sobota, 30 października 2010

Tusk, mowa nienawiści i pocisk miłości.

Dziwiłem się przez kilka ostatnich dni. Dziwiłem się niezmiernie. Wczoraj dziwić zaczęli się inni a ja wreszcie przestałem. Bo teraz już nic dziwnym nie jest.
Jak pamiętamy, przed 2007 rokiem ten i ów, a nie było ich znowu tak niewielu, skarżył się, że tak mu w Polsce jakoś duszno, że oddychać się nie da. I, żeby się dało oddychać poszli „zmienić kraj”. Zaraz też było sporo o tym, w co ten kraj zmienią i jak.

I ani słowa nie było (pamiętam!) o tym, że w tym zmienionym kraju szaleńcy będą latać po ulicach i strzelać do ludzi. Szczególnie zaś z powodu polityki. Ta miała przecież nasiąkać zupełnie przeciwnymi uczuciami.

Do takiej wizji żadne ze słów wypowiedzianych przez ostatnie dni nie pasowało. Bardzo nie pasowało… Już zdecydowanie bardziej pasowała do nich przeprowadzka tych, którym jeszcze nie tak dawno było najbardziej duszno w Polsce, do Pałacu na Krakowskie, ale nie powszechnie wypowiadane słowa troski o stan naszytych umysłów i emocji. Nie mogło pasować! Nie przy tej ekipie!

Tego dysonansu w pierwszej chwili nie pojął nawet i sam pan Tusk, który w pierwszym wystąpieniu po dramacie w Łodzi wzywał do „refleksji nad dzisiejszą Polską”. Mówił o „krytycznej chwili” oraz o tym, że „jest to ostatni moment aby temperaturę sporów publicznych doprowadzić do stanu normalnego”. Źle więc widział Polskę w Roku Pańskim 2010. Jakby umykał mu ten fakt, że Polską w Roku Pańskim 2010 rządzi nie kto inny tylko on sam i jego ludzie.

Nie pojął tego i wówczas, gdy w towarzystwie panów Komorowskiego i Schetyny pojawił się na miejscu zbrodni. Wizyta ta wyglądała zgoła jakby panowie trafili na jakąś obcą planetę zamieszkała przez wrogi nam gatunek a nie do jednego z największych miast Polski Roku Pańskiego 2010. Trzeciego roku rządów pana Tuska i Platformy Obywatelskiej.

Nie przypominam sobie abym wcześniej, nawet przed rokiem 2007, gdy, jak wiadomo było tak duszno, że aż nie do wytrzymania, w poważnym medium przeczytał otwarte niemal wezwanie do siłowej rozprawy z legalną opozycją. Choć przecież wtedy rządzili nami „straszni ludzie”. A po „strasznych ludziach” wiele się przecież można spodziewać. Nawet rozprawy z legalną opozycją. Lecz to dziś, w trzecim roku rządów PO dziennikarz jednego z największych mediów, w jednej z największych gazet wprost sugeruje siłową rozprawę z politycznymi oponentami obecnej władzy.

Tu może ktoś mi zarzuci, że nadinterpretuję słowa pana Pałasińskiego. Cóż… w zdecydowanie mniejszym stopniu niż nadinterpretacje pozwalające co i rusz na kierowanie opozycyjnych liderów do zakładów zamkniętych albo sugerujące im oczywisty faszyzm i chęć siłowego obalenia porządku prawnego.

Wróćmy jednak do percepcji rzeczywistości Roku Pańskiego 2010, trzeciego roku rządów PO przez pana Premiera Tuska. Tego, co nam po latach duszenia się obiecał zmianę klimatu politycznego i stylu prowadzenia polityki. Obiecał w 2007.

Do pana Tuska w końcu dotarło, że ten chór, który sugeruje, że tak źle, tak strasznie jeszcze nie było, że trzeba zacząć działać radykalnie, że może nawet trzeba zbrojnie się rozprawić, mówi przecież nie o żadnej tam IV RP. On to mówi w III RP i o III RP. W trzecim roku jego rządów! Mówi tak, jak nie mówił ani w pierwszym ani w drugim roku rządów poprzedniej ekipy. Ale co tam słowa. W trzecim roku jego rządów obok słów pojawiły się czyny. I pojawiła się krew. Choć duszno może już temu i owemu nie jest…

I musiał pan Tusk uznać, że tak o jego władzy (bo przecież to on ma władzę!) mówić nie można. Jakby to był jaki niestabilny kraj trzeciego świata.

I spróbował tę wizję jakoś w sposób cywilizowany wygładzić. Stwierdził więc że Polacy "przesadnie dramatyzują", jeśli chodzi o ocenę stanu kultury politycznej w naszym kraju. Jego zdaniem m.in. zabójstwo w Łodzi "spowodowało pewną histerię, która jest nieadekwatna do rzeczywistości". Może i tak, może nie ma się co przejmować. Wszak można zaraz zauważyć, że niczym ta jedna śmierć przy tych, co każdego dnia zdarzają się na naszych drogach…

„W Polsce nie ma żadnego koszmaru (...). Co mógłby powiedzieć Herman Van Rompuy (przewodniczący Rady Europejskiej) po tym, co usłyszał w Parlamencie Europejskim na swój temat? - pytał Tusk.

Fakt. Gdzie nam do zdziczenia „starej” Europy, gdzie nie strzela się do polityków tylko nazywa się ich, o zgrozo, ludźmi, którzy mają "charyzmę mokrego mopa i wygląd urzędniczyny z banku". Czym przy tym strasznym wyczynie jest nasze spokojne, konserwatywne strzelanie do człowieka?

Tusk dodał też, że wedle niego „w tych dwóch zdaniach (o mopie i bankowym urzędniczynie) powiedziano więcej obelżywych tekstów na temat przewodniczącego UE, niż prezes PiS Jarosław Kaczyński wypowiada na temat Tuska przez miesiąc.

Może i tak. Tylko jak to się ma do tej łódzkiej śmierci. Wiem, że Marek Rosiak to nie Herman Van Rompuy ale pewnie i on i jego bliscy woleliby, żeby szaleniec owładnięty nienawiścią wpadł tam, gdzie wpadł i sto razy nazwał Marka Rosiaka mopem, urzędniczyną i czym tam by jeszcze zechciał zamiast do niego strzelać.

Ale mimo tej karkołomnej dialektyki pana Tuska nie dziwię się jej. Dziwię się raczej takiemu panu Morozowskiemu, co się dziwił w telewizorze tej nagłej zmianie punktu widzenia Premiera. Wszak jeśli chce się sprawić, by wiarygodnie brzmiała gładka i słodka samoocena – „Niezły rząd na trudne czasy, może lepiej byłoby dla Polski, gdyby czasy były bajecznie łatwe i wtedy marny rząd by sobie być może poradził, ale trafiliśmy tak jak trafiliśmy i będziemy starali się robić wszystko jak najlepiej” nie można przecież zbyt długo pochylać się nad jakimś tam nieistotnym trupem i rozwodzić się za bardzo nad tym, co mogło tę śmierć spowodować. Bo psuje ona ogląd sytuacji i wizerunek tego „niezłego rządu na trudne czasy”. I, co oczywista „niezłego Premiera”. Więc póki ktoś w Polsce nie posunie się do hańbiącego procederu nazwania Tuska „gościem o charyzmie mokrego mopa i wyglądzie bankowego urzędniczyny” możemy spać spokojnie. A że czasem obudzi nas jakiś strzał to nic. Nic takiego się przecież nie dzieje. Nic takiego się przecież nie stało.

Wytłuszczenia za:
http://wiadomosci.onet.pl/kraj/tusk-jestesmy-na-szarym-koncu-w-europie-i-bogu-dzi,1,3762974,wiadomosc.html
oraz za odsłuchanym na stronie TVN przemówieniem Tuska po zabójstwie Marka Rosiaka

piątek, 29 października 2010

Skowyt (zabić PiS-owskiego taliba…)

Zacznę od anegdoty choć może nie za bardzo okoliczności ku temu. Ale ona jakaś taka adekwatna…

Kiedy okazało się, że socjalistyczna Kuba ma poważne problemy z wydajnością pracy, comandante Fidel nakazał zbadać, co jest przyczyna tego przykrego zjawiska. Okazało się, że dzieje się tak za sprawą naturalnych skłonności kubańskiego narodu, który do pracy się nie pali ale za to ogrom energii, czasu i zaangażowania poświęca na sambę, taniec kubańskiego narodu. Stanął tedy comandante Fidel przed narodem kubańskim i, swoim zwyczajem, pół dnia klarował jaki to błąd naród popełnia wybierając takie priorytety by zakończyć płomiennym wezwaniem: „Nie samba lecz praca!” . „Trawajo si, samba no!”

- „Trawajo si, samba no!” – podchwycił lud kubański. „Trawajo si, samba no!” powtórzył gromko. I powtarzał to jeszcze wielokrotnie z każdym okrzykiem coraz śmielej kołysząc się w tanecznym rytmie.

Tuż po morderstwie w łódzkim biurze regionalnym PiS wszędzie, w mediach i w wypowiedziach polityków pojawiły się pierwsze wezwania do tego, by zerwać z mową nienawiści. I nie ustają do dziś. Z każdym dniem wykrzykiwane coraz głośniej, z coraz bardziej wykrzywionymi minami i spod przymrożonych oczu. Kiedy zauważyłem ten coraz bardziej wyczuwalny rytm, czekałem, kiedy i kto pierwszy, wrzeszcząc „skończmy z mową nienawiści”, wystuka go waląc mocno pięścią w stół.

Nie wiem kto w końcu był ze swą pięścią pierwszy ale mamy już to chyba za sobą. Teraz jesteśmy na etapie wczuwania się w ten wystukiwany coraz głośniej rytm i oczekiwania w co on może się przerodzić. Kto spojrzał już dziś w „Rzeczpospolitą” ten wie. Kto nie spojrzał powinien czym prędzej.

„Wysyłamy naszych żołnierzy do Afganistanu, żeby zwalczali ekstremistów i fanatyków religijnych. Zacznijmy więc zwalczać ekstremistów także w naszym kraju, zanim będzie za późno”* – napisał dziennikarz TVN 24, Jacek Pałasiński. W długim tekście, który streścić się da jednym zdaniem: „Zróbcie coś z tym Kaczyńskim i resztą jego wariatów, wyłącznie (!) przez których jest tak strasznie, jak jest, bo będzie z tego coś dużo bardziej strasznego”. W tej pełnej "prawd oczywistych" wypowiedzi pan Pałasiński jednego jakoś nie napisał. A może nawet sobie nie uświadomił. Tego mianowicie, że nasi żołnierze w Afganistanie „zwalczają ekstremistów” również w ten sposób, że do nich strzelają.Zabijając ich... I trudno teraz pojąć tak jednoznacznie, czy „zwalczać ekstremistów także w naszym kraju” nic chciałby pan redaktor również i tą metodą.

Jeśli ktoś w tym momencie uzna, że oszalałem sugerując coś takiego to powiadam: Nie. Nie oszalałem. Jeśli ktoś oszalał to na pewno nie ja.

Niewiele czasu po zabójstwie Marka Rosiaka potrzeba było, by o refleksji nad tą tragedią i tym, co powinno być jej skutkiem zapomniano. Dla mnie największym horrendum, który ze zbrodnia niewątpliwie się wiązało, było gwałtowne poszukiwanie dowodów na to, że tak naprawdę ani Rosiak ani Kaczyński (którego nazwisko napastnik przecież wykrzykiwał) ani PiS jako środowisko nie byli prawdziwymi adresatami agresji. Do listy współofiar starano się dopisać tego i owego by przestała być ona tak jednoznacznie i tak niewygodnie jednorodna. A jak się nie dało to tu i tam nowych list z zapałem poszukiwano. Kończąc na inkasencie z mazur i laptopie z Kędzierzyna Koźla Szczytem tej tragigroteski była próba wykazania, że tak naprawdę Rosiak zginął od rykoszetu wystrzelonego w stronę Niesiołowskiego.

Mówiąc żargonem „psa” na dziś nie da się jeszcze udowodnić, że PiS wcale nie jest ofiarą ale agresorem. Ten Rosiak nieszczęsny przeszkadza w tym i wyraźnie bruździ. Choć pewnie nie chciał a teraz za bardzo nie może… Ale wystarczy popracować. I tę tytaniczną pracę tu i ówdzie widać. Tak Pałasiński, ze swoim „Zdarzało się, że niektórzy Politycy Platformy Obywatelskiej nie pozostawali dłużni politykom Prawa i Sprawiedliwości – ale nie odwracajmy kota ogonem.” czy pani Olejnik twierdząca, że „Nie jest też prawdą, że przez pięć lat Lech Kaczyński był bezpardonowo atakowany, nie jest prawdą, że wyzywano go kloacznym językiem, i nie jest prawda, że podważano jego patriotyzm”** robią wszystko, by było wiadomo, kto tak naprawdę ma podły charakter i po kim można spodziewać się najgorszego. Za moment zaczną przekonywać nas, że w Łodzi tak naprawdę kto innych strzelał.

Boje się tylko, że to i tak za mało, że tyle nie starczy, by pomysł pana Pałasińskiego stał się rzeczywistością. Że jeszcze musi być jakiś trup po właściwej stronie. Że bez niego się po prostu nie da. A jak już będzie to cały naród pojmie, że inaczej być nie może tylko tak, jak to widziałby Pałasiński. Ściągnie się naszych chłopców z Afganistanu i wezmą się oni za ekstremistów na miejscu. Czemuś ten rytmiczny, coraz głośniejszy skowyt musi przecież służyć.

Ps. Kilka razy zdarzyło mi się słać do „Rzeczpospolitej” polemiki. Oczywiście bez skutku ale choć się starałem. Po tekście Pałasińskiego, nie widzę sensu by marnować na próbę polemiki choć sekundę. Choć w mojej ocenie jest on niemal jawnym wezwaniem do przemocy wobec legalnie działającego ugrupowania. I to wezwaniem adresowanym do państwa ze wskazaniem bardzo radykalnej metody.

* http://www.rp.pl/artykul/556045-Palasinski--Obojetni-na-nienawisc-.html
** http://wyborcza.pl/1,75968,8117438,Ogary_poszly_w_las.html

czwartek, 28 października 2010

Autorytet Państwa (w smoleńskim cieniu).

Przyznam, że z początku miał być tytuł nieco inny. Miało być „Honor Państwa” ale jak tylko to napisałem, uznałem, że to może być odebrane tylko jako mało finezyjny żart. A ja akurat w sprawie, której dotknę, od żartów jestem daleki.

