (choć mało kto nie wykrzyknie, że http://www.blogger.com/img/blank.gif„połowęhttp://www.blogger.com/img/blank.gif od razu na bruk!”) i koszt utrzymania jej w możliwie największym błogostanie aż tak wielki nie jest, źle to w sumie wygląda. I źle świadczy o faktycznym stanie nhttp://www.blogger.com/img/blank.gifaszych finansów publicznych. I o instynkcie zachowawczym „lepszej drużyny”.

ps. Mam nadzieje, że wyrus nie będzie miał mi za złe tej pożyczki w tytule.http://www.blogger.com/img/blank.gifhttp://www.blogger.com/img/blank.gif

* http://tekstowisko.blogspot.com/2012/02/quis-custodiet-ipsos-custodes.html
http://tekstowisko.blogspot.com/2012/02/jezus-pyta-ja-odpowiadam.html
http://tekstowisko.blogspot.com/2012/02/granice.html
** http://migal.salon24.pl/390163,dlaczego-platforma-nie-moze-przegrac
*** http://www.rp.pl/artykul/10,811265-Trzynastki-w-skarbowce-opoznione.html

niedziela, 12 lutego 2012

Czy warto dożyć emerytury? Dylemat Boksera





Chyba mało kto dzisiaj nie zadaje sobie tego pytania. Szczególnie teraz, gdy, być może w ramach „bezpartyjnego bloku wspierania rządu”, eksperci przeróżni uświadamiają nam i nas jakie czeka nas życie za tę naszą krwawice, którą od lat wypracowujemy i ufnie oddajemy naszemu państwu, czyli ludziom, którzy je uosabiają. O nich jeszcze będzie.
Znajoma przesłała mi właśnie kilka zabawnych zdjęć z netu. Obrazują „śmiesznostki” planowanego systemu, już po jego „reformie”.



Piszę to w cudzysłowie bo skomplikowana jest ta „reforma” jak gwóźdź półtoracalowy. Choć z drugiej strony dobre z naszych reformatorów paniska. Mogli przecież skasować emerytury w ogóle albo, tak pro forma, uchwalić wiek przechodzenia na emeryturę na poziomie 134 lat.

Konstrukcja owej reformy sprowadza się do takiej nieco bandyckiej zasady „więcej zabieramy, krócej wypłacamy”. Skuteczna nie tylko w sensie dosłownym. Ale i przez to przecież, że faktycznie grupa osób, które dostąpią „luksusu” przejścia w zawodowy stan spoczynku będzie mniejsza o tych, którzy uwolnią państwo od obowiązku drogą jak najbardziej naturalną. Tu od razu taka uwaga, że wcale nie zapomniałem w powyższym mechanizmie „reformy” użyć określenia „więcej” w kwestii tego, co będzie wypłacone. Ktoś tam ostrożnie próbuje wmawiać, że emerytury będą większe. To oczywiste zmyślenie, bo nie będą. Będą jakie będą i tyle. Porównać się nie da przecież.

A już na pewno nie da się zagwarantować, że te pieniądze, których ma być jakoby więcej w ogóle będą. Bo kto trzyma nad nimi pieczę? A proszę państwa szanownego ci, co się tak zatroszczyli o naszą kasę zarówno przed „wielkim przełomem” roku 1989 jak też ci, którym zawdzięczamy troskę o nią przez ostatnie dwadzieścia lat. To oni nagle odkryli, że im się drobne nie zgadzają i szukają ich teraz w naszych kieszeniach. Bo gdzie mają szukać skoro ten Orlen, co to im na sprzedaż został, bez wątpienia nie wystarczy. Nie wiem czy wystarczyłoby to, co było wtedy, gdyśmy się na wspomnianym przełomie znaleźli. Ciekawe to… Tyle przecież przy tym fortun tak przy okazji się urodziło a te największe jakoś tak dziwnym trafem tam się rodziły, gdzie były różne rządowe zamówienia, państwowe kontrakty na dostawy surowców i takie tam… Zatem jak się chce to się da.

