niedziela, 30 września 2012

Marsz ciągle trwa…



… i będzie trwał jeszcze jakiś czas. I to nie tylko dlatego, że pozostanie w pamięci tych, którzy w nim uczestniczyli.  
Myślę, że jeszcze bardziej zapisał się w pamięci tych, którzy w nim uczestniczyć ani o nim pamiętać bardzo by nie chcieli.  Sądzie tak po reakcjach, w których nie byli w stanie ukryć złości, że się udało.
Nie chodzi mi o tak skrajne reakcje jak choćby wypowiedź Wałęsy, który zasugerował, że w demokracji dopuszczalne są wyłącznie demonstracje prorządowe. Sugerując że najdojrzalsza demokracja w Europie znajduje się kawałek na wschód od Białegostoku. Tu nawet śmiać się nie warto.
Co innego rachowanie wielkości i znaczenia tego, co stało się w sobotę. Coś w rodzaju „Podejrzewam, że do przedstawicieli "prawicy" nie dotarł jeszcze ogrom słabości, którą pokazał sobotni marsz. Upojeni sukcesem, jakim jest zebranie w jednym miejscu więcej niż dziesięciu osób pohukujących na Tuska, nie zauważają, że ilość zgromadzonych na marszu była raczej wyrazem nieufności do ich opcji politycznej i światopoglądowej.”*
Logika tego, że największa manifestacja jaką w III RP udało się zorganizować, jest „wyrazem nieufności do ich opcji politycznej i światopoglądowej” jest porażająca w swej pokrętności lub bezradności. Bo trudno uwierzyć, że istnieje ktoś, kto szczerze wierzy, że da się w jednym miejscu zgromadzić wszystkich popierający tę czy inną opcję polityczną a każde mniejsze zgromadzenie to porażka. Ale może chirl wierzy.
Ta sama nuta pobrzmiewała w wypowiedzi pana Protasiewicza, który pokpiwa, że tylko na tyle stać oponentów jego opcji. I tu przyznam, że z jego słów, choć mógłbym, podśmiewać się nie zamierzam. Bo jakoś tak poważnie przyszło mi do głowy, że takie głupie gadanie jak to protasiewiczowe kwalifikuje się jako prowokowanie losu. Raz, że chciałoby się go zapytać ilu ludzi spodziewał się w Warszawie a dwa, że prosi się sam, by się opozycja tak postarała, że już mu się pokpiwać może wtedy nie chcieć.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to efekt niemałej złości i frustracji tych, którzy ów marsz wzięli do siebie. Schemat wykpienia czegoś, czego się nie jest w stanie ani przebić ani powtórzyć to przecież metoda znana już gdzieś na etapie środka podstawówki. „Nie chciałbym takich adidasów bo są brzydkie i pedalskie”.
Do tego jeszcze pewnie i wściekłość, że „faszyści” zawiedli. Nie rzucali granatów ani nawet głupich butelek z benzyną. Za „faszystowski” event, dowodzący „agresji tłumu” robić musiało pokrzykiwanie na reportera Polsatu by nie kłamał. Postulat skądinąd słuszny wobec każdego.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że druga strona nie ma szans pokazać na co byłoby ją stać. I nawet nie chodzi o to, że nie byłaby w stanie wyciągnąć w sobotę z domów pewnie i dziesiątej części te go wczorajszego tłumu. A do tego pomysł manifestacji prorządowej przeciwko opozycji to dopiero byłby koncept. Aż żałuję że aż tak głupi nie są i na taki pomysł nie wpadli. Choć z drugiej strony kończenie przez Tuska „wojny polsko – polskiej” za pomocą megazgryzu Niesiołowskiego pokazuje, że granice dla nich to coś abstrakcyjnego.
Oglądając zdjęcia, na których widać tylu młodych, często bardzo młodych i zdających się zupełnie nie pasować do tego wydarzenia i do TEJ strony, zastanawiam się czy to wyparcie rzeczywistości, znajdowane w powiastkach o „marszu staruszków” jest czymś bolesnym czy też coś takiego przychodzi łatwo. Bo przecież jakoś trzeba przejść do porządku nad tym, że ludziom zostały zdjęcia a przede wszystkim obrazy w pamięci.
I jeszcze zdjęcie, znalezione na blogu Piotra Stróża**. Które powinno być symbolem tego, że w tym „przebudzeniu” było więcej treści niż druga strona byłaby w stanie przełknąć. Takim memento dla… Już oni wiedzą dobrze dla kogo.


Nie budź się Polsko!



Przyszło mi do głowy, by tak zawołać, zupełnie bez związku z wczorajszym marszem. On jednak będzie w tle. Na początku dalej a później całkiem blisko.
Przyszło mi to do głowy, gdy przeglądając ofertę Empik zauważyłem ostatnią Politykę z Marią Peszek na okładce. Lubię ją i lubił będę zawsze bo kiedyś zrobiła mi osobistą przysługę, która miała spory wpływ na moje życie. Choć nie musiała a ja bym nawet nie miał o to pretensji. Zdaję sobie sprawę, że jest jaka jest i nawet chyba wcześniej zakładałem, że jej wynurzeń w mediach nie będę słuchał ani czytał. No ale słaby jestem i się skusiłem. I nawet nie chodzi o to, że „była na samym dnie” w Bangkoku pod prysznicem i w hamaku na azjatyckiej wyspie. Choć „samo dno” może się mieścić w tym Bangkoku to bez wątpienia prysznica tam nie ma. Nie chodzi mi o to co wygadywała ale o to, że wygadywała zachęcana przez największego po albo i przed Lisem dziennikarza i niewątpliwego guru sporej części adeptów tego zawodu, Jacka Żakowskiego. O ile ze słów pani Marysi wyniosłem tyle tylko, że i tak nie jest najgłupsza i największym palantem spośród tych, których lubiłem, lubię i lubić nie przestanę to po Żakowskim coś we mnie zaczęło jęczeć.
I długo nie przestawało choć miałem nadzieję, że będzie inaczej. Nie przestawało bo później miał być marsz więc ludzie podobnego lub zbliżonego formatu co Żakowski udowadniali, że jak się chce i bardzo stara, można zejść głęboko poniżej jakiegoś przyzwoitego poziomu.
„Nurkowanie” zaczęło się podczas programu Piotra Marciniaka „Babilon”. Myślę, że ten i ów zna formułę, która jest wedle nadającej ją stacji „próbą spojrzenia na najważniejsze wydarzenia tygodnia z innej perspektywy w dyskusji z 4 kobietami – wpływowymi, mądrymi, ciekawymi”. Tym razem w rolę „wpływowych, mądrych, ciekawych” wcieliły się panie Barbara Falandysz, Janina Jankowska, Halina Radacz, pastorka ewangelicka i prof. Monika Płatek. O pierwszej nie powiem nic bo naprawdę nie pamiętam by cokolwiek wniosła do dyskusji, mądrego czy wręcz przeciwnie i w sumie dobrze to o niej w kontekście oceny ogólnej świadczy. Pani Jankowskiej nawet chciałem z początku bronić bo starała się jakoś dramatycznie sprowadzać dyskusję powyżej poziomu wstydu i głupoty ale nie będę bronić. Nikt jej tam siła nie ciągnął więc w jakiś sposób jest współodpowiedzialna. Dwie ostatnie panie mocno rywalizowały w tym by wygrać konkurencję na głupszy argument i niedorzeczną wypowiedź. W moim odczuciu pani pastorka Radacz wygrała gdy przez dłuższą chwilę charakteryzowała dziwolągi, które w jej odczuciu zbierały się w tedy na ulicach Warszawy by zaraz przejść do ataku zarzucając, iż impreza nie powinni się odbyć gdyż ona została z niej wykluczona. Została bo nie było wśród haseł oferty dla niej. Nie wiem czy „wpływowa, mądra i ciekawa” pani pastorka pomyliła manifestację z parkiem rozrywki oferującym „coś dla każdego” czy tylko nie miała pomysłu na to jak się przypindolić do niezbyt przez nią lubianych organizatorów. Wtedy właśnie wyprzedziła o włos panią prof. Płatek, która dla odmiany starała się cały czas dowodzić jak nisko szybuje nasza nauka i że niewiele trzeba mieć w głowie by zostać owym prof.
Po tym był jeszcze pojedynek Cezarego Gmyza z „Rzeczpospolitej” z Mariuszem Janickim z „Polityki” a później z kimś tam usadzono Wnuka-Lipińskiego, który ruszającą manifestację komentował „spoza kadru” jak kiedyś komentowało się „Wyścig Pokoju”. Oczywiście mam na myśli to „spoza kadru” a nie barwy emocji.
Janicki z Wnukiem-Lipińskim, niezależnie od siebie, przeprowadzili śmiałą psychoanalizę osób zebranych, co było pewnie możliwe dzięki jakiejś paranormalnej umiejętności zdalnego skanowania umysłów nieznanych im ludzi. Wyszło im, że nie ma się czym przejmować a już szczególnie liczbą, którą z miejsca należy podzielić przez trzy. Bo część jest za „Trwam”, część za PiS a część przeciw emeryturom. Prawda, że misterna konstrukcja intelektualna?
I tu wielki szacunek dla ekipy z S24, którą łączy niechęć do, nazwijmy to delikatnie, opozycji i znacznej części jej polityków oraz przekonanie o swych wybitnych walorach umysłowych. Choć byli w stanie zdobyć się do niezbyt finezyjnych dowcipów to w porównaniu z tą wymienioną wcześniej elitą nie wypadli wcale tak źle. Nawet rzekłbym, że trzymali poziom. Gdzie ów „poziom” trzymali to już inna sprawa ale widać inaczej się nie dało.
I właśnie o tę „elitę” mi idzie. A raczej o to, że nie potrafi ona wyczuć stopnia żenady towarzyszącej ich łopatologicznym wysiłkom dostosowywania rzeczywistości do ich kulawych tez. O to, że nie potrafią z pokorą zaakceptować faktu, że nie są w stanie ulepić świata tak, jakby chcieli a wmawianie tego, że potrafią jest po prostu żałosne.
I tak oglądając te ich pokraczne wysiłki podejścia do świata by go poderwać z miejsca i może nawet schować do kieszeni, pomyślałem sobie  „Nie. Nie budź się Polsko! Bo jak się obudzisz to się porzygasz.”