Pamiętam jeszcze i mam zamiar długo pamiętać zapał, z jakim Donald Tusk zapewniał, że kwestia wyjaśnienia okoliczności i przyczyn katastrofy smoleńskiej to rzecz niezwykle istotna choćby właśnie z uwagi na autorytet państwa. Przyznam, że dotychczasowa praktyka obecnej ekipy mogła budzić spore obawy o to, co będzie głównym elementem emanacji autorytetu Państwa w tej sprawie. Przede wszystkim za sprawą wyraźnego skupiania się w ogólnym przekazie dotyczącym działań obecnej ekipy na tym, by było miło, ładnie i przyjemnie. Tu o to prosiło się szczególnie. Skoro istotna…

Wybór pana Ministra Millera jako osoby reprezentującej rząd w sprawie badań nad katastrofą z początku wzbudził zarówno moje zaskoczenie jak i pewne nadzieje. Nie ujmując nic panu Millerowi trudno przyjąć, że ta nominacja wynikała z chęci przydania działaniom ekipy Tuska w tej materii jakiejś ładnej twarzy. Twarz pan Miller ma, jaką ma, i tyle w tej kwestii. Widząc, że nie o pierwsze wrażenie tu jednak idzie można było przyjąć, że faktycznie choć przy tym rząd postawi na kwestie merytoryczne.

Niestety dalej było już tylko gorzej. Merytoryczna „twarz rządu” znikła gdy Minister Miller, sam z siebie zapewne (jak mniemam nie mając podstaw mniemać inaczej), mianował się rzecznikiem strony rosyjskiej w kwestii jej fachowości i wiarygodności. I postanowił na tej pozycji tkwić mimo wszystko. Mimo, że brak fachowości i wiarygodności nachalnie wychylał się skąd tylko mógł. Jak dotąd jest temu postanowieniu wierny. Na tyle, że można to uznać nawet za jakieś opętanie albo afekt miłosny.

Wczorajszy, dość skąpo relacjonowany w mediach (ku memu szczeremu zaskoczeniu) występ Ministra przed komisją sejmową jest na to dowodem, który podważyć byłby w stanie… tylko on sam. Będąc oczywiście w trakcie tegoż podważania przez swój afekt ślepym i na argumenty i na to, że w każdej sytuacji są granice śmieszności. Wczoraj pan Minister przekroczył je ochoczo i zamaszyście.

Pierwszy, zauważony przez mnie moment, gdy przydarzyło się to panu Ministrowi, nastąpił w chwili, w której beznamiętnie, jakby absolutnie nie docierała do niego absurdalność tej sytuacji, mówił o otrzymanym projekcie raportu MAK i terminie, który jego zespół ma by się do niego ustosunkować. Powiedział wówczas, że część stwierdzeń przekazanego przez stronę rosyjską projektu jest oparta na materiałach, których on i jego ekipa nie znają. I tyle. Nic o tym, że w związku z powyższym jakieś części raportu są bez najmniejszej wątpliwości nieweryfikowalne. „Nie znamy i już”. No może trochę więcej. Więcej o bełkot szefa- ministra, który streścić można tak „No dajcie nam te dokumenty. My przecież nie chcemy wam nic zrobić!”. *

A powinniśmy nie tylko chcieć. Powinniśmy, mając tę świadomość, którą ma pan Miller odnośnie kompletności źródeł, na których oparto raport, zrobić jedno. I to bez wątpliwości najmniejszych powinien zrobić to ostentacyjnie. Cały ten raport z miejsca powinien być wywalony na śmietnik. Bo w takich warunkach po prostu nie ma o czym mówić. I trudno mi założyć a nawet przypuszczać że do pana Millera to nie dotarło. Wszak nie jest możliwe, że za moje, nasze bezpieczeństwo odpowiada ktoś o tak ograniczonej percepcji i zdolności wyciągania wniosków. Choć to jednak bardzo możliwe. Bo jak na przykład można odebrać absurdalną odpowiedź na pytanie Ludwika Dorna o to, jaki charakter miał lit z 10 kwietnia. Stwierdzając, że nie zajmuje się „wątkami pobocznymi” Minister dał do zrozumienia, że albo naprawdę nie pojmuje, iż to jest w rzeczywistości kwestia dla sprawy fundamentalna albo też… Albo też powiedział dokładnie to co myśli. To mianowicie, że wszystkie sprawy, które w śledztwie są badane są sprawami „ubocznymi” zaś fundamentalne znaczenie ma coś zupełnie innego. I w tym momencie pan Miller faktycznie wykazał znakomitą orientację w temacie i, proszę o wybaczenie śmiałości, bezdenna głupotę równocześnie. Bo taka sugestia nie powinna padać. Niech Naród ją sobie międli w ramach „spiskowych teorii” a nie ma podaną niemal na tacy przez jednego z najistotniejszych ministrów tej ekipy. I na koniec, jako rodzynek, dodatkowy pokaz siły umysłu pana Millera. Pytany o sławny wręcz i szeroko komentowany film prezentujący postępowanie strony rosyjskiej z wrakiem popisał się tyradą niebywałą. Fakt cięcia wraku usprawiedliwił prawdopodobną możliwością „pobrania materiałów do badania” choć w przypadku „szefa komisji” mającego nadto w garści projekt KOŃCOWEGO raportu słowo „prawdopodobny” brzmi kompromitująco. Bo o takich „procedurach” w raporcie chyba coś powinno być wspomniane i ktoś, kto na temat tego raportu ma się wypowiedzieć musi mieć w tej kwestii pewność! Druga uwaga pana Ministra sugerująca, by nie wyciągać wniosków ze wspomnianego materiału gdyż wie on z doświadczenia, że różnie się jeszcze może okazać, po prostu rozbawiło mnie. Choć kontekst był mało zabawny. Nałożona na słowa pana Millera sekwencja pokazująca ruskiego sołdata wywalającego z zadowolona gębą łomem szkło z okna wraku może chyba tylko tak być przyjęta jako mająca sens gdyby miało się okazać, iż „Misja specjalna” zmanipulowała rzecz… puszczając nagranie od końca. W sytuacji gdy ten dzielny wojak starał się (czemu łomem akurat?) przywrócić zewłok maszyny do stanu używalności.

Poza rozbawieniem pomyślałem jednak i to, że jakoś w ustach szefa naszej komisji „wyjaśniającej przyczyny” słowo „okaże się” jest ewidentnie nie na miejscu. Bo nie ma się, panie Ministrze okazać! Pan, w chwilę po tym, jak się dowiedział, że taki materiał został pokazany (a nawet w zasadzie, że powstał) powinien z miejsca żądać wyjaśnień! I to nawet nie powinno podlegać dyskusji. Żadne okaże się! Media nie są od tego by cokolwiek za pana robić!

Wczorajszy pokaz „autorytetu Państwa” w wykonaniu pana Millera był może i przygnębiający. Ale racjonalności trudno mu odmówić. Co prawda jest to racjonalność specyficzna ale skuteczna. Przypomina mi ona pewien mechanizm oglądany i czytany w relacjach z poprzedniego systemu. W nim zawsze ktoś był winien, gdy coś szło nie tak. Ten „ktoś” znajdował się na takim szczeblu by „najwyższy szef” w takiej sytuacji miał możliwość obciążyć go pełną odpowiedzialnością za wszystko i ostentacyjnie wylać na zbity ryj pokazując przy tym jaki jest sprawny i troskliwy. Tu, jak sadzę, mamy do czynienia z udoskonaloną formą tej procedury. Pan Miller, gadając głupoty, zdaje się sugerować, że jest nie tylko świadom, że jakby co… ale wręcz to, iż brzemię to wziął na barki całkowicie się na nie zgadzając. Czyszcząc w sposób oczywisty swym zachowaniem Tuskowi drogę do występu, w którym ten będzie mógł publicznie powiedzieć „Obiecałem ale czyż mogłem przewidzieć, że człowiek, któremu tak bardzo zaufałem, tak bardzo zawiedzie?” (Łzy wzruszenia Polaków… Nieśmiałe oklaski…)

Albo też pan Millera faktycznie nie wie. Ani tego, że głupio czyni i gada ani tego, że zrobią z niego kozła ofiarnego. I trudno się dziwić że zrobią bo wręcz prosi się o to.

* „– Tylko strona rosyjska musi trochę pomóc poprzez dostarczenie dokumentu; myślę, że takie jest oczekiwanie polskiego społeczeństwa. My chcemy tylko prawdy, nie mamy zamiaru mówić, kto jest winny. Mamy zamiar przedstawić, co się działo i dlaczego się tak skończyło, i nic więcej – zaznaczył minister. Przypomniał, że komisja analizuje punkt po punkcie przebieg zdarzeń, nie zajmuje się kwestią winy. – Winą zajmują się sądy – dodał.”

Za : http://tvp.info/informacje/polska/komisja-millera-zakonczy-prace-w-styczniu/3135055

środa, 27 października 2010

Co się zdarzyło na Patriarszych Prudach (wersja 2010)

Wiadomo co się zdarzyło. Pojawił się szatan i świat, na szczęście lokalnie tylko i na jakiś czas stanął na głowie. Tylko czemu o tym piszę skoro wszyscy wiedzą, że było lokalnie i na czas jakiś? Piszę bo mam wrażenie, że w tym roku kolej na nas.

Gdybym miał zdarzenia ostatnich dni skomentować na gorąco, tak jak mi najsampierw przyszło do głowy, uznałbym, że jesteśmy, wszyscy, co do jednego, narodem szaleńców. Wariatów właściwie bo szaleństwo może wszak być stanem przejściowym, pojawiającym się w wyniku silnych emocji i przemijającym gdy ustępują. My jednak trwamy…
Szczególnie trwanie to ujawniło swe wyjątkowe oblicze po łódzkiej tragedii.

Normalnym odruchem, który stałby się udziałem 99,9% ludzi, społeczeństw i narodów na świecie byłoby autentyczne współczucie i głęboka refleksja nad tym, co się zdarzyło. Dla wielu byłaby to okazja by dokonać szczerej ekspiacji a po niej przewartościowania i słów i swego postępowania.

My jesteśmy chyba tym 0,1 %. Nasz rodzaj refleksji nie ma pewnie precedensu na skalę światową. Odnoszę wrażenie, że to, co wydarzyło się w Łodzi, powoli staje się dla jednych powodem do dumy a dla drugich do zazdrości. Może ich źródłem jest ten drobny szczegół, że żaden z tych, co zdają się szczycić ani z tych, którzy łakomie chcą się podłączyć, nie zginął. I łatwo im teraz teoretyzować.

Dyskusja o łódzkiej tragedii zaczyna przypominać mi historyjkę z czasów wojny, tej drugiej światowej, by było jasne. Otóż podczas Powstania w Warszawie na Czerniakowie wylądował desant berlingowski. Zaopatrzenie dla niego przewożone było niewielką łodzią motorową. Kiedy została trafiona i zatonęła, żołnierz, który odpowiadał za nią, sporządził raport ze zdarzenia zawierający wykaz strat materiałowych towarzyszących zatonięciu łodzi i przekazał go przełożonemu. Ten pchnął raport dalej ale dodał do niego kilka pozycji, których nie mógł się doliczyć w swoich magazynach i tak raport pokonywał kolejne szczeble by na koniec ukazać ogrom strat pasujący raczej do tragedii Titanica niż jakiejś tam rzecznej łajby.

Jeśli poczekamy jeszcze trochę to lista Henryka C stanie się swoistym Who is Who in Poland A.D 2010 liczącym ogrom istotnych nazwisk. Ktoś, kogo żaden przeciek nie wymieni jako umieszczonego na niej będzie miał prawo czuć się pominiętym i uznanym za nieistotnego. Widząc w telewizji dumne twarze tych, którzy już „wyciekli” otrzymując BOR-owską obstawę i podskakującego z radości Niesiołowskiego, który krzyczy „To ja! To ja miałem być zabity tylko mnie akurat w domu… znaczy w biurze nie było!!” nie mam wątpliwości, że „zagraniczny konsultant” przemieszcza się ulicami i miesza w głowach tak, że nie są już one „pierwszej świeżości”.

A lud, zamiast zastygnąć ze zgrozy wziął się z miejsca masowo do spiskowania. Gdzieś na Mazurach koleś namawiał inkasenta by zabić Prezydenta. Wiem, że mi się zrymowało. Bo i miało się zrymować. Rym ten i sens ten jest bez wątpienia tej klasy co tekst szlagieru „ona wyszła za Hendryka, największego rozbójnika”. Jak kto ma ochotę to proszę zanucić... Znowu na Śląsku ( nie wiem czy to już dolny czy opolski czy może górny ale znaczenia to większego nie ma) właściciel laptopa, który to laptop nawoływał w sieci do „palenia komitetów”, okazał się zarazem radnym PO jak i współczesnym wcieleniem Pawki Morozowa sypiącym bez wahania własnego tatę jako rzeczywistego podpalacza komitetów. I jeszcze gdzieś tam indziej podobny tym z Koźla chojrak, co też nawoływał, jak przyszło co do czego to z płaczem tłumaczył na komendzie że „żartował”. Takie to nasze poczucie humoru. Nic go nie inspiruje bardziej niż świeży trup. Ubaw po pachy.

Jeśli ktoś pamięta finał opowieści, co się zaczęła sporem na Patriarszych Prudach ten pamięta zapewne i to, że spora część bohaterów wystąpiła do służb wiadomych z żądaniem by ich pozamykać w pancernych celach a tu i ówdzie doszło do doprowadzenia skutych w kajdany i prewencyjnie aresztowanych czarnych kotów. Mamy już kolejkę chętnych do „pancernych cel” i mamy „inkasentów” i „laptopy radnych” wyłapywane po Polsce jak te czarne koty.

Ja pamiętam natomiast najbardziej dwie sceny. Pierwsza z nich to ta, gdy Abadonna zdjął okulary a druga, gdy świtę Wolanda zobaczyć było można w jej prawdziwych postaciach. Wtedy nie było wcale zabawnie.

A to pewnie jeszcze przed nami. Obym tym razem się mylił…

poniedziałek, 25 października 2010

Cisza… (w oku cyklonu)

Może to moje subiektywne odczucie albo też zbieg okoliczności, przez które informacje i komentarze docierają do mnie w małych dawkach a nie całym zgiełku, który od miesięcy albo nawet od lat jest nam serwowany bez większych zmian, ani o jotę cichszy, ale doświadczam właśnie wrażenia niezwykłej ciszy. Takiej nadnaturalnej przerwy w jazgocie który zaczął być już przez wielu odbierany jako coś organicznie nam przypisanego. Nie waham nazwać się tę ciszę niezwykłą bo i jej przyczyna jest niezwykła. I nie daj Bóg aby nam miała spowszednieć.

Oczywiście nie jest tak, że nagle przestało być słychać cokolwiek. Ani nawet tak, że ucichł choć ten towarzyszący nam od długiego czasu wzbudzony negatywnymi emocjami krzyk. Absolutnie. Powiem nawet, z pozoru przecząc temu, co chwilę temu powiedziałem, że jego natężenie w zakresie słyszalnym dla naszego narządu słuchu nic a nic nie zmalało. Skąd w takim razie to moje przekonanie o którym wspomniałem na początku? Jak zaznaczyłem, subiektywne…

Stąd mianowicie, że przez zgiełk zdołały się przebić i dotrzeć do mnie głosy, których już dawno nie słyszałem jeśli by pominąć oczywiście te watki, które poruszały strony konfliktu. Bo ich wątki, zwane też „narracjami” były, są i będą oczywiste i przewidywalne. Istotne, że te głosy, o których ja mówię pochodziły skądinąd. Stąd nawet, skąd takich bym się raczej nie spodziewał.