Zatem nagle, gdy już nam tylko ten Orlon został, znów „największym skarbem” tej ziemi, po który można sięgnąć i właśnie się sięga, jestem ja. I wszyscy inni podobni do mnie, których będzie się eksploatować teraz niczym na nowo odkryte pokłady węgla. Tylko dłużej i intensywniej.

A nam nie pozostaje nic innego jak przyjąć to wszystko do wiadomości i dla higieny psychicznej wziąć sobie do serca sposób, w jaki na wszelkie niedogodności wywalczonej przez siebie antyutopii reagował koń Bokser, mieszkaniec Animal Farm. Trzeba powtarzać sobie „muszę więcej pracować”.

Pytanie tytułowe nie jest pozbawione sensu. Wręcz przeciwnie. Uwzględniwszy „ducha” zapowiadanej reformy, ma tego sensu jeszcze więcej niż dotychczas. Bo kiedy przyjdzie konfrontować się nam z rzeczywistością naszych świadczeń emerytalnych, gdy już osiągniemy ten niebotyczny wiek uprawniający, może się okazać, że dopiero zostaliśmy nabrani. Że mimo wszystko, mimo te nasze „musze więcej pracować” staniemy przed widmem szarpania się o przetrwanie w jakichkolwiek, już wcale nie godziwych warunkach. Nie wiem czy tylko ja odczuwam chłód w kręgosłupie próbując sobie wyobrazić jak to wtedy będzie. I wcale nie trzeba tu wielkiej wyobraźni. Popatrzcie wokół siebie, popytajcie mieszkających po sąsiedzku dzisiejszych emerytów. I nie chodzi mi wcale o to byście mieli okazję się nad nimi poużalać albo wzruszać ich dolą. Wy się uczcie obywatele bo najpewniej was to też nie ominie! Te pasztetowe, ubrania z odzysku, buty ze „skóry ekologicznej”, kupowane za 49 złotych w supermarketowej promocji. Trzeba wiedzieć zawczasu gdzie się obrócić i za co chwytać.

Smutne, jak dola konia Boksera jest to, że nas nawet na koniec nikt nie odda do rzeźnika, ku chwale i pożytkowi naszego państwa i tych, co teraz i zawsze nim kierują. Będziemy musieli się obijać po tym świecie z takim przyziemnym wstydem, że nam spodnie tylko do kostek sięgają, że łokcie mamy wytarte…

Dziwna jest ta perspektywa, z jakiej teraz patrzymy na ten nasz świat. Jakoś przywykliśmy do tego, że ten pan w sklepie awanturuje się, gdy poprosił o 10 deko kiełbasy a ekspedientka próbuje mu wcisnąć 13. Mamy go za pieniacza zwykłego… Dziś raczej wzrusza nas to, że taka pani Fedak, co zarabiał dziesięć tysięcy niedawno, musi teraz wiązać koniec z końcem za dwa i pół…

piątek, 10 lutego 2012

Platformo. Lepiej już było. (AWS bis)

Faktem jest, że sondażowe otarcie się o siebie PO i PiS jest zdarzeniem bezprecedensowym. W mniejszym stopniu dlatego, żeśmy się od czegoś takiego zdążyli skutecznie odzwyczaić, jak, nie przymierzając, od lutowych mrozów, ale głownie z uwagi na okoliczności, w jakim nastąpiło.

Oczywiście wiemy czemu nastąpiło i oczywiście wszyscy (tej wersji teraz najlepiej się trzymać) tego oczekiwaliśmy.

Wiemy, że jest to efekt zdumiewającej kumulacji niefortunnych zdarzeń (ładnie nazwałem, prawda?), którymi, za sprawą naszej obecnej władzy dotknięci zostaliśmy na przełomie grudnia i stycznia a w zasadzie dotykani jesteśmy nadal.