sobota, 29 września 2012

Argument ostateczny - kwestia wielkości i kwestia smaku



Pisanie u siebie ma choćby tę niezaprzeczalną zaletę, że nie trzeba się głowić nad takim tytułem, który, nierzadko budząc wewnętrzny sprzeciw samego autora, byłby elementem napędzającym mu czytelników.
Gdybym więc ów tekst zamierzał opublikować jeszcze gdzieś pewnie złamałbym się i rzucił jakieś „Tusk – gangster” czy coś równi finezyjnego.
Przy swej niewątpliwej skuteczności nie byłoby to precyzyjne ale nie pozbawione racji a i przy odpowiedniej argumentacji prawdy. Zależy jak się patrzy na kwestię kogo można a kogo nie można nazwać gangiem. Ja akurat teraz patrzeć na tę kwestię nie zamierzam. Jak ktoś jednak chce to zapraszam a to, o czym zamierzam napisać, może w tym pomóc.
Zatem zostawiam świat gangów zostając w świecie polityki. Przez to pewnie to moje „zostawiam” jest iluzoryczne. Ale dość.
W świecie polityki, tak go sobie przynajmniej wyobraża „mały rosemann”, równie istotne jak to, co zostało powiedziane jest to, co pozostaje niedopowiedziane albo wręcz przemilczane. Inteligentny polityk a i uważający się za inteligentnego obserwator świata polityki (jakby co, piję do siebie) wie to i takie właśnie akcenty stara się najpierw wychwycić a później jakoś pojąć i zinterpretować. Bo takie rzeczy robienie są w jakimś celu zatem przechodzenie nad nimi do porządku jest mało rozsądne. Delikatnie mówiąc.
Zilustruję to przykładem bardzo świeżym. Który został zauważony i przez niektórych podniesiony ale jego interpretacja poszła chyba w niewłaściwą stronę.
Chodzi o ten fragment ostatniego wystąpienia sejmowego Donalda Tuska, w którym sugerował on, że coś wie ale nie powie. Na razie…
Zanim powiem jak ja widzę to, co Donald Tusk… Nie, nie co wie. O tym też coś tam będzie ale nie na zasadzie, że powiem co wie. Bo niby skąd ja mam wiedzieć? Nie jestem Tuskiem ani nawet nie jestem w jego gang… w jego otoczeniu nie jestem.
Sposób, w jaki Tusk używa, bo to nie był pierwszy raz, takiego sposobu zastraszania adwersarzy, przypomina metodę znaną, jak świat długi i szeroki, w rozmaitych „grupach nieformalnych”, których głównym celem jest, by ich członkom było fajnie a wszystkim pozostałym raczej niewyraźnie. Mówiąc oględnie. Od tych, które w przedszkolach „zaklepują sobie” fajniejsze zabawki po takie, co trzęsą połową Meksyku czy tam Kolumbii pilnując swego monopolu na rynku cracku czy koki.
Argumentacja ta ma najróżniejszą formę. Od „bo powiem mamie”, przez „pani ma taki nowy samochód z takim ładnym lakierem, szkoda by było…” aż po zabójczo wręcz skuteczne „pamiętaj, żona, dzieci, wiemy gdzie mieszkają, gdzie się uczą…”
Oczywiście nie jest tak, że z czymś takim startuje się od razu. Najpierw stara się przeciwnika zmiękczyć inaczej. Po dobroci albo kupując go na przykład. Takie różne „zakończmy tę wojnę…” i coś w podobnym stylu. Kiedy jednak widać, że przeciwnik jakiś twardszy, niż by się chciało, wtedy stosuje się ów „argument ostateczny”. Albo gdy sytuacja staje się taka, że o stosowaniu metod „miększych” nie warto nawet myśleć.
I w naszej historii mamy najwidoczniej do czynienia z tą drugą sytuacją. Bo przeciwnika pan Tusk zna wystarczająco długo, by wiedzieć, że „na miękko” nie ma co nawet próbować.
Zatem zniżenie się pana Tuska do roli ulicznego bandziora, który straszy, że potnie nożem „jakby co” pokazuje, że sytuacja, w której znalazł się on ze swym gang… ze swym otoczeniem jest znacznie poważniejsza niż można by czytać z jego oblicza. Chyba najbardziej to widać w zachowaniu pana Schetyny, który jakoś tak zbyt często w obliczu poważnej sytuacji wydaje z siebie taki chichot i prezentuje przedziwny uśmiech.
Zatem sugerowanie, że „jak pokażemy to się nie pozbieracie” najdobitniej świadczy, że pan Tusk zdecydowanie woli wyjść z roli „męża stanu” i wcielić się w rolę, którą wyżej zobrazowałem, niż ryzykować pozostawienie spraw samych sobie. Widocznie zostawione same sobie byłyby zbyt niebezpieczne i nieobliczalne. Stąd nasz „europejczyk”, laureat wielu prestiżowych wyróżnień, przyjaciel wielu przywódców, bela, bla, bla… nagle okazuje się takim nabuzowanym agresją „gangsta” z najbardziej zasranej uliczki najbardziej zasranego getta w najbardziej zasranym mieście.
Czy pan Tusk ma coś, czym może straszyć. To istotne pytanie bo ci „rasowi gangsta” jak już mówią, można na ich słowie „polegać jak na Zawiszy”. Wiem, taki humbug nieco chyba niesmaczny mi wyszedł.
Pan Tusk rasowy nie jest. I proszę to rozumieć jak się chce, ale jak już to możliwie najszerzej. Zatem jak obiecuje to…
To może blefować. Szczególnie gdy nic innego mu nie zostało.
Może też faktycznie mieć coś na czarną godzinę. I jego ryzykiem jest to, czy jak już tym zagra, zdąży później doczekać przedawnienia czy nie zdąży.
Jest historykiem a nadto czynnym graczem wiec ma jakieś tam podstawy by obstawiać, że doczeka.

piątek, 28 września 2012

Identyfikacja Walentynowicz- wersja Seremeta (wątpliwości)