Pierwszy z nich, którego niestety nie mam (póki co bo korespondencyjnie zapytałem o możliwość płatnego ściągnięcia tekstu) szans poprzeć cytatami to krótki tekst z poprzedniego numeru „Newsweeka”. Napisany, w stałej rubryce „Pod kreską”, przez Mariusza Cieślika a zatytułowany „Prawdziwi Polacy są wolni”. Wbrew sugestii tytułu autor nie idzie tropem „przejęzyczenia” które przytrafiło się pani Kolendzie ale rzeczywistych poglądów artykułowanych przez Kaczyńskiego. Tożsamych, nawiązujących lub korespondujących z tym, co myśli i co wyłożył w swojej najnowszej książce „Samuel Zborowski” Jarosław Marek Rymkiewicz. I zaczyna autor od tego, że jednoznacznie od tamtego głośnego i dość brzemiennego w skutki „nieporozumienia” się dystansuje. Cieślik nie upiera się by oceniać taki sposób myślenia historycznego Polaków, jakiemu wierni są Kaczyński i Rymkiewicz. Myślenia o tym, czym jest wolność, skąd ją brać i jak drogo za nią płacić. Wskazuje analogie i, co dla mnie stanowi taki najmocniejszy akord tej ciszy, którą ja uczyniłem bohaterką mego tekstu, stara się ten sposób myślenia zrozumieć. Pewnie bez skutku ale z wielkim ukłonem w jego stronę. Bez obawy, że jest to też ukłon skierowany zarówno do Rymkiewicza jak i do Kaczyńskiego. Nie powtórzę teraz dosłownie ostatniego zdania z tekstu Cieślika ale postaram się odda jego sens. Napisał Cieślik, że być może sposób myślenia Kaczyńskiego, Rymkiewicza i tych, którzy to myślenie podzielają nie jest słuszny ale nikt nie ma im prawa takiego myślenia odmawiać. Trochę wcześniej w TVP Info dwóch panów, reprezentujących środowiska naukowe wymieniało poglądy na temat języka nienawiści w polityce. Może dlatego, że była to TVP Info nie skupiano się na wątku „smoczego języka” Jarosława Kaczyńskiego podchodząc do problemu z założeniem, że ma on zdecydowanie bardziej złożoną naturę niż jej prymitywny obraz propagowany przez TVN i „Gazetę Wyborczą”. Nie za bardzo skupiałem się na wymianie poglądów ale jedna kwestia zwróciła moją uwagę. Dotyczyła ona medialnego statusu ludzi nazywanych potocznie „obrońcami krzyża”. Poruszający ją dyskutant przypomniał, że jednym z głównych epitetów, jakimi tych ludzi określano był termin „fanatycy”. Mający w przekazie medialnym niewątpliwie pejoratywny wydźwięk. Szczególnie w czasach naznaczonych obrazem walących się wież WTC. I ów zaproszony do telewizji człowiek bez żadnej obawy i bez owijania w bawełnę powiedział, że ten wykreowany obraz wspomnianej grupy ludzi był (jest!) zarazem zmanipulowany, przerysowany i skrajnie niesprawiedliwy. Bo oni „ani nikomu nie szkodzą ani, tym bardziej, nie zagrażają”.

Zdaję sobie sprawę, że to nie jest, nie była cisza, która mogła potrwać dłużej niż mgnienie. To raczej cisza, jaka panuje w oku cyklonu. Tuż przed tym, gdy przewali się on ponownie z cała swoją siła. Powoli zaczyna być słychać jego przejmujący jęk. Jęk coraz bardziej upiorny.

****

Tekst wymyślony wczoraj. Dziś już za bardzo nie aktualny. Tekst Cieślika już jest niedostępny, program w TVP Info dawno się skończył a wiadomości bombardują fala gróźb i niespełnionych na szczęście złowrogich zamiarów. Ten nasz osesek, wolna Polska, pod czujnym okiem mrowia bezwzględnych generałów, kaleczy się w chorej dziecięcej krucjacie…

niedziela, 24 października 2010

Mój kawałek teorii wszechrzeczy (Uwaga! Słownictwo!)

Przeczytałem sobie, na początku z zainteresowaniem, wywiad, jaki przeprowadził był dla „Rzeczpospolitej” pan Mazurek z obywatelką Bielik - Robson. I cóż… Powiem, że już mi się gadać nie chce o tym, co ludzie jej pokroju mają pod dekielkiem a jedynie wysłuchać rady udzielonej niegdyś Wilq-owi przez komisarza Gondora odnośnie tygodnika „Przekrój”.

Nie wróciłbym do tematu gdyby nie to, że dzień wczoraj był piękny więc udałem się na spacer a na spacerze napatoczyłem się na kolegę z czasów studenckich. Powiedzmy, że Piotruś mu na imię. Po prawdzie mało go z tamtych czasów pamiętam bo… bywało, że percepcję miewałem zamgloną a Piotruś wtedy raczej towarzysko był dość powściągliwy. Odbija więc sobie to teraz sugerując podczas rzadkich, przypadkowych spotkań jakobyśmy byli najserdeczniejszymi kumplami mającymi za sobą niejedną beczkę soli zjedzoną czy tam wypitą. Ma też Piotruś i ten zwyczaj, że dla podkreślenia konfidencji, co charakteryzuje według niego i te spotkania przypadkowe i całą naszą znajomość, używa takiego wyluzowanego języka, którego „wyluzowanie” sprowadza się do częstego stosowania słów typu „qrwa”. Głownie tego słowa… Wygląda to dość zabawnie bo Piotruś „przerywnika” na początek używa tak co drugie, trzecie zdanie a później, jak już się rozkręci to co drugie słowo.

Rosemann, choć jest z natury rzeczy ujmujący, szarmancki i kulturalny jak, nie przymierzając całe Ministerstwo Dziewictwa Narodowego, musi się do tego, niestety, dostosować. No bo jak by to wyglądało, gdyby naprzeciw piotrusiowego „qrwa” stanął ze swymi „ą” i „ę”? Zgoła tak jakby to Piotruś wtedy był panem świata a rosemann tylko jakimś marginalnym obserwatorem tego panowania.

Jak więc już się na Piotrusia napatoczyłem ten musiał (!) za punkt wyjścia w rozmowie ulicznej wybrać „straszną tragedię”. Znając go dobrze poczekałem aż rozwinie temat bo mogło się tak zdarzyć, że różnić się mogliśmy fundamentalnie już w punkcie ustalania co za „straszną tragedię” bierzemy. I to czekanie na rozwinięcie narracji przez Piotrusia mocno ukierunkowało naszą rozmowę. Właściwie czy rozmowę? Ale wróćmy.

Rzekł więc Piotruś, że stała się tragedia, że politycy zawiedli i że na szczęście pojawiło się na scenie coś tak ożywczego jak inicjatywa Palikota, która…

„No qrwa żeż…!” zakrzyczał rosemann nakazując Piotrusiowi milczenie dłonią podniesioną. Jak Mojżesz gdy Naród Wybrany chciał przez morze prowadzić. Piotruś z miejsca uciszył się jakby tym gestem rosemann wyrwał mu język wraz z tchawicą, przełykiem i całym układem pokarmowym aż do samej odbytnicy.

- Co Ty, Piotrusiu szanowny, pitolisz?!

- No bo intelektualiści, ludzie kultury…”

Poniosło rosemanna no bo i ponieść musiało. Wszak Piotruś to nie był głąb ostatni pokroju pani Bielik- Robson której od liczebności fakultetów skończonych mózg chyba zaczął jakoś inaczej odbierać sygnały jakby jej kosmici jaki magiczny durszlak na czerep zainstalowali. Uczył się pilnie przez całe ranki, stypendium naukowe dostawał… Fakt, że je wtedy, gdy dostawał, zapewne w ramach powszechnej równości, PRL rozdawał każdemu, kto osiąg 3,8 średniej uzyskał ale wbrew pozorom nie było to takie łatwe. Raz, że marazm był wtedy taki iż człowiekowi jeśli już coś się chciało to pić z rozpaczy albo by sobie ogląd świata umilić a w takich warunkach 3,8 było mało prawdopodobne. Dwa, że zawsze się jakiś skurwl czerwony po drodze do osiągu trafił, co na egzaminie o wysokość plonów buraka pastewnego w województwie lubelskim w Roku Pańskim 1952 zapytać potrafił. I stawiał pały jakby z Maxima strzelał do białej armii.

- „Czemu ci intelektualiści i ludzie kultury?” – spytał rosemann a widząc, że Piotruś otwiera usta dał wymownie znać, że pytanie ma charakter retoryczny i by się Piotruś nawet nie trudził.

- Jest tak, Piotrusiu drogi, że intelektualiści i ludzie kultury mają takie dziwne upodobanie. Lubią pasjami być dżebani. Bardziej oczywiście intelektualnie lubią. Przynajmniej jeśli chodzi o ten kontekst, o którym tu mówimy. Jak się popatrzy teraz choćby na główne punkty ich narracji to zawsze w tle albo nawet i na pierwszym planie jakiś kult phallusa, vaginy i poróbstwa w ogóle musi się pojawić. Nawet jak rzecz dotyczyłaby podręczników szkolnych dla pierwszoklasistów. Lubią i już. A już szczególnie lubią byś dżebani przez kogoś z nizin społecznych. Przez podkrakowskie chłopstwo lub gruzińskich górali na ten przykład. I to lubienie a może i oczekiwanie na to zdaje się im przesłaniać wszystko. Znasz na przykład Piotrusiu relacje gości, co ich do dziś się ma za intelektualny fundament nowoczesnej Europy, z wizyt u wuja Soso. Gdzie nie udało im się nic niewłaściwego zauważyć choć na Kołymie setki tysięcy jęczało a drugie tyle już gryzło ziemię. Albo ten zachwyt naszych intelektualistów i ludzi kultury, co z taką radością wystawiali się na heglowskie ukąszenie po którym widzieli tylko elektryfikację i walkę z analfabetyzmem. A taki robol z Powiśla czy Żerania jakoś na ząb Hegla okazywał się wyjątkowo odporny i w lot łapał, że rządzą państwem zwykli mordercy i bandyci. Pewnie dlatego, że potrzebę kopulacji zaspokajał we własnym zakresie, traktował ją mniej religijnie i nie wymagał, żeby mu osobiście Bierut wkładał.

I teraz znów mamy tak, że najgłośniejsza zaczyna być pewna cześć elity, pewnie ta najbardziej spragniona powrotu porządku, w którym ktoś się zabierze za ich odwłoki. A padło akurat na tego gościa bo raz, że on uosabia coś, co jest osobliwą hybrydą szlifu i prostoty, takim gumiakiem owiniętym w szal jedwabny a dwa że akurat on otwarcie wyraża chęć by im dogodzić. I tyle w tym sensu. Reszta to opakowanie. Najczęściej w jakąś „opiniotwórczą” gazetę…

Piotruś stał z rozdziawionym ustem i nawet nie próbował polemizować. A rosemann, okrutnik, musiał dodać.

- Tedy, Piotrusiu szanowny, nastawiaj się na tę świeżość. Zapewniam, że ci od niej oczy na wierzch wyjdą nadzwyczajnie. I jak już następnego dnia obudzisz się z bólem z tyłu to wspomnij co ci wujo mówił.

(tu zaznaczam, że między rosemannem a Piotrusiem żadne więzy rodzinne nie istnieją a słowa „wujo” z rozmysłem rosemann użył jako brzmiącego familiarnie a więc lepiej trafiającego)

Po czym rosemann pożegnał stojącego nadal z otwartymi ustami Piotrusia i sobie poszedł. Bez większej nadziei na to, że ów zadba jakoś uważniej i rozsądniej o własny odwłok. Który najwidoczniej elitarnie i intelektualnie łaknie świeżości i ożywienia.

****
Jest prawda taka, że rozmowa powyższa właściwie nie zaistniała w opisanej formie. Piotruś, takim, jakim został opisany, istnieje na swoje nieszczęście naprawdę. Naprawdę też rosemann przeprowadził rozmowę o „łódzkiej tragedii” i „ożywczym prądzie” tyle, że nie z Piotrusiem i bez użycia słownictwa, lecz ze swoim szefem. Po rozmowie tej, co była bardziej afektownym monologiem rosemanna, szef (co jest kobitą) przez trzy dni chodził tak zasępiony jakby zastanawiał się nad tym czy nie warto się od razu zabić skoro wszystko idzie tak do dupy albo też jakby bał się, że rosemann się targnie przybity tym, że wszystko jest tak do dupy.

I jeszcze uwaga konieczna. Z Bielik - Robson rozmawiał, oczywiście Piotr Skwieciński.

sobota, 23 października 2010

„Usłyszcie mój krzyk!”

Ledwie rok zdążył minąć od czasu, gdy świętowaliśmy dwudziestolecie naszej wolności i ledwie miesiąc od rocznic najsilniejszego upomnienia się o naszą wolność.
Wiem, że to niewiele. Cywilizacje tworzyły się i upadały przez tysiąclecia a i nasz naród ma na karku sporo stuleci.

Ale ja tyle czasu nie mam. Stąd może ta moja niecierpliwość, która szybko przesłoniła mi radość z tego, że takich rzeczy udało mi się dożyć. Wszak mało kto, choćby i ćwierć wieku temu, wierzył, że to za naszego życia tak wielka przemiana się spełni.

Przez tę moją niecierpliwość dość szybko, zirytowany, zacząłem rozglądać się i utyskiwać szukając dla mego kraju ludzi na miarę jej potrzeb. Zdawało mi się, że oczywistym być musi, iż bez nich nasza zdobycz i świeża radość szybko stanie się brzemieniem i powodem do narzekań. Kolejne polityczne wojny i wojenki, kolejne nawroty populizmów grających na emocjach ludzi skrzywdzonych i rozczarowanych pokazywały, że się nie pomyliłem i że bez naszych nowych Grabskich i Kwiatkowskich to wszystko dziać się już będzie bez tej radości i przekonania, że jednak wygraliśmy. Jeszcze niedawno to wydawało mi się najbardziej istotnym czynnikiem oceny minionych dwóch dekad.

Nadal czekam że może jednak jeszcze za mojego życia nowi Kwiatkowscy i nowi Grabscy zdążą się objawić dając mi nowy powód do radości i dumy z mego kraju. Jednak bać się zaczynam, że dziś wcale nie Grabskich i Kwiatkowskich mój kraj potrzebuje najbardziej.