Spodziewaliśmy się wszyscy, ze to może nastąpić… Ale z zupełnie innych powodów. Jak wiadomo, Donald Tusk i jego ekipa przygotowuje się właśnie, po ponad czteroletniej rozgrzewce, do koniecznego skoku na głęboką wodę. Tak głęboką, że jak już skoczy to tak nas obryzga, że się ledwie pozbieramy. I tak naprawdę dopiero wtedy to otarcie miało mieć miejsce.

Skok jeszcze przed nami i dlatego z pozycji odpowiedzialnego i dojrzałego obywatela mam nie tylko prawo ale i obowiązek się martwić. Wszak wszyscy światli mówią, że skakać trzeba, nikt nie ukrywa, że obryzga nas jak jasna cholera. Niektórzy wręcz twierdzą, ze tak się wtedy ten obryzgany naród może wkurzyć i nieco dłużej przytrzymać „pływakom” łepek pod powierzchnią.

Dzisiejsze otarcie się ma tę wadę, ze może obecną ekipę pozbawić części lub nawet całej determinacji i ochoty do skakania. I nawet się nie dziwię. Bo w nowej rzeczywistości trudno zgadnąć o kogo już po skoku będzie się ocierać.

Zdaję sobie sprawę, że z powagi sytuacji nic sobie nie robią ci nasi koledzy i te nasze koleżanki, które ciągle uważają, że

„A Donald Tusk?

Donald Tusk tylko się uśmiecha”

Ci zaś, co jeszcze w duchu mają nadzieję, że może już wkrótce znów będzie lepiej, tak na poziomie 47,5%, powinni porzucić nadzieję.

Lepiej nie będzie bo i być nie może. Po prostu. Choć może jutro jakaś tam zbadana zbiorowość na chwilę poprawi im humor.

Lepiej to już było. Bo teraz możliwości są dwie. Ta opisana wcześniej czyli ten potrzebny i oczekiwany od dawna skok i będące jego oczywistym skutkiem utonięcie albo też poniechanie i bezsilne przebieranie kończynami w jakiejś żałosnej choreografii pozorowanych ruchów.

W skrócie zaś te rozstaje, na których dziś stoi Donald Tusk i jego „załoga na kółkach” oznaczone są drogowskazem, wskazującym albo „Drugą dziurę Bauca”, jeśli obecna ekipa postanowi po prostu „dokupić” sobie parę punktów procentowych u społeczeństwa albo „AWS II”, jeśli pójdzie drogą „reform i wyrzeczeń”.

To lepiej, co to bez wątpienia już było to te lata bezwzględnego zaufania większości roztrwonione na nic a wręcz na podgrzewanie stanu wojny.

A zaniechania się mszczą. Co właśnie oglądamy widząc jak się nam drapieżniki nagle o siebie ocierają choć jeszcze do niedawna zdawały się mieć oddalone żerowiska.

Szkoda tylko nas wszystkich. Bo nie mam wątpliwości, że na jakiś szaniec choć spróbują nas rzucić w akcie desperacji. Tyle już tych szańców zaliczyliśmy.

A nam się chyba wreszcie jakiś spokój należy. Czyż nie?

Premier RP Janusz Pajacyk

To chyba o pogłoski o powodzeniu, jakim wśród niektórych kobiet cieszyć się miał na przełomie nieprawdziwej i prawdziwej Polski Jerzy Urban ktoś (nie pamiętam już kto) wyraził okrutną choć nie pozbawiona podstaw opinię o guście płci pięknej.”Znaczy to, że kobieta jest w stanie spodobać się wszystko”.

To samo przyszło mi na myśl, gdy w kontekście ostatnich przetasowań sondażowych zadumałem się nad dość znaczącym wzrostem notowań partii o nazwie Ruch Poparcia Pajacyka. Bo miałem świadomość specyficznych preferencji znacznej części wyborców. O dziwo takich, których naprawdę (mówię szczerze) można nazwać „świadomymi”. Preferencji, które w skrócie można sprowadzić do „arcymądrej” uwagi „A niech paliwo będzie po dziesięć złotych za litr byleby Kaczyński nie wrócił do władzy”. Jednak przekonany byłem, że i oni uczą się czegoś na skutkach kierowania się takimi właśnie założeniami.