Po wczorajszym wystąpieniu A. Seremeta jeden z kolegów z Salonu, broniący juz wcześniej obecnej ekipy, odniósł się do mego tekstu, w którym m.in. wyraziłem się krytycznie o osobie E. Kopacz. Oczekiwał, że zweryfikuję swe zapatrywania na jej zachowanie a gdy stwierdziłem, że nie zamierzam, polecił mi dokładne odsłuchanie wystąpienia Seremeta. Zrobiłem to i bardzo dziękuję mu za sugestię. Nie wiem jak inni, ale ja po zapoznaniu się z informacjami Prokuratora Generalnego, znalazłem w nich kilka interesujących informacji.
Po pierwsze procedura, jaka była prowadzona w Moskwie. Jeśli wierzyć Seremetowi to… znów mamy problem z panią Kopacz. Wycofała się ona wprawdzie z wersji, że polscy specjaliści uczestniczyli w sekcjach zwłok (nie uczestniczyli bo strona rosyjska zdążyła się z tym uporać zanim rozpatrzyła wniosek o pomoc prawną, dzięki któremu Polacy mogli uczestniczyć w niektórych działaniach) ale dalej twierdzila, ze byli obecni przy identyfikacji zwłok. W swym wystąpieniu, w części odnoszącej się do poszczególnych etapów procedury prowadzonej w Moskwie Seremet wskazał osoby obecne na poszczególnych etapach podejmowanych wówczas czynności. Jego ogólna informacja oraz te, które odnosiły się do dwóch konkretnych przypadków, omówionych przez niego szczegółowo, wskazują, że podczas identyfikacji ciał nie był obecny żaden przedstawiciel strony polskiej. Pojawiają się oni dopiero po złożeniu ciał w trumnie, gdy na życzenie rodzin pozwalano przyprowadzić do ciał kapłana oraz gdy lutowane i zamykane były trumny. Informacji o udziale polskich patologów na tym etapie Seremet nie przekazał.
Odnosząc się do przypadków ekshumacji, dotyczących zarówno ciał Wassermanna, Gosiewskiego i Kurtyki jak też dwóch ostatnich ekshumacji przyznał, że były one efektem krytycznej oceny dokumentacji przesłanej przez Rosjan jako niewiarygodnej i wymagającej weryfikacji. To bardzo istotne stwierdzenie dla oceny jego konkluzji. Nieprawidłowości dotyczyć miały m.in. przygotowania zwłok, techniki sekcyjnej oraz zabezpieczenia zwłok po sekcji.
Nie przeszkodziło to (nie mnie oceniać czy słusznie czy nie) uznać przyjętej konkluzji, że przyczyną zgonu mogły być obrażenia wynikłe z katastrofy statku powietrznego. Tu taka uwaga wobec twierdzeń przedstawicieli rządu i prezydenta, podnoszących, że to wykazano niezbicie. Mogły.
W kwestii zamiany ciał mamy bez wątpienia dwa rodzaje źródeł. Dokumentację przekazaną przez Rosjan, którą sami śledczy uznali ze wątpliwą skoro podjęli w związku z nią czynności owocujące najpierw przesłuchaniami a później ekshumacjami, oraz twierdzenia świadków podczas przesłuchań.
Trudno stwierdzić co pozwoliło panu Seremetowi na tak kategoryczny wniosek jak nie obarczone żadną wątpliwością przypisane winy za pomyłkę rodzinom. Moją uwagę zwróciło to, że na sam koniec Seremet podaje „możliwe” przyczyny dalszych pomyłek, które sa autorstwa Rosjan. Sugerując moim zdaniem skąd pochodzi ten kierunek interpretacji całej sytuacji, który posłużył mu do ogłoszonej wersji.
Co do wersji przedstawionej przez Seremeta największą wątpliwość budzi przede wszystkim zignorowanie najpoważniejszej przesłanki, to jest zeznań syna A. Walentynowicz i osoby identyfikującej drugie ciało, złożonych już w Polsce. Odnoszących się do zgodnej identyfikacji tego samego ciała jako zwłok A. Walentynowicz i równie zgodnego podania jako przesłanki identyfikacji dającej się rozpoznać twarzy. Tu szczególnie istotne jest, że druga osoba nie miała co do tego wątpliwości odwołując się do znajomości wyglądu twarzy A. Walentynowicz z telewizji. W twarzy, dającej się rozpoznać nie znalazła natomiast podobieństwa do swojej krewnej.
Ciekawe przy tym jest też i to, że zgodnie z procedurą, opisana przez Seremeta ciała zidentyfikowanego jako A. Walentynowicz nie powinno już chyba być wówczas w miejscu identyfikacji. Nie powinno być okazywane tej osobie.Zgodnie z opisem procedury, przedstawionym przez Seremeta, ciała po podpisaniu protokołu identyfikacji były opisywane imieniem i nazwiskiem i przygotowywane do umieszczenia w trumnie. Zatem ciało rozpoznane 13 kwietnia  między 16.10 a 16.55 przez syna A. Walentynowicz jako ciało jego matki nie powinno być również okazane do identyfikacji między 18.05 a 18.55 jako jedno z ciał do identyfikacji drugiej osobie. Od prawie dwóch godzin powinno być, jak stwierdził Seremet, „opisane imieniem i nazwiskiem” i przygotowywane lub złożone w trumnie.(!)
W informacji Seremeta nie było niestety szalenie istotnych danych dotyczących czasu  złożenia ciał do trumien ani sporządzenia przez urzędnika konsularnego Ambasady RP w Moskwie protokołu uzyskania informacji o śmierci obu osób, w szczególności A. Walentynowicz. To istotne choćby z powodu tej opieszałości w „opisaniu imieniem i nazwiskiem” ciała identyfikowanego jako A. Walentynowicz.
Przytoczona przez Seremeta historia o obrączce jest o tyle zawiła, że nie zawiera żadnej informacji, czy znajdowała się ona wśród rzeczy okazanych synowi A. Walentynowicz, opisu czasu i okoliczności „przekazania przez prokuratora” obrączki krewnemu drugiej ofiary. Jest ważnym szczegółem bo zastanawiającym jak syn A. Walentynowicz mógł ja pominąć podczas identyfikacji a zauważyć u kogoś, kto ja otrzymał od niewiadomego prokuratora.
Konkludując. Wniosek, który przedstawił w tej sprawie A. Seremet na forum Sejmu był tak daleko idący, ze nie powinien pozostawiać najmniejszych niedomówień ani wątpliwości. Pozwalając sobie na nie Prokurator Generalny popełnił bardzo poważny błąd. Tym większy, ze uderzający w konkretne osoby a uzasadniony tak marna podstawą jak materiały, które przez podległych mu prokuratorów od dłuższego czasu były kwestionowane. W sytuacji, w której stawia się ludzi przed wyborem wiary synowi ofiary błędu lub dokumentacji strony, która już z wcześniej zdążyła się skompromitować niechlujnością i naruszaniem zasad powinien jasno wykazać przesłanki, które w tym akurat przypadku kazały mu przyjąć za wiarygodne to, co przyjął formułując swój wniosek.
(!) Tekst pisałem rano, w drodze do pracy, nie znająć oświadczenia rodziny Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Jego treść, zestawiona z wesrją Seremeta, szczególnie rozwiniecie kwestii, na podstawiew której napisałem podkreślony teraz fragment, pokazuje, że działania pana Prokuratora Generalnego i tych, co mu przygotowywali wczorajsze wystąpienie by wyjaśnić sprawę sprowadziło się do przeczytania rosyjskich papierów i... dania im wiary. Mimo wszystko.
Fakt, że teraz mamy już cztery osoby, które się bardzo konsekwentnie "pomyliły" co do ciała Anny Walentynowicz oraz okoliczności przekazania tak istonego dla identyfikacji szczegółu jak obrączka, znaleziona przecież wedle dokumentó na palcu konkretnego ciała pokazują ile warte były procedury, ile są warte pzrekazane z Moskwy papiery a najbardziej ile wart jest Seremet

czwartek, 27 września 2012

Smoleńska religia (o wierze i archiwach)