Od kilku dni z przerażeniem obserwuję w jaką koleinę wtłoczono Polskę i ku czemu ona zmierza. Z przerażeniem wynikającym z tego odkrycia, że mało komu to przeszkadza. Przeszliśmy właśnie próbę krwi, po której każdy normalny organizm wzdrygnąłby się i otrząsnął.

My dalej uczestniczymy w spektaklu. Powoli jasnym staje się, że ten, który zdawał się, wbrew swej woli bez wątpienia, być postacią pierwszoplanową, staje się nawet już nie epizodem a tłem dla ról tych "największych". Nie minął tydzień a coraz mniej znaczy nazwisko Marka Rosiaka przytłoczonego solowymi i zbiorowymi występami głównych aktorów tej tancbudy, w którą z takim zapałem zmieniany jest mój, nasz kraj. Pewnie trudno byłoby znaleźć dziś większy szlagier od „eksperymentu przeprosiny”, którym Prezydent mojego państwa przeszedł do porządku nad winą tych wszystkich, którzy temu bez najmniejszych wątpliwości są winni. Tylko bezdenna głupota tego najwyższego urzędnika, będącego przecież nikim innym tylko najmitą z łaski takich obywateli jak choćby ja, pokazującego zupełnie bezrefleksyjnie, jak w wyciągniętej dłoni to, co inni tak skrzętnie starają się teraz ukrywać. Pokazujący ile dla niego a i dla nich znaczą takie pojęcia jak przyzwoitość i odpowiedzialność.

Nie wiem czym się naraził mój kraj i mój naród panu Prezydentowi, że niezawiniona nijak śmierć dobrego człowieka jest w stanie wzbudzić w nim jedynie kpinę i żadnej refleksji że z tej krwi jakaś cześć mogła być rozlana za jego sprawą. I że za to należy się już nie tylko szczere przepraszam. Należy się znacznie więcej.

Nie minął nawet tydzień, Marek Rosiak nie spoczął jeszcze w grobie a nad jego ciałem ten i ów bez żadnego zażenowania tańczy już swój taniec.
Pierwsi zdążyli już zerknąć w badania opinii by trend po zbrodni jak najszybciej ogłosić.

A przy kałuży krowi pan Prezydent, cichcem wcześniej podkradłszy się tam wraz z tymi, którzy tyleż co i on za wszystko odpowiadają, powiedział nieszczerze:

- „Jesteśmy tu, żeby pokazać, iż w obliczu bratobójczej zbrodni jesteśmy razem z tymi, którzy stali się jej ofiarami”*


Jesteście sami, panie Prezydencie! W tajemnicy, pod ochroną, rankiem. Gdzie są ci, z którymi „jesteście razem”? Gdzie są choćby najbliżsi Marka Rosiaka?! Widzę tylko was trzech! Chyba że właśnie siebie uznajecie za jedyne ofiary. Jak zawsze nie ustając w przekonaniu, że „państwo to wy”.

Gdy widzę ten chocholi taniec, w którym całkiem zacierać zaczyna się podział na dobrych i złych. W którym jedyny sprawiedliwy to ten, co sprawiedliwie i za nic uraczył ziemię swą posoką, zaczynam mieć głowę pełną wątpliwości.

Dziś, w końcu pierwszego roku trzeciego dziesięciolecia tej naszej cudownie przywróconej wolności, zaczynam sądzić, że wcale nie Kwiatkowscy i Grabscy są dziś najbardziej nam potrzebni. Oni, tak jak i my, mogą ze swymi wielkimi projektami w zanadrzu jeszcze chwilę poczekać.

By przyszedł taki czas, w którym będą mogli je wydobyć i objawić nam swoje wizje dziś potrzebujemy chyba kogoś zupełnie innego.

Dziś potrzebujemy chyba Ryszardów Siwców i Janów Palachów. Którzy znajdą w sobie ich odwagę by stanąć o krok przed tymi, co się mają dziś za sedno spraw mego narodu, i rzucić im w twarz „Usłyszcie mój krzyk!”. Tak, by po całej Polsce zadudniło i by nikt nie mógł tego przeoczyć. Jakby nie był zapatrzony w ekran lub zaczytany w gazecie… I zrobić po tym coś, przez co nawet w przepastnie pustej i odpornej głowie naszego Prezydenta nie odważy się zaświtać choćby iskra myśli by skwitować rzecz kpiną i wątpliwej jakości żartem.

Zdaje się, że inaczej być nie może….

* http://www.tvn24.pl/-1,1679095,0,1,prezydent--premier-i-marszalek-z-kwiatami-pod-siedziba-pis,wiadomosc.html

piątek, 22 października 2010

Pamięć i amnezja

O rządach Platformy Obywatelskiej jedno da się z cała pewnością powiedzieć. Jej niewątpliwym, choć zapewne wielu będzie przekonywać, że absolutnie niezamierzonym, wkładem w rozwój naszego państwa jest rosnąca liczba miejsc, w których możemy i mamy powody zapalać znicze. Taka osobliwa polityka pamięci…

I z pamięcią na dziś to chyba wszystko co da się powiedzieć bo cała reszta polityki to zdecydowanie bardziej emanacja amnezji niż kultywowanie zasady, że to, co się czyni i robi nie kończy się na tym tylko, że się czyni i robi.

Wzrusza mnie doprawdy postawa pana Prezydenta a jeszcze bardziej pana Premiera gdy tyle wysiłku od wczoraj wkładają w naprawę atmosfery publicznej i publicznej debaty.
Tyle, że za nic nie wierzę w szczerość tych ich głodnych kawałków o tym, co powinniśmy.

Pierwszym, co powinno się stać nie jest wcale teatralne, ostentacyjne wyciąganie ręki przez jednego z drugim. To, co przede wszystkim pan Tusk z panem Komorowskim powinni teraz wyciągnąć to pióro i kartka papieru w celu napisania swoich rezygnacji.
Wiem, że w ich pojęciu i w optyce ich zwolenników nic nie jest oczywiste. Że może ni po ich stronie leży cała odpowiedzialność. Że druga strona też…

Nic podobnego!!!!!

Tu nie ma drugiej strony!

Tak pan Tusk, Bronisław Komorowski jak i Jarosław Kaczyński pewnie staną kiedyś, najpewniej nie za długo pod osądem wyborców. Wtedy nastąpi społeczna ocena będąca równocześnie oceną ich odpowiedzialności politycznej.

Wiem, że wygadywane teraz brednie pana Tuska i pana Komorowskiego raptem wyciągających ręce jak jaki osesek co chce być na rączkach ponoszony przez mamusię, to próba narzucenia najwygodniejszego dla nich sposobu oceny odpowiedzialności za krew, co w Łodzi została przelana. Tyle, że to nie tak, szanowni panowie. Ile byście okrągłych zdań nie wypowiedzieli by taki ogląd sytuacji narzucić.

Problem w tym, że dwaj spryciarze oraz ich otoczenie zapominają, że drobny niuans, który różni ich od Kaczyńskiego, Kurskiego, Ziobry, Hoffmana i każdego innego, którego z taką chęcią przywołać chcą dla porównania w tej sprawie, to ich obecna pozycja. Oni nie są tylko politykami. Są państwowymi urzędnikami, którzy maja swe kompetencje, uprawnienia i też, o czym zdają się zapominać, obowiązki. I z tego względu o żadnej równoprawności ról nie ma mowy. Jest odpowiedzialność państwowego urzędnika. Ona , panie Tusk i panie Komorowski nie polega na wyciąganiu rąk czy na kilku okrągłych słowach. Polega na tym, że tak bezmyślnych państwowych funkcjonariuszy wywala się na zbity pysk. Dla dobra państwa i dla bezpieczeństwa obywateli.

Postaram się to wyjaśnić obrazowo. Tak, by do łbów pana Tuska i pana Komorowskiego dotarło to, czego z takim wysiłkiem od kilku dni starają się nie pojmować.
Wyobraź pan sobie panie Tusk i pan panie Komorowski, że ja, obywatel, idę ulicą i widzę jak kilku bandytów bije obywatela. Mogę zareagować różnie. Jeśli moja reakcja będzie taka, że przejdę obojętnie zadowolony, że to nie mnie bija, to formalnie nikt mi nic zrzucić nie będzie mógł. Co najwyżej powie, że swołocz ze mnie ostatnia skoro beznamiętnie mogę koło czegoś takiego przejść.

Jeśli jednak na moim miejscu był funkcjonariusz publiczny, na przykład pan, panie Tusk, i zachowałby się dokładnie jak ja, ta nieczuła swołocz, to nazwanie pana swołoczą nie wyczerpałoby sprawy. Tę zakończyłoby dopiero dyscyplinarne wylanie pana z roboty na zbity pysk.

To jest ten niuans panie Tusk, panie Komorowski, który sprawia, że to wasze przepraszanie i wyciąganie rączek jest nie tylko żałosne ale i bezczelne.
Każdy z was, będąc państwowym urzędnikiem, mając informacje o rzeczach, których efekty mogły być nieobliczalne i mając środki, by tym efektom zapobiec, nie robił nic.

Patrzyliście jak wasi podwładni i przyjaciele eskalują społeczny konflikt, wzruszaliście ramionami albo żartowaliście sobie gdy pierwsze symptomy przeniesienia konfliktu na ulice nie mogły ujść już niczyjej uwadze. Nie podjęliście żadnych działań.

I tak, jak za podobne zaniedbanie odpowiedziałby jakiś stójkowy najniższego szczebla powinniście odpowiedzieć i wy, stojący na tych szczeblach najwyższych.
I proszę mi tu nie bredzić o odpowiedzialności politycznej. Za wygodnie i za lekko…

środa, 20 października 2010

Kamienie…

We wczorajszej śmierci straszne jest nie tylko to, że ona nastąpiła, pociągając nadto za sobą tragedie tych, co z nią zostali. Ich ból to wyrzut najpierwszy.
Ale równie straszne, jeśli nie straszniejsze są, ujawnione wczoraj w takiej liczbie, wcześniejsze wieszczby tego co stać się musiało i wczoraj się stało. Pokazują one, że to wisiało w powietrzu, domagało się reakcji, uspokojenia nastrojów. I straszy jeszcze, że to nie koniec…

A bodaj najstraszniejsze jest całkowite i szybkie otrząśniecie się z winy tych, co na tę śmierć pracowali.

Być może dla nich tej jednej jest za mało?

Oczywistym jest, że wczoraj całkowicie polityczną rację byty stracili ci, co obecnie rządzą krajem. Premier Donald Tusk, jego ministrowie, Prezydent Bronisław Komorowski. Od nich każdy obywatel ma prawo nie oczekiwać, ale WYMAGAĆ. Łódzkie zdarzenie zaprzeczyło całkowicie temu, że są w stanie wyobrazić sobie choćby to, gdzie prowadzi taka polityka, jak ta przez nich prowadzona. Nic nie broni ich braku wyobraźni wobec dowodów, że to, co im nie przyszło do głów potrafili przewidzieć nawet niezawodowi publicyści. Mający nierzadko znikomą wiedzę o kulisach polityki i znikome z racji młodego wieku życiowe doświadczenie. Po co nam rządy ludzi bez wyobraźni? By ginęli kolejni ludzie?

Ta śmierć obciąża i Tuska i Komorowskiego, którzy jako urzędnicy państwowi nie zrobili nic widząc narastająca agresję, Nie zrobili nic poza wyrażonym przez Prezesa Rady Ministrów "zadowoleniem z pozbawionego nadmiernego dystansu happeningu" polegającego na lżeniu i prowokowaniu innych. Którzy wykazali niepojęta małostkowość angażując się z takim zapałem w walkę z chęcią upamiętnienia wcześniejszej tragedii. Chęcią, pokłonienie się której mogło bez wątpienia społeczne nastroje jeśli nie całkowicie uspokoić to choć wyciszyć. I nie kosztowałoby ich wiele. Może nawet byłoby dla nich olbrzymim kapitałem.

W tej niepojętej i idiotycznej walce sumiennie obu panów wsparła Hanna Gronkiewicz Waltz pozwalając na to by powierzone jej miasto stało się miastem frontowym, kompromitującą nas osobliwością „Festung Warschau”.

Osoby te powinny natychmiast zniknąć z polityki.

Tak jak Stefan Niesiołowski, Kazimierz Kutz, Janusz Palikot, Sławomir Nowak, Grzegorz Schetyna. Smocze języki sączące jad w uszy części społeczeństwa zdając się przy tym sprawiać wrażenie wykastrowanych z rozsądku i nie widzących do czego ich działania prowadzą.

Zniknąć natychmiast z polityki powinien Jarosław Kaczyński i jego obecne otoczenie. W szczególności zaś Zbigniew Ziobro, Joachim Bruidziński, Jacek Kurski, Joanna Szczypińska. W tej sytuacji zdecydowanie bardziej ofiary ale stanowiące nie mniejsze zagrożenie niż ci dziś rządzący. Nie mam złudzeń, że politycy ci absolutnie nie dają gwarancji, żiż ich ewentualne, przyszłe rządy nie zamienia się przede wszystkim w odwet, vendettę na tych, którzy dziś w największym stopniu za tragedie w Łodzi ponoszą odpowiedzialność. A pozostawanie ich nadal w opozycji w eskalację wojny.

Nie ma miejsca w polityce dla ludzi ze szczytów SLD i PSL, którzy aktywnie sekundowali głównym aktorom wojny polsko- polskiej. Dziś próbując przedstawiać się jako neutralni w sporze pokazują, że są nie mniejszymi niegodziwcami niż tamci. A przecież pojawili się w polityce wcześniej niż popołudniem 19 października, gdy krew już została przelana. I pokazali, że ich polityczny byt niczym nie różni się od niebytu. Efektami. Więc po cóż nam oni?

Zniknąć powinna z naszego medialnego świata spora cześć nazwisk. Odpowiadających za wykrzywianie rzeczywistości i za brak obiektywizmu, o którym nie wstydzono się nawet publicznie mówić. Nie będę wskazywał ich po nazwiskach bo zbyt ich wiele. Właściciele mediów, ich wydawcy powinni czym prędzej zrobić rachunek sumienia, uświadomić sobie, że dzięki tamtym i na nich cześć tej krwi spadła.

A my musimy to na nich wymusić. Bo to my jesteśmy potencjalnymi ofiarami. Wystawianymi na niebezpieczeństwo choćby obecnością na głównej ulicy stolicy naszego państwa. Mającymi powody do strachu bo kiedyś przyszło nam do głowy że służba publiczna to coś, czemu warto się oddać. I trzeba to zrobić jak najszybciej. Przyjmując do wiadomości, że znów, jak dwadzieścia lat temu, my to „my” a oni to „oni”.

Ciągle nie dostrzegamy, że od jakiegoś czasu przerobiono nas na armatnie mięso w wojnach, które nam już od dawna w żaden sposób nie służą. Jesteśmy tylko elementami statystyki. Oddanymi głosami, procentami w sondażu, tłumem idącym w pochodzie i przeliczanym niezbyt dokładnie przez jednych „onych” ku chwale a drugich „onych” ku wykpieniu. Traktujemy tę wojnę jak naszą oddając nasze, często niepoślednie umysły na służbę uzasadnień kolejnych starć i zadawanych ciosów.