„Czarny koń” ostatniej kampanii wyborczej, w zetknięciu z realną polityką i rzeczywistą pracą parlamentarną pokazał, że jest raczej konikiem na biegunach. Zaś wykreowana „nowa jakość polityczna” to rozdęty do granic wytrzymałości balon.

Co ciekawe wychodzi na to, że ta smutna z punktu widzenia oczarowanych, zaczadzonych i omotanych w ogniu elekcji prawda, nie wytrzymująca konfrontacji z oczekiwaniami jest głownie wina samego lidera, pana Pajacyka.
Przyznam szczerze, mam świadomość tego, że w drużynie zebranej przez błazna z Biłgoraja są ludzie, których poglądów nie podzielam z przyjemnością. Dokładnie z przyjemnością słucham ich by móc nie podzielać. Odnosi się to głownie do osoby, która ma wiele „przymiotów” sprawiających, że powinno mi się na wymioty zbierać. Za przykład starczy choćby bycie wiceUrbanem. Pan Rozenek, co by o nim mówić i co myśleć, na tle naszych wyjadaczy politycznych z ugrupowań wszelakich prezentuje się dość korzystnie.
Jakiś czas temu miałem okazję oglądać dyskusję lokalnych parlamentarzystów z miasta, w którym pracuję. Było to zaraz po wyborach, gdy na Ruch Pajacyka patrzyliśmy jeszcze przez pryzmat pana Tarasa i już przez pryzmat pana Biedronia i pani Grodzkiej. Kiedy więc w dyskusji przyszła kolej na „pajacykowca” aż mi ślinka pociekła na ubaw, który miałem zobaczyć. Nie zobaczyłem. Zobaczyłem sensownie gadającego młodego człowieka.

I, wracając do pana Pajacyka i tego, w jakim kierunku prowadzi to nie pozbawione ciekawych ludzi stadko nie mam wątpliwości, że jest sam szef tak naprawdę najsłabszym ogniwem. Z punktu widzenia polityki traktowanej poważnie. Bo to on, w sytuacji, w której w społeczeństwie narasta niezadowolenie, które bardzo prosto zdiagnozować jako ocenę pogarszającej się sytuacji ekonomicznej i społecznej, angażuje swój ruch w jakieś oczywiste bzdety. Bo cała działalność tej gromadki to bzdet za bzdetem. On też odpowiada za to, że twarzami partii są ludzie w rodzaju Nowickiej, Kotlinowskiego, Grodzkiej czy Biedronia.

Zatem czemu rośnie, skoro przyjęta przez Pajacyka taktyka powinna odstręczać od niego każdego, co jakieś tam nadzieje na „ożywczy powiew” w polskiej polityce z Ruchem Pajacyka wiązali. Powinien wręcz zadziałać efekt „zdradzonej kochanki”. Wqrwionej, dyszącej nienawiścią i chęcią zemsty niczym rozjuszony Toro po pieszczotach pikadorów i banderilleros. Przy Pajacyku pozostać powinni tylko goście od „Wolnych Konopi” i wolnych związków. Bo dla nich faktycznie to jedyna opcja.

Czemu zatem jak najpoważniej traktuję to, co straszy z tytułu? I z wyników badań opinii społecznej. Z tego przede wszystkim, że ten balon nadęty w poprzednim roku jest teraz dopompowywany tak, jak się dopełnia co jakiś czas gaśnicę by była w gotowości. A ta „gotowość” akuratnie może przyjść szybciej niż przeciętny zjadacz chleba mógłby pomyśleć.

Wobec poziomu emocji między jednymi i drugimi (kogo by tu za „jednych” i „drugich” nie uznać), nikt przy zdrowych zmysłach, spośród tych, co tym interesem kręcą, nie pozwoli sobie na swobodny vox populi i żadne tam akty „demokratycznych wyborów”. Trzeba ów vox i wybór jakoś „mądrze czy tam „rozsądnie” skanalizować. Cokolwiek by pod tym rozumieć. W szczególności zaś pod pojęciem „kanał”.