Rzecz cała zaświtała mi, kiedy wybuchła afera pani Ewy Kopacz i jej prawdomówności w związku z identyfikacjami i sekcjami ciał ofiar smoleńskich. Pewni bym o tym zapomniał, ale zachęciły mnie krótkie notki mojego przyjaciela, piszącego na niezależnej.pl (naszeblogi) jako Zdenek Whrawy* i Matki Kurki w kontrowersjach.** Oba teksty w jakiś sposób nawiązują do bardzo niekomfortowej sytuacji. Niekomfortowej dla różnych mających coś tam do ukrycia przedstawicieli władz przeróżnych, które nie są w stanie z nią sobie poradzić a gdy próbują, wychodzą na bandę kłamców lub debili. Jak choćby wtedy, gdy próbują rzecz wyjaśniać jakimś tam „błędem dokumentalisty”.*** Tą sytuacją, przyprawiającą najpewniej wielkich tego świata o ból głowy i skłaniającą ich do zapominania o różnych przypisywanych im wartości (takie ACTA na przykład) jest wymknięcie się spod kontroli zasobów archiwalnych. Nie wszystkich rzecz jasna ale specyficznych dość, tych, które dokumentują chociaż sytuacje i wypowiedzi publiczne i nie pozwalają później twierdzić, że się czegoś nie powiedziało jak się jednak powiedziało. To bardzo dobrze, tak być powinno i trzeba tylko mieć nadzieje, że tak pozostanie.
Ale trzeba też mieć świadomość, że to nie jest jednak żaden lek na kłamstwo i bezczelność. Racje ma więc Zdenek, nadając swej notce tytuł „No i co jej zrobicie?”
W sprawie Kopacz widać to doskonale. A raczej wokół tej sprawy. W niej widać coś, co jako zjawisko zauważono wcześniej. Chodzi o to, co ja nazwę, tak jak w tytule, religią smoleńską.
Zdaję sobie sprawę, że takie pojęcie już istnieje i funkcjonuje. Służy, jakże błędnie, do opisu tych, którzy zaparli się, nie chcą przyjmować takich „prawd” jak choćby te głoszone kiedyś przez Kopacz i dopominają się po prostu prawdy. Napisałem, że określa się ich w ten sposób błędnie bo jak się im przyjrzeć, wielu z nich ślęczy nad dokumentami, robi wyliczenia, analizuje zdjęcia. A jeśli kultywują jakieś obrzędy związane z pamięcią, to w wierze w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela Nieba i Ziemi…
Prawdziwą religię smoleńską, nazwaną swego czasu, nie pamiętam przez kogo- seawolfa czy seamana „Sektą pancernej brzozy” miałem okazję oglądać w ich obrzędowości choćby przedwczoraj i wczoraj, właśnie w związku ze sprawą skandalu z krzywdą wyrządzoną rodzinom Anny Walentynowicz i  Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej oraz sugerowaną odpowiedzialnością w tej sprawie pani Ewy Kopacz. Jeśli popatrzeć na argumenty, z jakimi przyszło zmagać się i mi, i innym wskazującym odpowiedzialność pani Kopacz. można zauważyć, że większość z nich mocno ucieka w metafizykę i opiera się na wierze. Co dużo bardziej pasuje do religii niż tworzonych po drugiej stronie analizy paraboli lotu Tupolewa. W wielu przypadkach, że wspomnę o tekście choćby Alexa Disase**** czy komentarzach pod moim poprzednim tekstem*****  osoby, wypowiadające się w tonie mającym zdjąć z pani Kopacz i całej rządzącej wtedy (a i teraz) ekipy odium odpowiedzialności sugerują, że  „pomyłka mogła się zdarzyć”,  „nastąpił błąd”, „stała się wielka tragedia”. Ja pozwolę sobie zwrócić uwagę na słowa z zacytowanych zwrotów, użyte przez dyskutantów. STAŁA SIĘ, NASTĄPIŁ, MOGŁA SIĘ ZDARZYĆ. Sugerujące, że mięliśmy do czynienia z jakimś zdarzeniem nadprzyrodzonym, w którym z nieznanych powodów coś tam zaszło samoczynnie. Nie będę brnął przypuszczeniami w szczegóły tego sugerowanego zjawiska. Z kolei kolega Wojtek wie, choć później przyznaje, że raczej jest przekonany (czyli wierzy…), że przyczyną tragedii w Smoleńsku były naciski choć poproszony o dowody umyka dyskusji******
Podsumowując te przykłady można stwierdzić, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy tocząc z nami spór, opierają się na swoim przekonaniu czy wierze oraz dopuszczają możliwość zajścia zdarzeń nadprzyrodzonych. Mam zatem pełne prawo uznać, że ich stanowisko w sprawie tragedii a później śledztwa smoleńskiego ma charakter parareligijny. Widać to jeszcze i w tym, jak dalece nielogicznie przeszli do porządku nad ujawnionymi ostatnio faktami. Sami z siebie, bez nacisków czy sugestii z drugiej strony, całą rzecz tłumaczą naturalną dla Rosjan nonszalancją (niechlujstwem) wobec procedur, która po prostu musi (!) skutkować takimi zdarzeniami. Jednak mimo tej swej opinii i tej rosyjskiej nonszalancji nadal wierzą, niczym w ewangelię, w wyniki prac Rosjan nad przyczynami tragedii choć to są przecież też Rosjanie. Skłonni do nonszalancji i mogący się mylić. Traktują jednak wyznawcy opisanego wyżej kultu ich twierdzenia jako niepodważalny dogmat.
Wracając więc do tego, że wszystko jest zapisane, dostępne i sprawdzalne. Że da się bez najmniejszego trudu wskazać kto i kiedy łgał jak najęty, ponownie przypomnę to, co rzekł Zdenek Whrawy. „„No i co jej zrobicie?” Nic jej nie zrobimy, bo choć jest, co jest i jest takie, jak zarejestrowano, mamy przecież do czynienia ze świętą opisanej przeze mnie religii. Która kanonizowała się sama „niosąc pomoc rodzinom”. Pewnie nie wszystkim skoro niektóre już wtedy wspominały o poniżającym traktowaniu w Moskwie a inne teraz muszą odkopywać groby bliskich. Świętą, w której obronie pojawiać się będą kolejne „pomyłka mogła się zdarzyć”,  „nastąpił błąd”, „stała się wielka tragedia” oraz wybielające świadectwa w rodzaju tego, które dziś znalazłem w „Wyborczej”. Broniący Kopacz pan Marcin Wojciechowski wypowiada się krytycznie o tych co ja atakują w związku z krzywdą wyrządzoną Walentynowiczom oświadczając  „Byłem tam”.******* Oczywiście dalej okazuje się, że akurat nie w Moskwie i nie przy autopsjach czy identyfikacjach. Zna za to osoby, które tam były… Ale jeśli prześledzić potok jego argumentacji, dotyczący miejsc, osób i okazji do pomyłki, można odnieść wrażenie, że nie tylko tam był ale wręcz sam tę pomyłkę popełniał. I wie w związku z tym najlepiej, że państwo nie zawiniło i takich oskarżeń rzucać nie można. Dowodząc, że jest skończonym durniem albo świnią. Nie pojmującym albo też wiedzącą doskonale, że dla tych, którzy tam pojechali po bliskich partnerem w tej tragedii nie był jakiś tam (jak by mu pewnie pasowało) „pielęgniarz albo asystujący żołnierz” tylko państwo polskie i jego przedstawiciele. I od nich teraz należy oczekiwać wyjaśnień, skruchy i naprawienia tego, co się stało. Nawet jeśli zadośćuczynieniem miałoby być wykopanie „świętej oberkłamczuchy” sprawującej dziś drugi urząd w państwie. Bez względu na to komu jest wierna i z kim się przyjaźni.

****** http://dobrezycie.salon24.pl/450446,gdyby-nie-upor-waznego-pasazera#logged (warto poszukać odpowiedzi na mój komentarz i moich wątpliwości po niej)

środa, 26 września 2012

Kopacz jest trupem



Kopacz jest trupem. Oczywiście w sensie politycznym. Nie tylko z powodu tego, co zrobiła i czego nie zrobiła choć powinna, ale przede wszystkim przez ten defekt osobowości, który nie pozwala jej ani pojąć, że już nie jest w stanie wywinąć się z sytuacji, w której to na nią spaść musi odium ostatnich, wstydliwych zdarzeń ani też okazać skruchy. Choćby tylko udawanej.
Kiedy wszyscy zainteresowani polityką i tą konkretna sprawą oczekiwali na to, co pani Marszałek Sejmu ma do powiedzenia na temat ostatnich zdarzeń i jak pogodzi je ze swymi wcześniejszymi stwierdzeniami, ja byłem najmocniej przekonany, iż zwłoka w tym posłuży na przygotowanie jakiejś sensownej wersji. Jakiegoś tłumaczenia, które  nie będzie w sobie zawierało elementów buty i świadectwa tego, jak mało ceni ona intelekt słuchających jej i oglądających ja obywateli. W jakiś sposób tak mogły te przygotowania sugerować choćby wczorajsze słowa Schetyny, który odmówił oceny narracji, którą  Platforma usiłuje teraz narzucić w zestawieniu z pamiętanymi wypowiedziami pani Kopacz i sugerował by poczekać na jej stanowisko.
To, co zaprezentowała pani Marszałek wyraźnie pokazuje, że nikt chyba nie był skłonny albo po prostu nie umiał jej pomóc. Widać nie było odważnych by twardo zasugerować jej to „przepraszam”, które z łaski jest gotowa z siebie wyrzucić. Nie wypowiedziała go choć „nie ma z nim problemu”.
Ja wiem, że jak na razie w partii pani Kopacz główne siły rzucone zostały „na odcinek” przygrywania „tańcowi na trumnach”. W moim odczuciu  strategia spychania tego problemu w bagno trwających „politycznych wojenek i gier” ma jedną zasadniczą wadę. O której mogli w PO zapomnieć jeśli zważyć, że do tego zadania oddelegowano gości, którzy są w moim odczuciu najmniej sympatyczni z całego możliwego do wykorzystania zestawu a nadto od zawsze nakręceni na wersję z PiS w roli czarnego charakteru. Tą wadą jest to, że zupełnie nieświadomie wystawiono pana Olszewskiego, Schetynę i Szeinfelda przeciwko… rodzinie, której wyrządzono krzywdę.
To dość łopatologiczne przeniesienie ogranego schematu wojny PO-PiS na wojnę z Walentynowiczami (choć wiem, że po prostu strategom PO zabrakło wyobraźni że tak się rzecz w istocie ma) pokazuje że chyba geniusz medialny PO to już bardzo zamierzchła przeszłość. O czym zresztą świadczy ta „czarna seria” Platformy, ciągnącą się chyba od początku roku.
Elementem ciągu nieporozumień i niezrozumień, owocujących kolejnymi wpadkami jest i to, że pani Kopacz ciągle wydaje się „mocnym człowiekiem partii”. A jej koledzy zdają się wierzyć, że i teraz wykaraska się z kłopotów.
Może się jakoś pozornie uda rzecz załagodzić ale chciałbym przypomnieć innego „mocnego człowieka Platformy”, który był „mocny” dokładnie na tej samej zasadzie co pani Kopacz czyli dzięki zaufaniu, jakim darzył go sam Hegemon. To pan Mirosław Drzewiecki, po którym niewiele już śladów w PO zostało, a tym, który jakoś najbardziej nie chce się tej partii i tej ekipie zgubić to wątpliwej sławy postać „Mira”, podręcznego jakichś tam szemranych biznesmenów.
Tak może być z PO i tym razem jeśli ciągle będą w niej przekonani, że Ewa Kopacz, w istocie już polityczne zombie, ciągle żyje i ma się jak najlepiej. Pamiętamy, że jest ona nadal wśród najpoważniejszych (oczywiście jeśli chodzi o szanse a nie całokształt- to taka moja uwaga) kandydatów do schedy po Tusku. I założę się, że jej partyjni koledzy ciągle jeszcze woleliby rękę sobie odgryźć niż zasugerować, że jej czas już przeminął.
Nie ja pierwszy zauważyłem, że przy tej sprawie PO będzie musiało znaleźć „kozła ofiarnego”. Jeśli zdecyduje się pójść „tropem prokuratorskim”, jak choćby w sprawie „bursztynowo- złotej”, strzeli sobie w stopę. Raz, że zbyt wiele razy twardo stawała w obronie prowadzących śledztwo smoleńskie prokuratorów a dwa, że stanie się monotematyczna by nie rzec nudna w tym wskazywaniu kto jest winny zamiast niej.
Pani Kopacz jest wręcz wymarzonym kozłem ofiarnym. raz, że jest ewidentną kulą u nogi dla partii. Od wczoraj nie da się temu zaprzeczyć nie chcąc popadać w śmieszność albo posuwać się do argumentów podłych. Dwa, ze brak Ewy Kopacz czy to w partii (co gorąco podpowiadam) czy choćby w jej pierwszych szeregach, oznacza, że na szczycie partyjnej hierarchii zrobiło się luźnej i coś tam jest do wzięcia.
Oczywiście jest jeszcze pan Tusk, który genialnie wręcz umie łączyć nieumiejętność dobierania sobie najbliższych przyjaciół z mocnym poczuciem lojalności jak już takiego błędnego wyboru dokona.
W jego przypadku uparte trwanie z Ewą Kopacz w roli kuli u nogi może się skończyć zjazdem w dół. Jego albo całej partii. Za czym bez wątpienia płakał nie będę.