W tym sensie i my odpowiedzialność za to, co się stało ponosimy. Tylko, że nas już się nie ma gdzie usunąć. Dlatego naszym obowiązkiem jest działać w tym kierunku by tym wszystkim szaleńcom, z politycznych stronnictw, z oszalałych redakcji wytrącić z rak broń, która gotowi są znów komuś wcisnąć.

Nie na nas ten świat ma się skończyć. Choć pewnie nie byłoby to dla niego czymś złym. Po nas przyjdą jeszcze pokolenia, którym nie mamy prawa odmawiać życia w NORMALNYM świecie. I naszym obowiązkiem jest im ten świat NORMALNYM zostawić. Choćby nam przyszło być znów „kamieniami rzuconymi na szaniec”



"...A kiedy trzeba - na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!."

wtorek, 19 października 2010

My stoimy tu i nic nas stąd nie ruszy!

Proszę, przestańcie na siebie krzyczeć.

Na dziś z ostatnich dni chyba tego krzyku wystarczy. Popatrzcie czym on się kończy.

Jestem obywatelem tego kraju. Nie pomyliłem się. Jestem obywatelem tego kraju, w którym urodziłem się, mieszkam i w którym chcę w spokoju umrzeć. Ale zanim to się stanie, chce poczuć, że jest on mój. I nas wszystkich. I, że nikt nas stąd nie ruszy. I wtedy powiem „mojego kraju”. To naprawdę nie tak wiele.

Łatwo byłoby powiedzieć że się stało, że zrobili… Ale szliśmy wszyscy ku temu nie robiąc nic, by nie stało się to, co się stało. I dziś z pokorą musimy przyjąć gdy ktoś nam rzuci w twarz, że wszyscy uczestniczyliśmy w tym pokracznym karnawale, co się zakończył tym łódzkim fajerwerkiem. Do pewnego momentu a może i do końca przyjmując świadomie role po tej lub po tamtej stronie. Tylko czy jest ktoś, kto jeszcze zachował prawo ciśnięcia kamieniem?

My nie jesteśmy winni tej krwi. Winnych pewnie da się wskazać ale ja akurat nie mam zamiaru. Choć teraz to rodzaj sportu. Bo czuję tak, jak Consolamentum, że teraz ważniejsze są świeże łzy co za ta krwią poszły. Bo one są. I za nie już winę ponosimy. My wszyscy, którzy ponoć pojmujemy w czym tkwi istota państwa, które kiedyś nam oddano lub, jak mówią, sami je sobie zwróciliśmy.

Możemy wmawiać sobie, że nie krzyczeliśmy, nie pluliśmy i nie ciskaliśmy obelg. Ale nic nie zrobiliśmy by nie krzyczano, nie pluto nie ciskano obelg.

Choć ponoć to w naszych rękach spoczywa klucz, do tego państwa, o którym nijak nie mogę powiedzieć, że jest moje. Nie mogę bo nie chce tak powiedzieć! Nie chcę żyć w kraju, w którym dzieją się takie rzeczy. Nie chce żyć w strachu o tych, którzy są mi bliscy. Kiedy każdego dnia w różnych częściach tego kraju wychodzą z domów, by żyć życiem zwykłych ludzi.

I teraz wiem, ze nie ma żadnej siły, żadnej ideologii, żadnego człowieka zwącego się politykiem ani mistrza pióra nawykłego do tłumaczenia rzeczywistości, który miałby dla mnie stanąć ponad to, że chcę, by ci moi bliscy zawsze, wychodząc z domu do MOJEGO kraju, z tego mojego kraju bezpiecznie wracali.

Wszyscy ci ludzie są po to, by mi służyć. I jeśli o tym zapominają, to niech ich porwą diabli! Bo na nic innego nie zasługują. I takie mam teraz przekonanie. W pól roku po tamtej krwi, w dniu, gdy jest krew nowa.

I jeśli nie będziecie w stanie przekonać mnie, że to ostatnia to ja się o to upomnę. Tak, jak umiem najgłośniej. A przekonać mnie nie będzie łatwo.

Wierzę w otrzeźwienie tych, którzy swą wielką mądrość pozwolili wprawiać w długotrwały stan hipnozy. Przede wszystkim dlatego, że, wedle mnie, i dla nich nie ma bogów innych poza Bogiem. A po nim są już ci, którzy co dnia z ich domów wychodzą do NASZEGO państwa by z NASZEGO państwa do domu wracać. I dla nikogo z nas tu na ziemi silniejszej religii już być nie może.

Prawdą jest, że szliśmy w tym chorym karnawałowym kondukcie choć ten i ów czuł, że dobrze się to skończyć nie może. Chwała choć za te świadomość…

Tak doszliśmy nad przepaść. I bylibyśmy głupcami, gdybyśmy, na czyjekolwiek wezwanie, choćby najwznioślejsze, uczynili choć krok. Nie mamy już gdzie iść bo to jest NASZ kraj. Jak bardzo by się nam nie podobało takie państwo.

I jedynym, co nasza mądrość powinna nam podpowiedzieć gdy będą nas wzywać do dalszego marszu jest tylko powiedzieć: My stoimy tu i nic nas stąd nie ruszy! I nawet nie ważcie się nas tykać!

[tekst napisany jako odpowiedź na list Krzysztofa Wołodźki]

Aż polała się krew.

Tydzień temu napisałem tekst, w którym ostrzegałem*. Ja, rosemann, dla świata nikt. Czy coś, co może tak łatwo zobaczyć ktoś, kto dla świata jest nikt, nie może zaświtać we łbach, co ten świat wydają się mieć u stóp????

Polała się. Było oczywistym, że się poleje.

* http://iirosemann.blogspot.com/2010/10/az-poleje-sie-krew-katalog-prostych.html

Substancja

Z jednej strony pewnie to i dobrze ale z drugiej niewątpliwie źle, że tyle ostatnio mówi się o substancji narodowej. Bo mówi się choć różnie się ją nazywa.

Dobrze dlatego bo mówienia o substancji narodowej nigdy za wiele. Jak się o czymś nie mówi to w jakimś sensie to nie istnieje. Choćby walało się nam pod nogami. Ileż rzeczy się wala a czy kto zastanawia się nad ich istotą?
Źle zaś bo mówi się tak, jak się mówi.

Zawsze ktoś tam problem substancji narodowej i jej zachowania poruszał. Ale były to raczej jakieś stare i mądre, choć często już mocno spierniczałe profesory pozamykane w swych katedrach tak, że ich głos coraz trudniej przebijał się przez na ten przykład dżenderowy jazgot co nas chciał oswajać a nawet „zaprzyjaźniać” z wagina zwana potoczniej kuciapką. Jakby całe pokolenia samców naszego gatunku sumiennie tego nie robiły…

Tu na chwilę odbiegnę od tematu bo jak sobie układałem wypowiedź to w miejscu, w którym do powyżej umieszczonej kuciapki doszedłem, naszła mnie taka myśl w formie dygresji. Oto śmiech jakiś czas temu po kraju się rozszedł gdy ten i ów zgłosili postulat intronizacji Chrystusa Króla. Śmiał się każdy kto czuł się w jakiś sposób wpisanym albo zgłaszającym akces do tej jaśniejszej części ludzkości. Jaśniejszej oczywiście nie w sensie podpadającym pod jakiś paragraf. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że wśród tych śmiejących się do rozpuku znaleźć by się dało w komplecie tych, co nam z powagą pełną i jeszcze pewnie ze wsparciem materialnym struktur unijnych wspominaną wyżej waginę czy też kuciapkę od jakiegoś czasu próbują intronizować. Sugerując byśmy się z nią zaprzyjaźnili albo częstując trunkami nią inspirowanymi. I nikt jakoś, choćby nieśmiało, nie próbuje sugerować, że jakby trunków inspirowanych Chrystusem tez by się pewnie parę znalazło. I wcale śmieszne to nie jest.

Odbiegliśmy więc i starczy.

Z dyskusją na temat substancji tak bowiem jest, że niepokoi w niej jej taka, zdawałoby się, niewspółmierna do sytuacji nośność i powszechność. Wszak jakby brać pod uwagę jakieś tam wskaźniki to z pozoru nie ma się czym niepokoić. Idzie nam dobrze. Tylko skąd w takim razie całe zamieszanie z substancją? Tu przyznam, że pewnie bym tematu nie tykał z jego daleko posuniętą ogólnością gdyby nie to, że wczoraj w kawiarni, czekając na kobietę pewną, co się spóźniała, wysłuchałem toczonej tuż za mymi plecami, dość przystępnej rozmowy pełnej troski o narodową substancję.

A jeśli jest się czego w istocie bać to z jakiego powodu? Niby pytanie głupie. Jeszcze głupsze wyda się gdy przywołam jego inspirację. Oto wczoraj bodaj w biegu po telewizyjnych kanałach zahaczyłem o fragment „Matrixa” braci Wachowskich. Choć przyznam, że polsko brzmiące nazwisko w kontekście tego kasowego sukcesu napawało mnie i napawa dumą, nie to spowodowało, że się zatrzymałem. Rzecz oglądana była akurat w miejscu, w którym Neo i Trinity ruszają odbijać Morfeusza z rąk agentów Matrixa. Po tym następują sceny bardzo widowiskowe, które nadto kojarzą mi się z clipem do hitu Marylin Manson „Rock is dead” tedy na chwilę zatrzymałem bieg po kanałach. I dzięki temu usłyszałem coś, co moim rozważaniom dość pasującym się może okazać. Oto zanim nadeszło ocalenie Morfeusz (Laurence Fishburne) zostaje sam na sam z jednym z „agentów” który mu, w konfidencji, wyjawia przyczynę swej nie tylko zawodowej ale i osobistej niechęci do ludzkiego gatunku. Który to gatunek, przeciwnie do większości żyjących na ziemi i wszystkich ssaczych, zachowuje się jak wirus. Niszczycielska dla reszty świata substancja.

Czasem można odnieść wrażenie, że nasza narodowa substancja należy do tych najzjadliwszysh odmian. Co to, jak nie ma z kim, to sama ze sobą, autoimmunologicznie się rozprawia. I w tym sensie troska nagle zmienia się w pytanie bez emocjonalnego zabarwienia. Bo może pytać o przetrwanie w pakiecie z pytaniem czy ma to sens? Są wszak chyba tacy co pytają o to właśnie tak odważnie. A nawet potrafią sobie odpowiedzieć.

Póki co ja nie pytam o to lecz o przyczynę zmasowanego pytania. Pytam z czeluści swego ograniczonego rozumka, który usiłuje ogarnąć to, czemu po ponad tysiącleciu istnienia zatoczyliśmy krąg i dotarliśmy do miejsca, w którym znów chodzi o być lub nie być naszej narodowej substancji. Wiem, że wcześniej się też zdarzało ale to były momenty jak najbardziej zrozumiałe bo i trudno nie rozumieć zmartwionej substancji gdy się ją próbuje poddać anihilacji. Ale teraz ponoś jest przecież bezpiecznie. I dlatego jedyna analogia to dla mnie ten moment, w którym, nie zdjąć sobie zupełnie sprawy że o to chodzi, ból głowy o narodową substancję odczuwał Mieszko I.

Może całe to pisanie jest absolutnie bez sensu. To całkiem prawdopodobne. Nie będę ukrywał, że jego przyczyną był prowizoryczny, bo ostatecznie porzucony tytuł, który miałem temu, co napisałem nadać. „Mieszko pierwszy w październiku”. Co mi zakorespondowało zarówno z przepięknym tytułem filmowym „Lew w zimie” opisującym rodzinne perypetie Plantagenetów jak też z nieśmiertelnym „Leninem w październiku” tłumaczącym nam wszystkim bezwiednie i niezamierzenie kto i kiedy sprowadził na nas tamtą, znacznie większą beznadzieję co poprzedzała tą.

poniedziałek, 18 października 2010

Rozdroże – na żywo z końca świata.

Czytając relacje innych z wiadomej imprezy doszedłem do dwóch wniosków. Pierwszy jest taki, że za mnie już zrobiono to lepiej i dokładniej. Mam bowiem ten feler, że moja pamięć jest w dość uciążliwy sposób niedoskonała. Ot choćby skazując mnie na takie sytuacje, że ciągle szukam zrobionej przed chwilą kawy czy herbaty i znajduję ją na jakimś parapecie. W miejscu, które budzi moje zdumienie nie przystosowaniem do tego, by coś podobnego tam umieszczać. I w duchu na nią, moją pamięć, krzyczę, że takiego wydarzenia jak podejście do okna by akurat tam, całkiem bez sensu zostawić gorący napój, mogłaby nie usuwać z zasobów choćby z tego powodu że jest ono dość osobliwe. A w życiu osobliwości coraz mniej z dnia na dzień…

Rzecz w tym, że mam świetną (choć już nie taką…) pamięć do twarzy ale koszmarną do imion i nicków. I boje się, że jakiś bym pominął. A pamiętam każdą chwilę i twarz. W końcu czasu minęło niewiele.

Dlatego moje wspomnienie wieczoru ograniczę do przytoczonej tam historii, której treść jest znacząca. Bardzo znacząca.

Opowiedziałem o spotkaniu, które odbyło się znacznie wcześniej, w mniej licznym gronie i nie w Warszawie ale w Trójmieście. Zorganizowane za sprawą Futrzaka i Lestata i przy znaczącym udziale wielu innych osób. Rzecz poukładano tak, że gdy na ten przykład w pewnej chwili tłum postanowił, że miejsce nas z różnych powodów średnio satysfakcjonuje, za chwilę wszyscy byliśmy w innym. Wielu pewnie nie pamięta nawet jak to się stało :). Ale nie w tym rzecz jakie sztuczki tam robiliśmy ale o takie dogadanie wielu szczegółów. Tak jak tego by każdy na koniec wiedział gdzie ma iść. Ja miałem zaproszenie do Futrzaka.

Gdy więc wreszcie okazało się, że goście są strudzeni a załoga lokalu jeszcze bardziej, zaczęliśmy się rozchodzić żegnając wylewnie. Futrzak, giz i ja dotarliśmy na miejsce przeznaczenia czyli pod drzwi futrzakowego azylu. I nastąpiła scena, która pokazała skąd na przykład biorą się stereotypy. Futrzak starł się ze znakomitym wyrobem firmy bodaj „Gerda” usiłując pokonać go tak cicho, jak usiłuje to zrobić każdy mężczyzna wracający w towarzystwie kumpli po nocnym naprawianiu rzeczywistości za pomocą przemywania jej alkoholem. I poległ przy tym rzucając pod nosem (jak mu się zdawało) kilka uwag na temat wrednego charakteru życia jako takiego i osób odpowiedzialnych osobiście za tegoż charakteru zepsucie. W tym właśnie momencie drzwi się otworzyły i ukazało nam się zjawisko. Powiedziało z uśmiechem „Wróciłeś kochanie” i pocałowało Futrzaka. A ja pomyślałem, że w tym momencie mógłby się świat skończyć i nie miałbym o to pretensji. Bo jeśli ma się skończyć to moment byłby wymarzony.