A poza tym… Poza tym, co na początku już zasygnalizowałem. Racjonalne dywagacje o gustach obywateli to czynność jałowa by nie rzec, że z założenia głupia. Bo po „wyborczym sukcesie” i przy obecnych szybujących notowaniach „Ruchu Poparcia pajacyka” widać, że polski wyborca jest w stanie zaakceptować wszystko.

środa, 8 lutego 2012

Jedyna dobra wiadomość

Przyznam, że nawet dla mnie, co to za obecną „lepszą drużyną” nie przepadam, informacja, że na superredaktor Lis jest odtąd tylko redaktorem Lisem, była dość druzgocąca. Nie przez to, że uważam Lisa za jakąś postać szczególną. Ot, pożałowało mi się „lepszej drużyny” w kontekście tego losu, co ją tak ostatnio je*** bez litości żadnej. Bo i zasługuje i zapracowała. Ale żeby od razu aż tak? Lekarze, aptekarze, młodzi i wykształceni… W pewnym momencie łatwiej raczej powiedzieć, kto jeszcze nie. A z dotychczasowym superredaktorem przecież żyłoby się lepiej. Taka z niego była ostoja władzy. Jako redaktor zwyczajny też będzie ale już nie tak super!


Poziom niefartu obecnej ekipy budzi powoli nie zdumienie ale wręcz grozę. Tym większą, że trudno go jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Ani ewentualnym „frycowym” boć poza paroma rodzynkami i jedną rodzynką co to ostatnio pokazała zresztą, że tremy u niej za grosz, sami wyjadacze. Nie da się tego wyjaśnić też czynnikami wewnętrznymi bo przecież tu ciągle, jak mawiają nie tylko „zaprzyjaźnione” media, nie ma z kim przegrać. Nijak nie wyjaśni tego jakiś wrogi czynnik zewnętrzny. Bo ze wszystkimi „wrogimi czynnikami zewnętrznymi” jesteśmy w przyjaźni i raczej na etapie bardziej lub mniej intensywnego łaszenia.


Pozostają jeszcze czynniki nadprzyrodzone. I to jest problem bo na to ani ja ani pewnie nikt inny leku nie znajdzie. W każdym razie takiego, który dałby się zastosować bez „wstrząsu anafilaktycznego” przez kogoś, kto przecie zarzekał się, że nie klęknie… Nadto na takie „generyki” gwarancji nikt nie da.


Do tego jeszcze…


I tu dochodzę do tytułu. Bo jak zapodała prasa, co się z „zaprzyjaźnieniem” aż tak bardzo nie obnosi, rzecznik rządu, Graś Paweł, wziął i nałgał publicznie i na dodatek jeszcze szefowi swemu jedynemu*. Twierdząc, że nie podpisał choć, jak się okazało, podpisał. Zatem mamy dwa delikty. Jakiś tam kryminalny, bo kłamczuszek zrobił „be” jako jakiś tam funkcjonariusz publiczny. I moralny, bo nie dość, że się zaparł szefowi w twarz (czy tam oblicze) to innych jeszcze o fałsz oskarżał.


A to się chyba nie godzi nawet jakiemuś całkiem ostatniemu „funkcjonariuszowi publicznemu” a co dopiero Ministrowi i to jeszcze robiącemu za głos całego rządu. A nawet i samego Premiera. Zatem jakże tak?


Oczywiście po aferze „fryzjerskiej” nie ma nawet co unosić głosu z oburzenia bo nic to nie pomoże ani nie zmieni. Nadal istotniejsze będzie że swój niż że jednak ma za uszami.


Ktoś zapyta gdzie tu ta tytułowa dobra wiadomość. Oczywiście zapyta ktoś szczególnie dociekliwy bo dla większości tych, co pana Grasia lubią, hmmmm, tak sobie, dobrą a nawet świetną wiadomością jest właśnie ta, że okazał się on łgarzem. Ale nie, szanowni czytelnicy, mi akurat chodziło o wiadomość dobrą (by nie rzec doskonałą) dla rządu i dla jego szefa. Ta wiadomość znajduje się na końcu linkowanego tekstu zaraz po kawałku: „Trwające rok śledztwo wykazało, żePaweł Graśkłamie. Decyzja grafologów była jednoznaczna, to rzecznik rządu jest autorem podpisów”.