wtorek, 25 września 2012

„Zaufaliśmy Rosjanom…” (barbarzyńcy)



Wiadomo, że bez tłumaczeń się nie obejdzie. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie by to wszystko dało się wytłumaczyć tak, by nie wyjść co najmniej na kogoś, kto swoje obowiązki waży sobie bardzo lekce.
Nawet coś takiego, jak przyznanie się do niechlujstwa czy do nieudolności a później brnięcia w kłamstwo jest wobec skutków, jakie zrodziło oznaką barbarzyństwa. Dokonanego a właściwie kontynuowanego przez władzę, która tak poza tym stara się uchodzić za światłą, profesjonalną a nadto predestynowaną by innych pouczać i oceniać.
Przyrodzone barbarzyńcy jest to, że jest niejako na początku drogi, tworząc sobie nowe zasady, nowe przykazania do przestrzegania. Na początek dyktuje je wygoda, która z czasem obrasta tradycją aż wreszcie jakoś tam zostaje uświęcona.
Co nie zmienia faktu, że jest nadal barbarzyńska.
Zatem nie wiem w co nasi barbarzyńcy zechcą ubrać to, co właśnie się dzieje jako swoiste post scriptum do ich poprzedniego samozadowolenia gdy sądzili, że ziemia przykryje dowody i skalę ich barbarzyństwa.
Ja nawet rozumiem to poczucie bezkarności, jeśli przyjmie się za dobrą monetę powody ich przekonania, że nad wszystkim panują. Ale tego nie kupuję bo tego kupić się nie da.
Szukając na gorąco jakiejś wypowiedzi tych, którzy czuć się powinni odpowiedzialni za to, co za ich sprawą muszą przeżywać rodziny, którym rozkopuje się groby, jakiejś racjonalnej próby wyjaśnienia tego, że mało kto nie ma dziś wątpliwości czy wszystko, co w tej sprawie nie jest monstrualnym kłamstwem. Natknąłem się na tłumaczenie, które nawet nie jest podłe. Jest monstrualnie głupie. I dyskwalifikuje każdego, kto się pod nim podpisze.
„Zaufaliśmy Rosjanom…”
Jak na razie mówienie tego w tonie żalu, przyznawania się do naiwności dotyczy spraw związanych z identyfikacją i pochówkiem ofiar.
Ale przecież jasne jest, że po ponad dwóch latach od tragedii wszystko, co przyjęto za dowiedzione i wyjaśnione też na dobrą sprawę opiera się na tym, że „Zaufaliśmy Rosjanom”.
Ja spodziewam się, że zaraz znajdą się tacy, którzy żarliwie będą przekonywać, iż spraw nie powinno się porównywać i mieszać. Bo w pozostałych kwestiach, które należało wyjaśnić, byliśmy należycie reprezentowani.
Tylko, że tu też przecież od początku „założyli fartuchy i stanęli do pracy”. A mimo to mamy koszmar i gigantyczną kompromitację.
Jak można więc wierzyć, ze w pozostałych kwestiach, w których też „ufaliśmy Rosjanom” nie wyjdziemy na kpów oszwabionych w prymitywny sposób.
Bo to, co oglądamy nijak nie świadczy o finezji kanciarzy ani nie usprawiedliwia tych, co świadomie lub przez głupotę zgodzili się być wspólnikami i jeszcze firmować ten kant.
Kiedy słucham, na razie, tłumaczeń przedstawiciela prokuratury, zastanawiam się, czy poza naiwną wiarą w „Rosjan”, on i ci, w których imieniu się wypowiada nie cierpią na jakąś poważniejszą ociężałość umysłową. Tłumacząc brak sekcji po przewiezieniu ciał do Polski twierdzi, że nie zrobiono ich, bo „nie było do tego podstaw prawnych, nie było wątpliwości co do ich rzetelności”. „Nie mieliśmy żadnych informacji, że działo się coś niezgodnie z prawem. Obowiązywała zasada wzajemnego zaufania”.
Wątpliwości pojawiły się dopiero gdy… „gdy w maju (tego roku – uwaga moja) dotarły z Rosji dokumenty dotyczące sekcji zwłok”.
To w jakiś tam, choć chyba niezbyt przekonujący sposób tłumaczy, dlaczegoż to prokuratorzy „nie mieli wątpliwości co do rzetelności”. No bo niby skąd mieli mieć te wątpliwości jak tę rzetelność lub jej brak można było wykryć dopiero mając dokumenty.
Zdaję sobie sprawę, że tłumaczenia płk Rzepy brzmią jak ironiczno- surrealistyczna kwestia z Kurta Voneguta Jr.
Tyle że to nie literatura tylko życie. I konfrontacja ze śmiercią. Ani jedno ani drugie nie jest najlepszą okazją do takich żartów.
Oczywiście panowie prokuratorzy, choć pewnie pokusa, by na nich skończyć tak jak próbowano to zrobić w sprawie Amber Gold, nie zamykają listy tych, którzy popisali się skrajną naiwnością/bezmyślnością/głupotą/podłością bo „Zaufali Rosjanom”. Nie są na niej nawet na szczególnie eksponowanych miejscach. Te zajmują ci, którzy akurat w tej chwili  niezbyt są niezbyt skłonni do rozmów i tłumaczeń. Pewnie zbierają się gdzieś w kuluarach by ustalić… Tak jak być może ustalali już w pierwszych minutach po tragedii.
Od informacji o ustaleniach w sprawie pochówków, które trzeba było rozkopywać minęło już trochę  czasu. Zdecydowanie więcej niż byłoby potrzeba człowiekowi o choćby minimalnej przyzwoitości, by stanąć przed publicznością i wytłumaczyć jak, kiedy i na jakiej podstawie „zaufano Rosjanom”. A przede wszystkim jak dalece to „zaufanie” się posunęło.
Oczywiście mówiąc o przyzwoitości, nie oczekiwałem, że się jej doczekam. Napisałem, że mamy do czynienia z barbarzyńcami. Z hordą barbarzyńców, którzy wobec tego, co się dzieje ustalają swoją wersję, która ma być możliwe zjadliwa i strawna dla tych, którym ją pichcą. I na tyle ich tylko stać.
No i na to, by ignorując to, co podpowiada elementarna logika, „ufać Rosjanom”.
ps. Pisząc „Rosjanom” powtarzam za płk Rzepą mając pełną świadomość, że on nie ma na myśli narodu rosyjskiego tylko aparat rosyjskiego państwa. Ja, mówiąc „Rosjanie” myślę o tym samym.