Wiem, że trudno jakoś w tym co napisałem doszukać się związku z tym, o czym miało być. W związku z tym proszę choć „tą razą” uwierzyć mi na słowo. Związek jest i to bardzo oczywisty :)

niedziela, 17 października 2010

Reset (marsz przez pustynię)

Gdybym miał dar prawie wszechmocy (prawie, bo takiej bez ograniczeń bałbym się mieć) podzieliłbym pokolenia Polaków na tych, którzy żyją już tyle, że pamiętają i tych, którzy od niedawna dopiero patrzą na to, co będą pamiętać. Tych pierwszych, co grzeszą uczynkiem na oczach tych drugich, którzy z uczynków borą sobie lekcje jak czynić gdy przyjdzie ich czas, otoczyłbym wysokim murem, przez który nikt i prawie nic się nie przedrze tym drugim wykasowałbym pamięć. Tak do cna. Tak, że zdezorientowani chadzali by wzdłuż muru zastanawiając się kim są i gdzie iść powinni. I znajdowaliby tam przerzucane prze tych drugich liściki, grypsy, które miałyby zawierać podpowiedź. W sprawie tego, kim są i tego gdzie iść powinni. A byłyby to podpowiedzi sprzeczne. Inaczej by być nie mogło bo sprzeczność dziś to taka niewypowiadana nazwa państwa, co zwie się Polską. A życie też ponoć jest sprzeczne.

Zbieraliby oni te kartki, co zwierałyby wskazówki pokazujące i wszystkie kierunki świata i wszelkie, prawdopodobne wyjaśnienia tego zagubienia w tych wszystkich kierunkach. I tyle by wiedzieli z nich, że dalej nic nie wiedzą. A nawet więcej bo jeszcze nie wiedzą i tego, które z tych listów kłamią a które mówią prawdę. I ruszyli by czytać w archiwach i wszystkich możliwych źródłach pomni tego, że jedno źródło to żadne źródło i zamiast iść łatwą drogą polegającą na zawierzeniu temu, kto składniej lub głośniej artykułuje swe racje, doszliby do sedna sami. I byłoby to sedno najprawdziwsze z prawdziwych. Bo przez nich znalezione. Oni nie mieliby żadnego interesu w tym, by samych siebie prowadzić na manowce. Chyba, że rzeczywiście Naród nam głupieje. A wtedy te manowce to chyba cel rzeczywiście najodpowiedniejszy.

Ten i ów mówią, że jedyną nadzieją, by naprawdę dojść, albo wrócić do Polski, ziemi nie tak dawno obiecywanej, jest powtórzyć manewr Mojżesza co czterdziestu lat potrzebował by przejść kilkaset kilometrów. Że tylko tak da się uratować Naród, co się mentalnie wyrzyna w wojnie domowej ze szczerą chęcią nie zawierania pokoju nigdy, nie brania jeńców i dobijania własnych rannych. Że dwóch pokoleń a nie kadencji nam trzeba będzie by zakopać ten rów, co przez naszą narodowość mentalność wyryto dzieląc nas na plemiona. Prawdziwe, nieprawdziwe, oświecone i ciemne…

Ale źle to widzą. Bo nic nam tułanie się po pustyni nie pomoże. Choćby te czterdzieści lat albo i nawet dwa świeże pokolenia na to przeznaczyć. Bo problem nie w tych pokoleniach ani też w czasie, co się go na tułaczkę zechce przeznaczyć. Problem w Mojżeszu. I jeszcze większy w mapach wyrysowanych, co je ten Mojżesz dzierżył będzie w dłoniach mówiąc, by pokolenia za nim szły. W nich będzie wyrysowana taka ziemia obiecana, jakiej sobie ów Mojżesz zażyczy i dla jej wizji pokolenia za sobą porwie na pustynię. A i tego nie da się wykluczyć, że każde plemię będzie miało swego Mojżesza i gdy już minie te dwa pokolenia to wyjdą one dokładnie w tym samym miejscu i to samo sobie zaczną czynić co teraz czynią ich potencjalni ojcowie i dziadowie. I całe to wyjście z ziemi egipskiej, domu niewoli na nic się nie zda poza tym, że sobie pokolenia nieco kości rozprostują i sił żywotnych do dalszej rzezi nieco spacerem przydadzą.

Czy ktoś widział polityka, który mając poparcie stwierdza nagle, że jego obecność źle służy społeczeństwu? Czy ktoś widział polityka, co mogąc przez lata karmić się jakimś społecznym zapleczem mówi „nie mam już nic do powiedzenia” i odchodzi? Nie pytam licząc na odpowiedź bo te przecząca doskonale znam. Wiem, że nasze narodowe loty ku katastrofie zauważaliśmy w momencie zetknięcia się z gruntem. I tak będzie i teraz. Bez względu na to ilu Mojżeszów stanie do castingu na prowadzenie przez piachy. Bo będą to ci Mojżeszowie co teraz są jak nie wodzami głównymi to chociaż marszałkami niepoślednimi w tych armiach co nie ustają się wyrzynać.

Dlatego na wszelki wypadek trzeba ten mur zbudować a jeśli jego byłoby mało to dla wodzów i marszałków zbudować drugi pas wzmocniony choćby zasiekiem.

A w głowach tych, co jeszcze są do uratowania zrobić reset co o tamtych Mojżeszach pamięć wymiarze i zmusi do samodzielnego przygotowania wędrówki.

piątek, 15 października 2010

Ojcowie założyciele (droga na Golgotę)

Poruszający tekst pana Jacka Świata z wczorajszej "Rzeczpospolitej" pod tytułem „Moje państwo mnie zawiodło” był już w niektórych miejscach omawiany. Jednak jego waga, bez wątpienia ogromna i bez wątpienia też nie doceniona należycie sprawia, że mówić o nim powinno się jak najwięcej. Według mnie, może nie do końca świadomie, przedstawiona w nim zostało coś, co stanowi swoiste Genesis rodzącej się, a właściwie kreowanej w procesie świadomego chyba i mającego w sobie coś z inżynierii genetycznej i osobliwego in vitro, nowej jakości naszego społeczeństwa. Świadomości, która, o ile rzeczywiście jest wytworem celowego działania, będzie czymś niewątpliwie bez precedensu. A może z jednym precedensem... Ale o tym za chwilę.

Wedle mnie najważniejsze we wspomnianym tekście, zapewne też najboleśniejsze dla autora, jest zestawienie kwietniowej reakcji tłumów na tamte wydarzenia, w szczególności na przemierzające ulice miast kondukty oraz na towarzyszącą im powszechnie rozumianą żałobę z tym jak niektórzy reagowali na odruchy pamięci o tamtej tragedii w pół roku po niej. A może nawet bardziej stwierdzenie, że ta różnica postaw nie wzięła się z niczego.

Mechanizm ten (i tu wyjaśnienie dla tych, którym się różne rzeczy dość dziwnie kojarzą, że chodzi tylko o mechanizm) skojarzył mi się z opisanym w Nowym Testamencie tygodniem, który zaczął tryumfalny wjazd do Jerozolimę w Niedziele Palmowa a skończył... Na razie zatrzymajmy się przy drodze na Golgotę. I taka uwaga dla tych, których ten nawias kilka linijek wyżej nie uspokoił ani nie przekonał, że pierwszym się skojarzyło tym, co w Gdańsku wołali „Chcemy Barabasza!”.

W obu tych, porównanych przeze mnie przypadkach sympatia tłumu w czasie pomiędzy tym, jak sie zaczęło i smutnym końcem nie przeszła metamorfozy sama z siebie. Pracowały na nią określone osoby czy środowiska widzące w tej niewdzięcznej pracy swój żywotny interes. Wedle zasady, że Is fecit, cui prodest. Tak jak Pismo wskazuje komu potrzebny był 2000 lat temu tamten krzyż tak i teraz bez wątpienia da się bardzo konkretnie wskazać "Ojców założycieli" tego społeczeństwa, które rodzic się zaczęło wraz z "awantura wawelska".

Nie, nie mam na myśli nieszczęsnego pana Tarasa, który, gdyby pojawił się bez przygotowanego wcześniej pod jego event gruntu, byłby w stanie ściągnąć pod Pałac co najwyżej stałą obsadę swego stolika w "Przekąskach i zakąskach". Sam z siebie, na taką skalę to pan Taras jest nikt.

Mam na myśli, powiedzmy w skrócie, czterech głupców – historyków, co teraz obsiedli cztery najważniejsze w państwie krzesła. I tych wszystkich co im, mniej lub bardziej dosłownie, robią za podnóżki.

Tych czterech nie przypadkiem nazwałem głupcami. Bo, jak mawiają, historia magistra vitae est. I sens tej maksymy warto pojąć a jeszcze bardziej wziąć do serca. Bo ona lubi wracać. Lubi wracać z chichotem od którego może zaboleć. I nie tylko. I trudno szanować historyka co sobie tego do serca nie bierze.

Zdumiewam się gdy widzę z jaką konsekwencją od miesięcy wychowuje się legiony tych, którzy pozwalają wykastrować się z wrażliwości. I pozwalają sobie wmówić, że jest to godne pochwały bo takie nowoczesne i nie krępowane żadnymi granicami. Wysłuchują nauk, których treść stanowią banalnie proste prawdy że woda spływa a samoloty spadają albo pochwały dystansu i poczucia humoru polegających na odlewaniu się na czyjąś wiarę i wplataniu w nią z boku słów uważanych za obelżywe.

Zdumiewam się nie dlatego, że legiony rosną i coraz śmielej pokazują swe kły. Zdumiewam się nad głupotą historyków, których nie nauczyły podobne lekcje, które już kiedyś się odbyły i których skutek znamy. W każdym razie my po kursie historii. Nawet jak się średnio przykładaliśmy.

Nie mam pojęcia naprawdę jak ci ludzie mogli zapomnieć te lekcje psychologii, które objaśniają na jakiej zasadzie działają uwarunkowania. Jak mogą nie pomyśleć, że te legiony tak uwarunkowane szarpać i gryźć gotowe i chętne będą już zawsze. I trzeba im będzie dostarczać co i rusz mięsa. Tak, jak już teraz lubią.

Jak mogą nie pomyśleć i tego, że kiedyś te miłe ich sercom cyfry oznaczające wierne odsetki stopnieją. Jak Bóg zechce to może do zera. A jeśli tak się stanie to te ich hordy, wytresowane legiony, zgodnie z dzisiejszą nauką ich właśnie rozniosą na strzępy. Bo taki etos kwitowania tych, co się ich do władzy wynosi jest teraz im wpajany i w nich warunkowany. Tak będzie to nasze polityczne życie teraz i zawsze już wyglądać. Bo ta krew, co się im spomiędzy zębów przesączy to już nie tylko na nich ale i na dzieci ichnie. Choćby to była i krew „Ojców założycieli”.

I przypomina mi się dość częsty dawniej napis memorialny spotykany w starszych częściach cmentarzy. „Byłem kim jesteś, będziesz kim jesteś”. A jakby interpretację poszerzyć?

Na plucie i bycie opluwanym. Na rzucanie obelgami i bycie ich celem. Na wrzask przy pochowku i pochówek przy wrzaskach… Ile opcji do przemyślenia i wypomnienia.
I moje może i wstydliwe życzenie by tak właśnie się stało. By „Ojcowie – założyciele” posmakowali owoców tego, co tak radośnie w swej głupocie bezgranicznej teraz sieją sypiąc bez zastanowienia w oczy tym, co i tak już cierpią. A z nimi ich psi najwierniejsi. Jak nie teraz to choćby w godzinę śmierci…

Przebacz mi panie Boże…

http://www.rp.pl/artykul/9133,548943-Swiat--Moje-panstwo-mnie-zawiodlo.html

środa, 13 października 2010

Dorsz popity Wegrzynem czyli naciski w komisji.

Gdyby mierzyć skalę zbrodni poprzedniego systemu jedynie siłą słów, którymi rządzący obecnie zapowiadali u zarania swoich własnych porządków rozliczenie, ukaranie i wypalenie wszelkich popełnionych wtedy niegodziwości to pewnie faktycznie wystarczyłoby tego na wypełnienie wszystkich cel we wszystkich więzieniach Polski po wszystkie czasy. A i tego mogłoby nie starczyć i trza by było, powiedzmy, krzyżować. Nadając nowy sens i wymiar… Tyle, że Dura lex sed lex i nic nie pomoże to, że akurat teraz, a już szczególnie za rok jakiś spektakularny wyroczek z jakimś PiS-owskim nazwiskiem na afiszu lub choćby w tle wyglądałby pięknie i przydał się mocno. A tu nic. Ziobro- piskorz wije się nadzwyczajnie nie dając się wytrawnym wędkarzom a Dura lex za nic im nie pomaga. W łowach. Choć na ten odcinek pchnięto najzaciętszych bojowników. Choćby takiego Wegrzyna. Dostaje chłop decyzje o umorzeniu, o braku stwierdzonego przestępstwa ale i tak nie odpuszcza.

- Mamy powody, aby złożyć zawiadomienie przeciwko Engelkingowi. – upiera się Węgrzyn i pewnie tak długo się będzie upierał aż się lubuskim prokuratorom znudzi, aż sobie powiedzą „A w dupie to mamy. Co się będziemy z głu…ups! Z upartym użerać.” I przyklepią, że była zbrodnia jak ta lala. Albo i jeszcze piękniejsza. Tak, że ją się będzie efektownie dało przed jakimiś wyborami w procesji jakiejś obnosić jak, nie przymierzając, ongiś rajdowego Oscara. A jak jednak ci lubuscy nie będą mieli w dole pleców i okażą się takimi prokuratorami- Wegrzynami” to ostatecznie kto powiedział, że zaraz muszą być lubuscy? Tylu jest innych przecież i nie każdy z nich to taki „Wegrzyn” znowu. Jacyś miękcy pewnie też gdzieś przy czymś biegają.

A co do węgrzyna i jego czarnego podniebienia… Tak mawiają. O Kaszubach na przykład ze taki to ma czarne podniebienie i jak się uprze to nie odpuści. W każdym razie ten upór to aż zazdrość budzi. U widzów choćby. W każdym razie u widza rosemanna. Bo rosemann pomyślał sobie: „Wegrzynie, Wegrzynie, czemu ty Sekułą nie byłeś? Jakby miło było gdybyś jednak był”. Do dziś byśmy nie wyszli z pierwszego przesłuchania a jak już byśmy kiedyś wyszli to takiego Zbycha wynieśli njiehybnie by stamtąd a jego skórę oddzielnie. Działoby się jednym słowem. Może tej dynamiki by nie było ale przecież komisja sejmowa to żaden tam wielki zderzacz hadronów żeby tam się o dynamikę jakoś szczególnie starać. Ma być po porządku.