Brzmi zaś owa znakomita, szczególnie dla pana Grasia wiadomość następująco: „Prokuratura Okręgowaw Warszawie zdecydowała o umorzeniu tej sprawy”.


Ps.. Zastanawia ta przedziwna taktyka Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Może uznała, że jest od „udowadniania niewinności”? Warto napisać i zapytać. Jak znajdę czas…


Ps. Ps. Może nie od rzeczy są te prognozy, przekazywane żartem, że „ostoja władzy”, pan Lis zastąpi pana Grasia. No wiem… Tego Naród nie zrozumie. Ale może warto spróbować? Przynajmniej białe byłoby białe i takie tam…


Ps. Ps. Ps. I jakoś tak cicho w sprawie… SP coś tam pomarudziła ale Graś dał odpór gaworząc coś o „chęci zaistnienia”. Wychodzi, że przy tej władzy to „normalka” i „nie ma w ogóle o czym mówić”.



* http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/378327,podpisy-pawla-grasia-byly-autentyczne.html

czwartek, 2 lutego 2012

Upadki i wzlot Marii Czubaszek czyli moja „Kobieta 2012 r”

Przedwczoraj bodaj kolega Radosław Radzimińsk* stwierdził był, że jego kobietą roku 2012 jest Maria Czubaszek. Przekonania tego nabrał na podstawie jednej rozmowy z rzeczoną, obejrzanej w telewizorze. Uzasadnił to (skrócę z niewątpliwą krzywdą dla autora i jego tekstu) tym, że pani Maria taka wyluzowana i zdystansowana. Tekst szybko zdobył uznanie administracji i nawet miałem zamiar skomentować go zwracając koledze uwagę, że ogłaszać kogoś człowiekiem roku po upływie stycznia zaledwie jest mało rozważnym krokiem i jeszcze wyśmiać kryteria wskazując, że sam znam kilka pań tak wyluzowanych, że przy nich pani Czubaszek jawi się sztywna jako ta jedna ze statui, co swymi torsami podpierają i zdobią fasadę Pałacu Kultury. No a później…
No a później tekst wywołał dyskusję, jaką mimo wszystko z rzadka się tutaj spotyka. I okazało się, że luz pani Czubaszek polegał jakoby przede wszystkim na jednym. I jeszcze na tym drugim, że bez krępacji o tym mówiła zamiast się (jak by chcieli niektórzy) wstydzić.

No i po czasie wyszło tak, że to jednak chyba kolega Radosław Radzimiński ma rację a nie ja. Oto bowiem pan Libicki już wieści, że będzie albo być powinna Czubaszek Dolores Ibarruri Janusza Pajacyka. ** Zaś pani Środa Magdalena też uznaje, że z Czubaszek wyluzowana babka. I sugeruje nawet, iż ustami pani Czubaszek przemawia rzesza cała kobiet a nie jedna Czubaszek wyłącznie. Mówi też przy okazji pani Środa i inne bzdury, które jasność siłę i „prawdę” przesłania głównego osłabiają bo od bohaterstwa pani Czubaszek i tych, które jej ustami mówią czytelnika odrywa, każąc mu zastanawiać się jak takie durnoty może mówić ktoś, już nie powiem wykształcony, ale posiadający umiejętność czytania ze zrozumieniem choćby.

„Maria Czubaszek miała szczęście, bo zabieg przerwania ciąży był "w jej czasach" legalny.” Można rzec nawet, że dwa szczęścia miała…

„Dzisiejszy zakaz niewiele zmienia, ilość aborcji jest prawdopodobnie taka sama, zmieniły się "jedynie" warunki, cena, bezpieczeństwo zdrowotne kobiet i wzrósł stres.”. Ze stresem trzeba zaś walczyć za wszelką cenę.