poniedziałek, 24 września 2012

Olek, król Polski




Z racji tego, że debaty jeszcze nie oglądałem (będąc w pracy) dotknę tematu, który Naród bez wątpienia poruszył znacznie bardziej niż rozważania nad jego michą i jej zawartością. Michę Naród ma na co dzień więc cóż w niej miałby zobaczyć atrakcyjnego. Nie mówiąc już o wywoływaniu wzruszeń. Wiem, że zdarza się, że widok miski może wycisnąć łzy z oczu ale to raczej ze wzruszeniem ma niewiele wspólnego.
Jeśli wierzyć temu, co od wielu lat, a i ostatnio się mówi, nikt tak nie umie wzruszyć i poruszyć Polaków  jak pan Aleksander Kwaśniewski. Jakby zaiste był jakimś Wielkim Poruszycielem.
Przyznam, że zachwytu Narodu nie rozumiem. Nigdy nie rozumiałem ale widać klucza do narodowej duszy nie mam. Jeśli miałbym próbować jakoś wytłumaczyć Naród z tej głupiej miłości do pana Olka, usytuowałbym go pośród innych postaci, które Naród równie a może nawet nieco bardziej kocha. Obok doktora Burskiego, Marty z domu Mostowiak, komisarza Reksa i gości Hotelu52.
Atutem pana Olka jest bowiem to, że jest on takim, jakim chcieliby widzieć swoich polityków obywatele. Oczywiście nie jest bo jest tylko wydaje się, że jest. Żadnego natomiast znaczenia nie ma, że w tym „byciu” pana Olka prawda ekranu z prawdą czasu współgra znakomicie choć obie z prawdą wspólnego mają niewiele. I nie mówię tego z przekąsem a raczej może z trudno skrywaną zazdrością.
Bo i jak mam nie zazdrościć panu Olkowi tego, co jemu, ale i nie tylko jemu gwarantuje i pewnie długo jeszcze będzie gwarantować sukces. Tej bezczelności, z jaką nic sobie nie robi z tego, że jego wizerunek jest jednym większym przewałem by nie rzec oszustwem. To, mówię szczerze, chyba jednak zaleta a w każdym razie cecha ułatwiająca życie.
Czemu stwierdziłem, że wizerunek pana Kwaśniewskiego to przewał czy tam oszustwo. Stwierdziłem to ze świadomością, że ten najpopularniejszy współczesny polski socjalista nieomal poszedł w ślady swego wielkiego i nie dościgłego poprzednika z czasów, gdy się Polska odradzała. Tyle, że tamten z tramwaju „socjalizm” wysiadł na przystanku „Niepodległość” a ten na przystanku przed sklepem jubilera by kupić sobie Blancpaina, Zenitha albo Patek Philipa. Dowodząc, że socjalista z niego żaden a ze wspomnianą osobą porównywać go to straszna obraza. Dla tamtego Wielkiego Polaka.
Cóż poradzić na to, że Polakom nie przeszkadza to, że „twarz lewicy” wysyła swą córkę do Paryża na „bal debiutantek”. Przeciętny Polak nawet pewnie nie wie co to takiego ten „bal debiutantek” i z wdzięcznością przyjmie ów kaganek oświaty niesiony przez pana Olka w lud. Zgadzając się na i na to, by pić Dom Perignon i zakąszać go kawiorem ustami swego dumnego przedstawiciela.
I jest w tym jakiś racjonalizm, w który pan Aleksander wpasował się jak ostatni kawałek puzzla dopełniający całości. Jest to faktycznie jakaś realizacja baśni o głupim Jasiu, który wychodzi z ludu i zostaje królem. Pozostając swojakiem, takim kumplem ze szkolnej ławy albo z podwórka.
I tu aż się narzuca nawiązanie do dyskusji, którą wywołał poseł PO, Jacek Żalek. Sugerując, by zmienić na zdychającą w niezbyt pięknych konwulsjach demokrację na monarchię.
Nie wiem czemu od razu rzucono się sadzać na królewski tron pana prezydenta. Przecież on, kiedy wyszło, że z niego łże-hrabia, stracił ostatni argument za tym, by o intronizacji myśleć. Po prostu nie ta ekstraklasa.
Co innego pan Olek. Choć on koło hrabiów nawet nie leżał, choć później pewnie nie tylko stał blisko ale pewnie nie raz się z nimi wyściskał a może i wycałował, od Komorowskiego bardziej jest do tronu predestynowany. I wcale mi nie chodzi o to, że już pokazał, że będzie umiał wejść w sojusz korony z tiarą a i nie zbłądzi idąc do ołtarza. Kto nie jest przekonany, niech sobie odtworzy wrzutki z mszy korona… znaczy ślubnej infantki i księcia małżonka.
Chodzi o to, że jest ów pan Olek na wskroś polski. Tak polski, że się przy jego polskości Jagiellonowie mogą chować. Wiem, że ten i ów, polerując odruchowo swój rodowy sygnet z jakimś Porajem, Lisem czy Prusem, powie, że to cham zwykły.
A owszem. Tak, jak chamem był Piast nim go na tron nie wyniesiono. A nie?
Czemu zatem tak broni się pan Olek przed odegraniem dziejowej roli, czemu potrafi tak finezyjnie poprowadzić szereg działań służących kolejnemu wywindowaniu go na szczyt by pod samym szczytem pośliznąć się na jakimś drobnym gównie?
Gdybym miał znaleźć zdanie, które mogłoby stanowić maksymę najtrafniej opisującą ten opisany  przeze mnie fenomen, skorzystałbym ze słów, które w ekranizacji „Psów wojny” wg Forsytha wypowiada pułkownik Bobi, tłumacząc czym się różni od dyktatora Zangaro, Kimby, którego chce obalić. „On chce być bogiem. Ja chcę być bogaty”.
I to spokojnie mógłby powiedzieć pan Olek. On nie chce być bogiem. On już ma swoje Zenity i szampanskoje a i okazje by do tego i owego zagadać „pa francuski”.
Tylko głupi Naród wciąż czeka…

niedziela, 23 września 2012

Tomasz Lis – kołtun i homofob



Jest bardzo zabawnie wtedy, gdy z awangardy postępu wychodzi taki obrzydliwy kołtun, pasujący do jakiegoś średniowiecza albo choć „ciemnogrodu” a nie na współczesne, pachnące Europą salony. A już najśmieszniej jest gdy taki kołtun nawet sobie nie zdaje sprawy, że zachowuje się jak kołtun.
Jeśli ktoś chce wiedzieć, co mam na myśli, niech przypomni sobie nagonkę naszej awangardy postępu na Juliusz Paetza oskarżanego o… homoseksualne skłonności. Jakby zapomniała wspomniana „nagonka” swoje wcześniejsze, heroiczne wysiłki by przekonać cały zacofany świat, że bycie homoseksualistą nie tylko nie przynosi ujmy a wręcz jest powodem do dumy.
Tamta historia przypomniała mi się natychmiast, gdy usłyszałem (a potem zobaczyłem*) co stanowi główny temat najnowszego numeru „Newsweeka”.
Oczywiście osobnym, równie ciekawym tematem jest to, jak bardzo działalność redakcji kierowanej przez Tomasza Lisa rozmija się z oczekiwaniami, jakie na przykład ma wobec „poważnych mediów” pan Miecugow. Choć Bogiem a prawdą przypadek Lisa i „Newsweeka” dobitnie pokazuje jak mocno pomylił się pan Grzegorz wskazując winnego upadku „poważnych mediów”. Bo cóż winna jest publika że Lis postanowił pokazać, iż także z dala od Chin  można próbować produkować szmaty na skalę masową.
Ale wrócimy do Lisa. Do Lisa, który, może świadomie choć wierzyć się w to nie chce, postanowił pokazać twarz homofoba i kołtuna.
Nie czytałem, raz bo nie mogłem (tekst powstał zanim tygodnik trafił do ludu) ale i nie za bardzo chciałem, materiału u Lisa. Posiłkowałem się relacją Onetu**, w której głównym motywem było ujawnienie, że „polskim Kościołem rządzi homoseksualne lobby”.  To zaś pod hasłem (uwidocznionym na okładce) „Kościół potępia gejów ale toleruje homoksięży”.
Właściwie trudno zgadnąć o co Lisowi chodzi. Jeśli ma za złe, że „Kościołem rządzi homoseksualne lobby” to homofob z niego bez dwóch zdań. Nie zauważający chyba że jednym z głównych pól walki środowisk LGBT jest to, na którym walczy się o uzyskanie przez nie akceptacji różnych Kościołów chrześcijańskich. Trudno na Lisa patrzeć inaczej jak na wbijającego kochającym inaczej nóż w plecy.
Jeśli zaś chodzi Lisowi o napiętnowanie tego, co  kierujący naszym Kościołem myślą o dążeniach wspomnianych wyżej środowisk, warto zasugerować mu ostrożność. Bo jeśli zestawić to, że ci co kierują Kościołem robą brzydko homoseksualistom i to, że „polskim Kościołem rządzi homoseksualne lobby”, wychodzi na to, ze to geje gejom zgotowali ten los.
Tu warto zastanowić się nad tym jak to jest, że Kościół, rządzony jakoby przez to „homoseksualne lobby” jest tak nieprzychylny dla homoseksualistów. I nad tym, że zgodnie logiką ta niechęć jest niechęcią… „homoseksualnego lobby”. Tu można pozwolić sobie na złośliwą uwagę, że nikt tak dobrze nie zna homoseksualistów jak oni sami i jeśli są sobie nieprzychylni, jako to „lobby”, widocznie wiedzą co robią.
Wracając jednak do Lisa, aż trudno uwierzyć, że wielokrotny „dziennikarz roku” nie zauważył tego dysonansu, jakim jest zarzucanie Kościołowi, że wpadł w łapy gejów. Myślę, że ten kołtun, który mu nagle się skręcił, wynika z tego, że tak bardzo jest on zdeterminowany , przyp*****lać się do Kościoła, że logika i zdrowy rozsądek nie maja dla niego znaczenia.
 Przed chwilą usłyszałem zapowiedź jego programu „na żywo”. Oczywiście będzie o „zlizywaniu śmietanki”. Gdyby zaprosił Czuchnowskiego, z jego znajomością „motywów z filmów dla zboczeńców” pewnie siedziałbym kamieniem i chłonął. A tak nie wiem. Może spróbuję by przekonać się czy udało się ujawnionemu świeżo homofobowi, zbulwersowanemu, że „homoseksualne lobby” czymkolwiek kieruje, zaczesać ten imponujący kołtun.