A ten Sekuła? Ten to jak się rozpędził to członkowie zdążyć za nim nie byli w stanie! Kartek nie doczytali a i niektórych dostać nawet nie zdążyli bo Sekuła popędzał i popędzał nie patrząc czy posreł* to czy własny zegarek a jak uznał, ze dość popędzania to wziął i zamknął.

No ja rozumiem, że tam to była rzecz inna,. Wszak nie o zbrodnie PiS-u chodziło to właściwie nawet chyba jest w porządku, ze ten Sekuła tak popędzał. Wszak czasu na inne zbrodnie szkoda skoro te PiS-owskie trzeba z takim mozołem wyjaśniać. I żeby jeszcze ci lubuscy prokuratorzy tę prostą prawdę rozumieli i pomogli. Byłby już, jak obszył na te wybory taki zgrabny i stosowny raporcik. A tu nic. I nawet nie wiadomo czy się Wegrzyn upora ze stosownym raporcikiem do następnych z kolei. No i co będzie?
Wyjdzie wtedy Premier do ludzi i co powie? Że nic? Że się tak wtedy powiedziało a teraz się inaczej okazało? No być nie może! Po takim Krasoniu na ten przykład nikt się wiele nie spodziewa. No bo choć pewnie PiS-u on też nie lubi ale on przecież postkomuch zwykły dla niepoznaki przez wrogów socjalistą niedawno nazwany i nie ma co po nim choćby uprzejmości oczekiwać a co dopiero tytanicznej pracy na rzecz ostatecznego i rzetelnego ujawnienia wszelkich popełnionych przez PiS zbrodni. Będzie więc mędzi, coś o prawie gadał i jego przestrzeganiu a nie, tak jak wy, Węgrzynie, z uporem do celu. Tak więc tylko ty Wegrzynie z całego tego gadania o zbrodniach zostałeś i na tobie w końcu spoczną oczy tych, co łakną PiS-owskich zbrodni jak kania dżdżownic. Czy tam dżdżu jakiegoś. W każdym razie walcz Wegrzynie. Na lubuskiej prokuraturze świat się nie kończy a jeszcze czasu trochę zostało. A nuż zdążysz i do tego dorsza dorzucisz coś na dokładkę bo samym dorszem naród się nie naje. A już dla rządu to zdecydowanie za mało. Ten dorsz…

http://www.tvn24.pl/-1,1677623,0,1,komisja-naciskowa-kontratakuje,wiadomosc.html
http://www.tvn24.pl/-1,1677636,0,1,dziennikarze-kontrolowani-zgodnie-z-prawem,wiadomosc.html

* samo mi się napisało a jak zobaczyłem to uznałem, że grzechem byłoby zmieniać :)

Lęk pierwotny czyli społeczeństwo na pilota

Jeśli miałbym wyszukać najbardziej efektowny paradoks, który można by uznać, za obiektywnie opisujący stan naszego kraju pod rządami Platformy Obywatelskiej i osobiście Donalda Tuska to wskazałbym krzyczący kontrast między zapowiedzianym w sejmowym expose oparciem działań władzy na „polityce miłości” a sytuacja obecna, będącą emanacja tej polityki po upływie zdecydowanej większości kadencji tej władzy. Sytuacją, w której dominującym uczuciem nie jest wcale obiecywana przez Premiera miłość ale coś wręcz przeciwnego. I choć właściwie trudno znaleźć jakiś szczególny powód by się nad tym rozwodzić skoro większość zapowiedzi i obietnic pana Tuska znalazło podobny finał to pozwolę sobie nad problemem się pochylić. Tym bardziej, że z dużym rozbawieniem stwierdzam, że materiałem badawczym, który najlepiej może posłużyć jako ilustracja do rozważań nad tym jest spora cześć naszej elity intelektualnej. Pisanej bez cudzysłowie…

To, co w ostatnich dniach oglądaliśmy i oglądać jeszcze zapewne będziemy przypominało chaos jaki powstałby zapewne, gdyby przyszło komuś do głowy naszczać na mrowisko. W tej ułożonej rzeczywistości nagle wszelkie drogi przestałyby się przecinać bezkolizyjnie a ułożone harmonogramy poszłyby w niepamięć.
A nad tym wszystkim krąży widmo. Widmo Godwina!

„Gdzie tu paradoks szanowny panie rosemann? Przecież…”. No właśnie. Przecież te pochodnie, marsze, te słowa „racz nam wrócić Panie”! jest się czego bać!
Przyznam, że patrząc oczami tej sfajdanej ze strachu elity intelektualnej faktycznie jest się czego bać. Ale wcale nie tego, czego tak boja się tu i ówdzie artykułujący ten stan różni „filozofowie idei”. Choć nie mam żadnych wątpliwości, że oni akurat tego się będą bali dalej. Pochodni i takich tam… tak nam Pan Bóg w tej glinie, z której nas lepił, namieszał, że różne dziwactwa się nas trzymają. Jak to choćby, że jak się uprzemy to i do końca życia bać się będziemy koszmaru z dzieciństwa- misia z klapniętym uszkiem i święcącymi upiornie w ciemności oczkami. Więc czemu nie maja nas przerażać pochodnie? Ale wróćmy do tego, co za strachem przed pochodniami tak naprawdę się ukrywa. Czegoś, co w tej sytuacji jest takim lekiem pierwotnym.
Jeśli popatrzeć na coś, co skrótowo można by określić jako „chronologie lęku” ostatnich kilku lat, pokrywających się jak ulał z kadencją ostatniej władzy, da się zauważyć dziwną prawidłowość. Dziwną przez to, że do niej zdecydowanie bardziej pasowałoby określenie „nieprawidłowość”. Cały ten okres to czas, który próbuje się nam „sprzedawać”, czy to PiaRowsko czy medialnie jako czasem „dochodzenia do normalności”. Jako naród kibicujemy więc sukcesywnemu, konsekwentnemu dorzynaniu watah, odzyskiwaniu tego i owego oraz wybijaniu kłów. Słowem wszystko zdaje się iść ku lepszemu. Okraszane od czasu do czasu kolejnymi komunikatami, wygłaszanymi przez mądre i namaszczone na autorytety głowy, o końcu ostatecznym naszego źródła lęku. Tego narodowego misia z klapniętym uszkiem.

Tylko jak w takim razie wytłumaczyć to, że im dłużej to dochodzenie trwa, im więcej do powiedzenia ma ten, co nas w tym dochodzeniu wiedzie, Tym częściej i intensywniej ten lęk jest artykułowany i tym straszniej jest nam wizualizowany?
Na zdrowy rozum to jest bez sensu. Bo jedyny wniosek z tego jest taki, że wiodącemu się najzwyczajniej kierunki pomyliły i wiedzie nas nie tu, gdzie i on i my chcemy. I on i my… Czy na pewno?

To pierwsza hipoteza tkwienia od lat z wywalonym ciągle na wierzch narodowym lękiem pierwotnym. Dla wielu absolutnie nie do przyjęcia ale funkcjonująca więc warta przytoczenia. Wedle niej faktycznie i na domiar złego świadomie prowadzeni jesteśmy przez ten lęk bo prowadzącemu to się opłaca. Bo działa on tak, że prowadzeni z przestrachem ale i z czułością trzymają się prowadzącego i dodatkowo boja się, że mogliby się mu zgubić. W tej, hipotetycznej sytuacji lęk jest czymś w rodzaju pilota, którym przewodnik (korciło mnie by napisać „rukowoditiel” ale to byłoby chamstwo :) kontroluje nastroje i zachowania tych, co mu zawierzyli. I jak widzi, że mu się towarzystwo zaczyna rozłazić ładuje im dawkę bodźca. Większą lub mniejszą.
Oczywiście trudno uwierzyć w to, że tak miałby postępować przywódca, któremu wierzy taka większość Narodu.

Druga możliwość jest więc taka, że prawdziwe źródło strachu tkwi w czymś zupełnie innym. W tym mianowicie, że cała ta elita, co tak pięknie umie nam w kontekście historycznym umieszczać pochodnie, straciła pewność, czy boi się tego, czego, jak szczerze wierzyła dotąd, bała się przynajmniej na początku. Jeśli zestawić i czas i konsekwentne działania obecnej władzy by świecące oczka misia już nie były tak groźne to za cholerę nie da się zrozumieć tych drżących głosów, trzęsących się rąk i fantastycznych postulatów. Bo tak naprawdę dowodzą one tylko tego, że nasi intelektualiści, choć solennie zapewniają, że całym sercem wierzą, wcale nie wierzą, że władza radzi sobie. I wcale nie wierzy w te wszystkie zapewnienia władzy. I sama od siebie sugeruje, co powinna albo mogłaby zrobić ta władza by faktycznie z misiem się rozprawić.

A może w końcu jest tak, że nasi trzęsieni traumą intelektualiści nagle stracili pewność co do tego, czy ten miś, co ich tak straszy to faktycznie ich koszmar. Czy nie jest tak, że nagle, pokazując palcem przed siebie spostrzegli, że z jakichś przyczyn misia maja za plecami. Tam, gdzie się im zdawało, że jest przepięknie i normalnie. I od tego odkrycia oraz przez najzwyklejsze tchórzostwo całkiem im się we łbach pomieszało i zaczęli na wyścigi mówić rozmaitymi językami. Których nikt normalny zrozumieć nie jest w stanie. I w tym też widać ten efekt „pilota do kierowania strachem”.

wtorek, 12 października 2010

Brunatne Przedmieście w oczach demokraty

W kraju, który jest ojczyzna wynalazku zwanego "Faktem prasowym" nic już medialnym przekazie dziwić nie powinno. Szczególnie zaś sposób formułowania oskarżeń oraz nonszalancja z ich dowodzeniem a raczej z nie poczuwaniem się do tego obowiązku.

Jednak nawet w ojczyźnie "faktu prasowego" rzucanie oskarżeń o nazistowskie ciągoty czy resentymenty niesie ze sobą spore zagrożenia. A przy tym spore emocje. Przy czym warto zauważyć, ze, pewnie inaczej niż na przykład w takiej Anglii, gdzie mało kto przejmuje się Prawem Godwina i gdzie ten, kto pierwszy zrobi z interlokutora naziola jest górą, groźne jest to dla obu stron.

Takie pokręcone są te nasze zaszłości.

Tak się przecież złożyło, że u zarania minionego nie tak dawno systemu bezwiednie, bo z innymi bez wątpliwości intencjami, zrelatywizowano taki sposób dyskusji. Nowi władcy bardzo zamaszyście i hojnie obdzielała określeniem "faszysta" ludzi i zjawiska, która dla niej była znienawidzona a dla większości narodu wręcz przeciwnie.
Dlatego, pamiętając z kursu historii najnowszej "akowskich faszystów" zastanawiam sie czy ta dzisiejsza, zaskakująca wspólnota skojarzeń, łącząca Celińskiego i Głowińskiego to wyłącznie głupota czy tez przyprawiona podłością. nie poczuwająca sie choćby do najsłabszych argumentów wskazujących, że analogia miedzy partteitagiem a niedzielnym tłumem na Krakowskim Przedmieściu ma jakiekolwiek uzasadnienie. No bo na Boga nie są chyba argumentem te przywoływane gremialnie pochodnie?! Gdyby były to nie pozostałoby nic innego jak, zniżając sie do poziomu takich argumentów, zapytać czy pojedynczy obywatel Kaczyński z pochodnia to juz nazista czy musi ich być więcej? A jak więcej to ilu? I czy każdy musi być Kaczyński? No i czy pojedynczy obywatel z pochodnią ale nie Kaczyński z nazwiska to też nazista? A pojedynczy obywatel Kaczyński z zapalona zapałką?

Można tez ironicznie zauważyć, ze tak się panom i paniom gremialnie ten 1933 przypomniał jakby wszyscy nie tylko tam wtedy byli ale wręcz maszerowali razem w jednym batalionie. Z pochodniami rzecz jasna.

Jednak nie w tej sytuacji. I nie chodzi mi wcale o to by brać w obronę Jarosława Kaczyńskiego i jego ludzi. Raz, ze oni świetnie wiedzieli i wiedza, w jak cuchnącym stawie przyszło im pływać, dwa, że kopać się z tak "uprzejmą " hałastrą to w końcu ich zawód. Chodzi o to, co, dzięki staraniom i uprzejmości "zaprzyjaźnionych" mediów z panią Kolendą w forpoczcie uszło uwadze naszych medialnych i politycznych Wiesentali. Tam, przy tych pochodniach ale z cala pewnością bez brunatnych koszul były tysiące zwykłych obywateli tego państwa. Mających prawo tam być i w żadnym calu nie naruszających obowiązujących przepisów. Bliskich i przyjaciół wielu z nas. I w naszym mniemaniu w żadnym wypadku nie zasługujących na to by jakieś pokręcone z nienawiści umysły, w imię walki o demokracje jakoby, wmawiały im nazistowskie ciągoty.

Właśnie słuchałem, jak nad nazistowskim zagrożeniem pochylali się wspólnie w TVNie pan Morozowski z Leszkiem Millerem. Szczególnie drugi z panów to ekspert od takich spraw. Wszak bohatersko sekretarzował niegdyś centralnie partii, która z zapałem starała się osiągnięciami, metodami i stylem rządzenia nadążyć za dokonaniami narodowych socjalistów zza naszej zachodniej granicy. Ręka w rękę z naszymi przyjaciółmi zza granicy wschodniej.

Nadto pan Celiński i pan profesor Głowiński powinni i o tym pamiętać, że jeśli obecnie, w majestacie prawa, można u nas urządzić żywcem wzięty z Niemiec A.D 1933, nazistowski parteitag to wniosek z tego jeden. Ta nasz czy tam wasza III RP to właściwie nic innego jak III Rzesza. Tak by wynikało z waszej logiki rodem z "FALI 49"

Aż poleje się krew (katalog prostych czynności manualnych).