„…ciąża jest dodatkowo traktowana jako stan chorobowy, nad którym pieczę ma lekarz, a nie kobieta.” W tym sęk! Nie kobieta!

Ale wróćmy do pani Czubaszek, której pani Środa tak bezceremonialni chce ukraść przedstawienie i oklaski.
„Czubaszek powiedziała jeszcze jedną prawdę, że syndrom poaborcyjny (tak jak instynkt macierzyński - dodam od siebie) jest mitem. Większość kobiet, która dokonała zabiegu, zrobiła to z ważnych życiowych powodów. .Aborcja przyniosła im ulgę tym większą, im bardziej świadoma to była decyzja i im bardziej bezpieczne i komfortowe były warunki, w jakich została dokonana. Gdy kobieta nie chce mieć dzieci, nie będzie ich miała.” ***

Tak… Mogłoby się zdawać, że faktycznie kolega Radosław Radzimińsk ma „słuszną rację” koronując panią Czubaszek już u progu roku. Bo choć, co potwierdza i pani Środa w cytowanym już tekście, i w tej konkurencji, której gwiazdą jest od kilku dni pani satyryczka, inne ją biją na głowę intensywnością swej „walki ze stresem”, uczyniła z tej dyscypliny na tych kilka dni ponownie nasz „sport narodowy”.
Ale skoro jakąś tam rację ma pan Radzimiński, to ja pójdę jego śladem i też pozwolę sobie wskazać mój typ do tytułu „Kobiety roku 2012”. I choć robię to w lutym, nie uważam, że za wcześnie ale wręcz zbyt późno.

Żartując złośliwie a może i niesmacznie powiem, że mają obie kandydatury wspólną cechę bo ich głowiną troską jest rozwiązywanie problemów z dziećmi. Tyle, że w przypadku mojej kandydatki nie polega to na „na szczęście wtedy jeszcze wtedy legalnej” wizycie u lekarza, nie pozostawiającej przecież w psychice żadnych ran (tu was mam aborcjoniści bo mi nie rzucicie w twarz „nawet nie wiesz co ta biedna kobieta po tym czuła!”).

Rozwiązywanie problemów z dziećmi moja bohaterka rozumie jednakże zdecydowanie inaczej niż pani Czubaszek i niż pani Środa „etyk i filozof” (Boże ty mój…!). Przede wszystkim w ten, że problemy z dziećmi w najmniejszym stopniu są winą dzieci i karać ich za to (szczególnie karać „kaesem”) nie tylko nie ma zamiaru ale i pozwolić na to nie chce. I w tej walce jest zarazem bardzo konsekwentna i skuteczna.
Jej, w odróżnieniu od legionu urzędników i stad publicystów, nie wystarczy proste pomnożenie czyjegoś przekonania przez statystykę by ogłosić coś dobrem absolutnym. Ona wie doskonale, że statystyka jest kłamstwem największym. Tym bardziej gdy staje się podstawą do majstrowania w czyimś życiu. Szczególnie zaś gdy to „czyjeś życie” jest życiem ledwie kilkuletnim.

Prawdę mówiąc, gdy patrzę i widzę walkę pani Karoliny Elbanowskiej z bezduszną i głupią maszyną zwaną państwem to trudno mi wyjść z podziwu.

I tyle tylko o mojej „Kobiecie roku 2012” bo w odróżnieniu od pani Czuwaszek nie trzeba za wielu słów by jej zasługi były widoczne. Starczy popatrzeć uważnie.

Teraz jeszcze doszła i ta radość, że na jej miejscu nie jest jakaś „kobieta roku” w typie Środy czy Czubaszek. Te by problem załatwiły pewnie szybko, bezstresowo i na luzie.

* http://lewastronasalonu.salon24.pl/386809,maria-czubaszek-moja-kobieta-roku-2012
** http://jflibicki.salon24.pl/387207,palikot-dostal-czubaszek
*** http://wyborcza.pl/1,75968,11065291,Prawda_Marii_Czubaszek_a_sprawa_polska.html