PiS państwa nie naprawi



Nie, nie myślę, że nie potrafiłby mając taką możliwość. Wbrew temu, co „smocze języki” wsączyły w sporą część  umysłów, będąc u władzy radził sobie nie gorzej od innych ekip. A od obecnej zdecydowanie lepiej. Właśnie problem ostatniej ekipy jest w tym, do czego zmierzam kluczowy.
To, że PiS, nawet gdyby miało naprawdę doskonały plan dla Polski, nie ma szans na naprawę państwa, przyszło mi do głowy gdy przeczytałem o podjęciu przez prokuratorów działań sprawdzających Służbę Kontrwywiadu Wojskowego.
Nie chodzi mi wcale o to, że ta oraz pozostałe służby mogłyby podjąć starania by się partii Kaczyńskiego żadne zmiany nie powiodły. Choć tego też nie wykluczam a wręcz jestem pewien, że bruździłyby ile mogły. Miałoby to oczywiście jakieś znaczenie ale byłoby tylko jednym ze źródeł niepowodzenia.
Poważne potraktowanie przez wojskowych prokuratorów sygnałów, że jedna ze służb może mieć kłopoty z praworządnością jest nie jedynym ale za to istotniejszym sygnałem, pokazującym jak bardzo udało się obecnej władzy zdegenerować funkcjonowanie najistotniejszych agend państwa i obsługiwanych przez nie mechanizmów. Szczególnie dotyczy to tajnych służb, nad którymi kontrola, z racji ich specyfiki, najczęściej jest iluzoryczna. A liczba dwóch milionów kontrolowanych numerów telefonicznych naprawdę musi zrobić na każdym wrażenie. Tu polecam wywiad Ludwika Dorna dla Onetu*
Te osiągnięcia obecnej ekipy trudno określić inaczej jak imponujące choć absolutnie nie jest to powód do dumy. Jeśli już, jest to coś bardzo, bardzo wstydliwego i rządzący zdają się tę moją ocenę podzielać. Stąd samo ujawnienie czy raczej wspomnienie podejrzenia brzydkich zabaw „towarzyszy z bezpieczeństwa” jest godne uwagi i obaw bo jest tylko tym maleńkim kawałkiem góry lodowej, który nieśmiało wystaje na zewnątrz anonsując monstrum kryjące się przed naszymi oczami.
Uporządkowanie wszystkiego, co obecna ekipa w różnych zakamarkach państwa zdołała zmajstrować, wymagać będzie naprawdę gruntownego sprzątania.
I tu pojawia się wielopiętrowy paradoks. Wynikający z faktu, że żadna inna siła nie byłaby lepsza w zajmowaniu się tym koniecznym zabiegiem higienicznym, żadna inna do sprzątania nie będzie się rwała, oraz z tego, że mimo wszystko właśnie PiS miałoby najmniejsze szanse żeby taką operację przeprowadzić. I nie zmieniłoby tego nic innego poza podobnym zwrotem politycznym jaki miał miejsce na Węgrzech, na co się jak na razie nie zanosi.
Każdy mniej imponujący sukces PiS-u, nawet jeśli zaowocowałby przejęciem władzy, bardzo szybko musiałby się odbić tej partii czkawką. Być może nawet mającą przebieg tak ostry, że aż zakończony zgonem. A już na pewno poważnym kalectwem. Oczywiście politycznym.
Nie można wszak zapomnieć zarówno o tym, z kim mocno zaprzyjaźnione są najpotężniejsze w naszym państwie media ani tego, że pewne, mogące się przydać scenariusze miały już one okazję praktycznie przećwiczyć. Nie można również ignorować faktu, że czołowym zawodnikiem ekipy, którą trzeba wymieść, jest legenda kina, wypowiadająca niegdyś (a i teraz jak kto sobie puści) niezapomnianą kwestię „Panowie, policzmy głosy”.
Gdyby więc zdarzyło się, że PiS stałoby się zrządzeniem okoliczności „miotłą” dla obecnego układu, nie miałoby szans poradzić sobie z tą misją. Cokolwiek by zaczęło, w Polskę a pewnie i w świat szedłby sygnał „A nie ostrzegaliśmy! Przecież oni już kiedyś tak postępowali”. I błyskawicznie stado oderwanych od żłobu bezczelnych psujów i kanciarzy odzyskałoby w oczach Narodu cnotę i powróciłoby na białym koniu do władzy. A PiS o trzeciej szansie mogłoby zapomnieć. O ile by w ogóle przetrwało.
Zanim będę kontynuować, dla jasności wytłumaczę, że żadną alternatywą dla PiS nie jest na przykład partia Ziobry. Ma mikre szanse na polityczne przetrwanie, zdecydowanie mniejszy potencjał ale za to równie imponująco zaszarganą opinię. Głównie dzięki osobie lidera, którego przecież spławić nie może nie narażając się na kompletny brak powagi. No chyba, że sobie reputację podreperuje. Szczerząc od czasu do czasu zęby do Platformy. Tylko, że wówczas nie będzie żadną alternatywą w jeszcze większym stopniu.
Zatem potrzebna jest chyba nowa siła z nowymi ludźmi. Z jednej strony mającymi w sobie determinację PiS, z drugiej zaś dużo bardziej strawnymi, nie dającymi się łatwo zapędzić do jakiegoś tam „zaścianka” i pozwalać z siebie kpić jak z kogoś w niemodnym i przetartym na tyłku garniturku i okularach po tacie. 
Zdaję sobie sprawę, że czekanie na nią czyni z nas, zaciekłych przeciwników obecnych majsterkowiczów, coś na kształt Żydów- wiecznych tułaczy, znajdujących sedno swego istnienia jako narodu w ciągłym czekaniu. Ktoś zresztą, z całkiem innych powodów tak o nas już mówił.
Skoro zaś czeka nas bez wątpienia dość długie czekanie, tymczasem nic nie stoi na przeszkodzie abyśmy pomagali PiS oderwać tę obecną bandę od żłobu. Bo nawet jeśli zaraz wrócą na tym białym koniu, pan Donald Tusk (a z nim paru szczególnie zasłużonych) już się w siodle nie zmieści. I to będzie nasz, doraźny bo doraźny ale jednak czysty zysk.


sobota, 22 września 2012

Jugendamt obywatelski



Poprzedni mój tekst, dotyczący historii z salezjańskiej szkoły w Lubinie a raczej może medialnej histerii wokół niej, przy okazji uświadomił mi spore prawdopodobieństwo pojawienia się pewnego skutku ubocznego tej sprawy. Mającego dość poważne konsekwencje dla funkcjonowania w Polsce placówek oświatowych i wychowawczych.
W toku dyskusji pod tekstem pojawił się link* do strony innej szkoły, akurat publicznej, gdzie opublikowano zdjęcia bez najmniejszej wątpliwości tematycznie nawiązujące do tych z Lubina, które mogłyby przyprawić redaktora Gazety Wyborczej, Wojciecha Czuchnowskiego o wylew albo zawał. Lub zgoła o diametralnie inne odczucia.**
Przyznam, że pierwszym, co zrobiłem, gdy zobaczyłem tę galerię dołączoną do informacji z obozu żeglarskiego, była próba odgadnięcia co mogą teraz czuć ci, którzy chłopcom i dziewczynkom z tej drugiej szkoły zaordynowali tę „obrzydliwą, poniżającą, perwersyjną i budzącą jednoznaczne skojarzenia” zabawę. I co myślą, jak Polska długa i szeroka, ci wszyscy, którym szwankujący rozsądek nie chciał albo nie mógł podpowiedzieć w co się pakują odtwarzając podobne „obrzydliwe, poniżające, perwersyjne i budzące jednoznaczne skojarzenia” rytuały a później radośnie umieszczając je w necie jako niepodważalny dowód ich perwersyjnych ciągot. Nie wiem ile podobnych galerii ujrzy jeszcze w najbliższym czasie światło dzienne pojawiając się w dyskusjach dotyczących Lubina. Nie mam też pojęcia ile już zostało wykasowanych i ile dość szybko spotka podobny los.
Choć ta lekcja, przy całej przesadzie użytych przy jej okazji słów i argumentów, była potrzebna by uświadomić, że nie wszystko co się utarło i zdołało zakorzenić jako tradycja jest godne pochwały, nie jest ona jedynym następstwem tego, co ja pozwolę sobie nazwać Jugendamtem Obywatelskim.
Przykład Lubina pokazuje, że jak ktoś się uprze a do tego poczuje w sobie jakąś tam misję naprawiania świata, jest w stanie wyśledzić wszystko. Jak by się tego nie ukryło. Pokazuje się, że starczy zła wole czy jakaś z góry założona teza, by z rzeczy niewłaściwej i nieestetycznej zrobić coś obrzydliwego, mającego nieomal wymiar zbrodni.
By tego uniknąć, unikać trzeba ku temu okazji. I tu dochodzimy do konkluzji, mającej kształt zwalistej ściany. By się na nic nie narazić, najlepiej nic nie robić. Bo trudno zgadnąć co się komu czym wyda. Jugendamt obywatelski ma to do siebie, że co wolontariusz to inny punkt widzenia.
Może się zatem zdarzyć, że we wspomnianych placówkach oświatowych naszego kraju nie uda się znaleźć choćby jednego samobójcy, który weźmie na siebie ryzyko konfrontacji z Jugendamtem obywatelskim, zgadzając się zostać kolonijnym wychowawcą, harcerskim instruktorem, pójść z dziatwą na basen albo pojechać na kilkudniową wycieczkę. No bo skąd on ma wiedzieć czym i któremu wolontariuszowi Jugendamtu obywatelskiego podpadnie.
Będą oczywiście tacy, którzy nie będą na żaden Jugendamt obywatelski zważać i na potencjalnych wolontariuszy się oglądać. Ale właśnie na tych trzeba będzie faktycznie zwrócić uwagę bo albo będą to pozbawieni instynktu samozachowawczego idioci albo faktycznie ludzie o podejrzanych motywacjach.
I tak ten mechanizm będzie się samonapędzać.
Do kogo nie trafia mój argument, niech zapozna się ze statystykami postępowań dyscyplinarnych prowadzonych wobec osób pracujących z dziećmi i młodzieżą. Ilość spraw rośnie gwałtownie. Co świadczy albo o tym, że z dziećmi pracuje coraz więcej osób niezrównoważonych czy nawet i chorych albo o tym, że powody kierowania spraw przeciwko wspomnianym osobom są coraz bardziej błahe.
Ja nie twierdzę, że rozwiązaniem jest przymykanie oka. Jeśli już to ważenie reakcji. Tak, by ten potencjalny Jugendamt obywatelski za bardzo w proces kształtowania młodych ludzi zbytnio się wciąć nie zdołał.
** http://www.sp1.czersk.pl/sp1/newsx.php?readmore=733 (zastanawiam się kiedy znikną…)

piątek, 21 września 2012

Salezjanie kręcą pornola



Jako dziecię a przy tym i harcerz rasowy* brałem udział w niezliczonych formach wypoczynku zorganizowanego zwanych harcerskimi obozami. Większość z nich organizowana była w okolicy pięknego nadmorskiego kurortu. Jednym z powtarzających się corocznie punktów programu były zaślubiny z morzem, którym poddawani byli ci, co nad Bałtyk przyjechali pierwszy raz w życiu.
Podczas wspomnianego ceremoniału „nieszczęśnicy” musieli (o ile chcieli być uznani za morskie wilki) wykonać szereg mało przyjemnych czynności jako to jedzenie paskudnych mikstur, wdziewanie niewygodnych kostiumów i takie tam. Punktem ostatnim było pasowanie na Wilka trójzębem Neptuna, które następowało zaraz po wypełnieniu drobnej formalności.  Była nią konieczność ucałowania kolana jego żony Prozerpiny (ta nieścisłość mitologiczna ani wtedy ani teraz znaczenia nie ma żadnego). Było to o tyle wyczynem, że w tę rolę wcielał się zawsze druh, który miał w sobie jak najmniej żeńskich cech a w dodatku kolano miał usmarowane czymś brązowym. I całowało się… I jakoś nikomu to wtedy nie przeszkadzało.
Ktoś zapyta „no i co z tego?”. Ano nic. To znaczy ja bym tak powiedział bo jakby mi ktoś powiedział z czym mi się to kojarzy to od razu powiedziałbym, że z… kolanem Prozerpiny i awansem na morskiego Wilka.
Tyle, że nie wszyscy tak mają.
O sprawie gimnazjalistów z Lubina i ich dyrektora pisać mi się nie zupełnie chciało. I nie tylko temu, że rzecz rozdmuchano tak, ze i na świecie piszą o tym. A może i na Jamajce. Przede wszystkim dlatego, że bez względu na to, co mam do powiedzenia, nie ma to ŻADNEGO znaczenia. Czemu tak uważam o tym za chwilę. Choć to w sprawie jest najistotniejsze.
Ciekawsze za to jest, że moje dość prymitywne kojarzenie opisane we wspomnieniu z dzieciństwa najwyraźniej nie za bardzo idzie z duchem czasu. Jak się chce iść z duchem czasu trzeba od razu uświadomić sobie z czym ma się do czynienia.
Podobieństwo zdjęć z Lubina do filmów pornograficznych jest uderzające - ofiary na klęczkach, z twarzami umazanymi białym płynem, liżące władczego mężczyznę - to stały motyw. Takie filmy robione są dla zboczeńców, marzących o dominacji nad słabszymi, i aktach "mocnego seksu".**
Nie chcę absolutnie nawet dociekać skąd Czuchnowski tak biegłe wychwytuje „stałe motywy” filmów robionych „dla zboczeńców, marzących o dominacji nad słabszymi, i aktach "mocnego seksu".( jak kto ciekawy, niech wali w te pędy do redaktora i pyta). Jednak nie jest w tym chyba odosobniony jeśli zważyć, że poproszonej przez jego gazetę pani Małgorzacie Ohme, psycholog ze "Strefy młodzieży" w SWPS, redaktorce naczelnej magazynu dla rodziców "Gaga” też się kojarzy. „Zestaw - biały płyn, kolano, klęczki, lizanie - nieuchronnie nasuwa skojarzenia erotyczne”***. W jej przypadku też nie chcę się zastanawiać skąd to „nieuchronne „skojarzenie. Tym bardziej nie chcę bo pani na zdjęciu wygląda tak miło.**** Obojgu mogę tylko współczuć będąc zadowolonym przy tym, że moje „skojarzenia erotyczne” nie podążają tymi samymi meandrami co ich.
W powyższej sprawie mam swoje zdanie. Odwołujące się zdecydowanie do estetyki a  nie, jak u wspomnianych, do erotyki. Ale jak już napisałem, ono, tak jak i zdanie pani Senyszyn czy wszystkich oburzonych oraz „oburzonych” nie ma znaczenia.
Nie ma znaczenia póki inaczej rzecz widzą uczniowie a przede wszystkim ich rodzice. W tej sprawie to właśnie jest decydujące, co oni na to. Przede wszystkim dlatego, że przy całym pozytywnym ADHD Michalaka i stadach domorosłych „rzeczników praw dziecka” nie ma lepszego rzecznika praw dziecka niż jego rodzice (tu taka uwaga by mi Madzią z Sosnowca nie wyjeżdżać bo tak można ze wszystkim). I jeśli coś powinno zastanawiać i Michalaka i Senyszyn i wszystkich innych, to raczej to, że znając (gdyż ponoć jest to szkolną tradycją) ów inkryminowany zwyczaj z salezjańskiej szkoły, rodzice wspomnianych uczniów woleli ich oddać do tej właśnie szkoły niż do szkół publicznych. Bo wspomniana szkoła jest dla jednych i drugich szkoła z wyboru a nie z rozdzielnika.
Można tylko domyślać się, że po prostu woleli by ich dzieci wzięły udział, jak chce to widzieć znawca Czuchnowski, w „filmie dla zboczeńców” niż na przykład w zakładaniu „gumki” na banana albo kosza na głowę nauczyciela. Oraz w koceniu polegającym na kąpieli z głową w muszli klozetowej, ściąganiu haraczu od kotów i całej inwencji na jaką potrafi zdobyć się nasza młódź ze szkól publicznych. Szkoda, że tam pani Senyszyn nie widać.
Ktoś zaraz wyskoczy z tekstem o pieniądzach „państwa” dla szkoły, jakimś „płacę i wymagam” i takim tam. Tyle, ze to nie tak.  Przekazywanie przez państwo subwencji szkołom w rodzaju tej z Lubina nie jest żadną łaską tylko wynika z faktu, iż uczące się tam dzieci są obywatelami państwa polskiego. Obywatelami tegoż państwa są też ich rodzice, którzy ponoszą takie same ciężary na rzecz państwa jak inni. A że chcą czegoś więcej dla dzieci, ich prawo. Nawet gdy z dobrodziejstwem inwentarza wybierają mało rozsądnego księdza- dyrektora.
Zatem póki rodzice owych dzieci oraz one same nie dopatrzą się w tym tego, co chora wyobraźnia podpowiada znawcy Czuchnowskiemu można mu tylko zasugerować, by… zmienił nieco preferowany repertuar filmowy.
* Definiuje to Tubka Starszy w „Osobliwych przypadkach Cymeona Maksymalnego” Niziurskiego