Przyznam, że strach o to, co napisane jest w tytule towarzyszy mi już od jakiegoś czasu. Jak dotąd tylko jako hipotetyczny finał odbywającego się na ulicach i placach ustalania tego, którzy Polacy są bardziej polscy oraz gruntowniej wykształceni. Granat odebrany pod Pałacem był takim ostrzeżeniem, że nie powinno się takich kasandrycznych głosów jak ten mój traktować jako przejawów aberracji ani, tym bardziej zidiocenia. Ale najwidoczniej nad rozsądkiem przeważa pęd ku igrzyskom.
Złośliwie chciałoby się zauważyć, że o nie łatwiej niż o chleb.
Polityczna dysputa w zasadzie nie istnieje. I wydaje się, że to odpowiada tym wszystkim, którzy swoje pobory od Rzeczpospolitej pobierają właśnie za to, by w politycznej dyspucie określać dokąd będzie się tę rzeczpospolitą prowadzić albo, gdy taka byłaby potrzeba, nieść. Tyle, że to ciężka robota.
Paradoksalnie dużo łatwiej jest używać pięści niż mózgu. Bo choć to żmudne, brudne i niebezpieczne to jednak mieszczące się w kategorii „prostych czynności manualnych” .
To, że przeciętny Polak patrzeć nie może na innego przeciętnego Polaka jest rzeczą oczywistą i często ćwiczoną. Gorzej, gdy z jakichś powodów grupa przeciętnych Polaków nie może znieść innej grupy. Wtedy zaczyna pachnieć czymś złym. Na szczęście taka rozjuszona grupa przeciętnych Polaków nie bierze się sama z siebie. Za nią stać musi jakaś idea, ideologia albo… W zasadzie powód, który grupa „kupi”, uzna za swój i pod jego sztandarem zacznie się w to i owo zbroić.
Najgorzej zaś jest gdy taka grupę Polaków mających cos do innych wychowa się w jakimś odgórnym procesie wychowawczym.
Państwo można oprzeć na przekazie pozytywnym lub wręcz przeciwnym. Od razu zaznaczę, że to drugie jest i tańsze i łatwiejsze. Ale jeśli się je wybiera, trzeba mieć świadomość, że Nat tym sposobem organizowania obywateli wokół państwa trudno jest zapanować.
Dlatego każdy polityk, który dopuszcza sytuację mogąca się zakończyć czy to rozlewem krwi czy to rozprawą z opozycją jest potencjalnym zagrożeniem. Nie dla opozycji ale dla bezpieczeństwa obywateli i stabilności państwa. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że ci, którzy tak mówią i myślą po prostu pozbawieni są wyobraźni. Podobnie jak ci, którym takie wypowiedzi nie przeszkadzają.
Choć tu i ówdzie z ust tego i owego polityka i komentatora padają oceny stanu zdrowia i sugestie dotyczące koniecznej kuracji, której powinni być poddani polityczni adwersarze, jakoś w ten sam sposób nie chcą traktować swoich partyjnych kolegów mających wyraźnie totalitarne ciągoty. Nie kwituje się sugestii o konieczności delegalizacji opozycji uwagami o mentalnej aberracji i o konieczności zastosowania kaftana bezpieczeństwa. Choć byłoby to na miejscu. Bo o ile łykanie proszków jest stosunkowo niegroźne (jeśli czasem to dla łykającego) to chęć rozprawiania się z przeciwnikiem poprzez wyjmowanie spod prawa ma nieco grubszy wymiar gatunkowy.
Z pozoru to, co napisałem wyżej może się teraz i tu wydawać bez sensu i mocno nie na miejscu. Tyle, że od ładnych kilku lat żyjemy w stanie permanentnego podżegania nas do wojny. Mówi się że wojna polsko- polska trwa. Ale to przekłamanie. Póki co nazywanie pyskówki wojna jest traktowaniem na wyrost czegoś, co każdemu się przecież może zdarzyć. Tyle, że to tak naprawdę zabawa niegrzecznych dzieci przy tym, co ze słów niektórych się wyłania. Zważywszy, że nasze „tu i teraz” to rok 2010 i środek „nowoczesnej Europy”.
I w tym „środku nowoczesnej Europy” A.D. 2010 człowiek, uważany za zjawisko „ożywcze dla sceny politycznej” i traktowany jako poważny i znaczący element naszej politycznej układanki bredzi cos o tym, że może dojść do „rozlewu krwi”. I wie kto będzie za to odpowiadał choć powinien tez wiedzieć i to, że w praktyce możliwością upuszczenia komukolwiek krwi dysponują jego niedawni partyjni koledzy. W tym czasie najbardziej opiniotwórcza gazeta w kraju (wybacz „Rzepo” ale to nie Ty), mająca się i przez wielu uważana za ostoję wolności i demokracji publikuje kuriozalną ankietę w której pyta „od czego powinna być wolna Polska” i daje wybór między „opozycją, która rywali politycznych uznaje za zdrajców ojczyzny i zamiast z nimi debatować, wyprowadza ludzi na ulicę” a „rządami Platformy”. Żeby choć przy tej drugiej opcji dodała „która nie dotrzymuje wyborczych obietnic, jest uwikłana w podejrzane relacje z biznesmenami” i jeszcze coś w tym stylu. Ale nie. Oczywiście wynik ankiety „czy wolisz zadawać się z firma Kowalski i synowie czy z hasającymi po ulicy nożownikami” jest przesądzony jeszcze zanim zecer złoży szczotki gazety zamieszczającej sondę.
Nie wiem czy ktoś z wymienionych wyżej słyszał termin „samospełniająca się przepowiednia”? Jeśli nie to polecam by się z czymś takim zapoznał. I pomyślał o czym gada próbując równocześnie sobie to wyobrazić. Jeśli jeszcze nie wpadło mu cos tak prostego do łba.
Inaczej naprawdę może polać się krew.
Ps. O „specyficznej sondzie GW przeczytałem dzięki tekstowi babci watherwax
Niżej wynik „sondy”
Zwolennicy PiS od Pałacem Prezydenckim śpiewali ''Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie''. Od czego powinna być wolna Polska:

91%
Od opozycji, która rywali politycznych uznaje za zdrajców ojczyzny i zamiast z nimi debatować, wyprowadza ludzi na ulicę (1186)

9%
Od rządów Platformy (118)

Liczba oddanych głosów: 1304

http://wyborcza.pl/0,0.html#ixzz128EGutkt

Polska- strona w budowie.

Poniższy komunikat to dość znaczący znak czasu. Może ostatni tak sformułowany albo i w ogóle ostatni, w którym ktoś uznaje, że musi się tłumaczyć.

Wersja poprawiona artykułu.

* W pierwotnej wersji artykułu znalazły się przypisane błędnie Jarosławowi Kaczyńskiemu słowa "Nadejdą jeszcze takie czasy, że prawdziwi Polacy dojdą do władzy". Błąd wynikał ze słabej jakości nagrania. Przepraszamy.


Bo zaiste całe to tłumaczenie brzmi tak przekonująco jak tłumaczenie przyłapanego na łóżkowych figlach współmałżonka „Kochanie, to nie tak, jak myślisz!”.Nie wiem naprawdę na czym polegała wspomniana „zła jakość nagrania” skoro na jego podstawie udało się szanownym dziennikarzom odczytać nie, tak jak to bywa w takich sytuacjach, mniej niż było powiedziane ale więcej. I to w dodatku jakoś tak wcale dla mnie nie dziwnie, takie „więcej”, które cholernie pasowało do profilu stacji i do tych ocen, które stacja i jej pracownicy tak chętnie wygłaszają. Problem z jakością polegał więc na tym, że było tam słychać na tyle doskonale, ze zapewne nawet to, co Prezes Kaczyński myślał acz nie odważył się tego wyartykułować. Zdanie „Nadejdą jeszcze takie czasy, że prawdziwi Polacy dojdą do władzy” jest tak oczywiste w swym przekazie i na tyle poprawne konstrukcyjnie, że aż się chce bić brawo sprzętowi, który wspomnianej „złej jakości nagrania” dokonał.

Z tym „błędnym odczytaniem” ostatnio mamy chyba coraz więcej problemów. Co i rusz stajemy w punkcie, z którego nagle widać, że to, co nam tak pięknie się pokazuje od zaplecza powiązane jest na drut i jakby tak na szybko pocerowane.

Ot choćby taka sprawa. Od tygodni, jeśli nie od miesięcy bombardują nas media komunikatem o „sekcie”, która „dąży do schizmy” i w istocie pod pozorem „rozwijania kultu religijnego” Lecha Kaczyńskiego. Okrzyczano już ten niecny proceder i obśmiana a ledwie skończono, pani Anna Komorowska, szanowna małżonka Prezydenta RP, zorganizowała… pielgrzymkę na miejsce katastrofy. Jak rozumiem jest to przejaw kultu już nie tylko Lecha Kaczyńskiego ale i reszty męczenników smoleńskich. I cały dotychczasowy cyrk diabli biorą. No bo jeszcze ten krzyż, co miał być wzięty na pielgrzymkę choć przecież nasi „ojcowie kościoła” dawno orzekli, że jest jak najbardziej „niesłuszny”.

I jeszcze przekaz tej „pielgrzymki” , który mówił o „pojednaniu” nie bardzo jednak potrafiąc wyjaśnić kto z kim i czemu ma się jednać.

I do tego jeszcze coś, jak przysłowiowa strzelba z pierwszego aktu. Na razie z pierwszego ale rokująca na przyszłość.

Przywódca „czwartej siły” naszej politycznej sceny zapowiedział, że jeśli dojdzie do rozlewu krwi to winien będzie Kaczyński. Mniejsza o winę Kaczyńskiego. Wszak każdy polak oraz „Tageszeitung” wiedza dobrze, że wina Kaczyńskiego nie podlega dyskusji. W każdej sprawie i sytuacji.

Zdecydowanie bardziej ciekawe jest to „jeżeli” i „rozlew krwi”. „Postać” zbliżona do niedawna do obecnie nam panujących zakłada, ze jest to możliwe. Biorąc pod uwagę wspomniane zbliżenie pewnie wie co mówi. I nie bez powodu na to „zbliżenie” zwracam uwagę. Bo jak już się ustaliło, kto za to będzie odpowiadał to można już przejść do szczegółów technicznych. Takich na ten przykład, że nie każdy w tym kraju ma techniczna możliwość dokonania operacji, która można nazwać „rozlewem krwi”. A w zasadzie niewielu jest takich, co możliwością dysponują. Na dobrą sprawę można rzec, że jeden jest tylko taki w rzeczpospolitej. Oczywiście nie mam na myśli „postaci” ale tego, obok którego „postać” lubiła dotąd postać.

Tak więc może się zdarzyć, skoro „postać wnosząca świeżość do naszej polityki” tak uważa, z winy Jarosława Donald będzie musiał przelać nasza krew. I tu, czując na plecach zimny pot, zastanawiam się czy będzie to przelewanie odbywać się wedle jakiegoś klucza.

Nie wiem czy dotąd tak się w tej głównonurtowej narracji mocno zawieszało. Mam na myśli logikę przekazu. W każdym razie ja nie pamiętam takiego natłoku „błędów krytycznych”. Dlatego sugeruję by, zamiast pozwalać się temu i owemu autorytetowi rozwodzić nad niewypowiedzianymi słowami i wyimaginowanymi zagrożeniami na jakiś czas powiesić taka tabliczkę: „POLASKA- STRONA W BUDOWIE”. Póki się nie udoskonali programów, nie ustali layoutu i takie tam… By kupy zaczęło się to trzymać. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

* http://www.tvn24.pl/12690,1677246,1,1,nie-chcemy-rzadow-zlych-ludzi,wiadomosc.html

poniedziałek, 11 października 2010

Jeszcze dalej od Wawelu („stróż pamięci").

Dość ciekawie nałożyły się na siebie dwa teksty poświęcone Prezydentowi Komorowskiemu. Jeden analizujący dotychczasowe osiągnięcia a drugi będący wróżbą na przyszłość. Napisane tak, jakby dotyczyły dwóch zupełnie innych osób i dwóch, nie mających ze sobą nic wspólnego ośrodków.

Zacznę może, wbrew chronologii, od tez zawartych w materiale Pawła Wrońskiego zatytułowanym „Atak na Komorowskiego”* i opartym, zapewne całkowicie bezwiednie na tezie, że warunkiem istnienia Bronisława Komorowskiego jako bytu politycznego jest Jarosław Kaczyński, jego plany i postępki. Mało to pochlebne dla obecnej Głowy Państwa spojrzenie choć w swych proroctwach Wroński przedstawia jego przyszłość jako potencjalne pasmo sukcesów. Sukcesów determinowanych głównie tym, że Komorowski jest Prezydentem. Bo sam ten fakt wedle Wrońskiego jest czymś w rodzaju przesądzającego wynik rywalizacji handicapu. Rzecz ujmując najprościej z tego głownie powodu Komorowski skazany jest na sukces. A właściwie na różne sukcesy. Sprowadzające się właściwie do tego, że na wszystkich polach ogra Kaczyńskiego jak chce.

Przyznam, że w tej wróżbie najbardziej nieprzekonująca zabrzmiała mi ta część, w której wieści autor możliwość przejęcia przez Komorowskiego inicjatywy w kwestii bycia kustoszem pamięci. Ma on szansę (tak sądzi Wroński) „przełamać monopol PiS na odgrywanie strażnika wartości patriotycznych”.

Tu, jako dowód contra, od razu przypomniała mi się zasłyszana część rozmowy Komorowskiego z Moniką Olejnik w Radiu Zet. Dotycząca 7 i 10 kwietnia**. Szczególnie zaś ten fragment, w którym Bronisław Komorowski mówi o obecności Władymira Putina 7 kwietnia w Katyniu. Mówi sporo ale to „sporo” sprowadza się do zachwytu nad tym jednym gestem. Tak, jakby obecność Putina wtedy była jakimś magicznym kluczem do wszystkich problemów przeszłości i teraźniejszości w relacjach między Polską i naszym wschodnim sąsiadem (jakby on się nie nazywał w momentach, w których dał się nam we znaki).

Mam takie poczucie, że zbyt łatwo panu Komorowskiemu przychodzi wyciągać wnioski na podstawie wynikających z protokołu uprzejmości. Jeśli faktycznie przekonany on jest że można przewartościować historię i wzajemne relacje tylko dlatego, że któregoś dnia jakiś nieprzyjazny nam zbytnio dotąd urzędnik zachował się trochę milej. Taka ocena niezbyt rokuje jeśli chodzi o tę wartę pamięci, która ma być konkurencją dla tej co to rości sobie prawo „monopolu”. Za tanio pan Komorowski wyzbywa się chyba etosu „wiecznej ofiary Moskwy”. Za tanio bo za prawo potrzymania od czasu do czasu pięciu palców satrapy.

Ja wiem, że nie od razu człowiek łyka pralinę. Że najpierw trzeba się skupić na odwijaniu pazłotka. Ale w tym przypadku na tym opakowaniu wszystko się zdaje kończyć. Mamy więc dwa uściski Putina, dwie wizyty Miedwiediewa (wawelską i tę zapowiedzianą) i na dokładkę cztery smoleńskie oczy szanownych małżonek. I tyle. Czemu to ma służyć poza „ociepleniem” nie mam pojęcia i raczej nie sądzę, że się dowiem.

Materiał Majewskiego i Reszki z sobotniej „Rzeczpospolitej” zatytułowany „Start pod górkę” *** symultanicznie rozprawia się z przekonaniem Wrońskiego że dwór Komorowskiego jest skazany na sukces głownie za sprawą możliwości pozyskiwania współpracowników. Dotychczasowa praktyka w budowaniu zaplecza Prezydenta wskazuje, że jej myślą przewodnią zdaje się chęć zaprezentowania przy jakiejś bliskiej, państwowej okazji, że przy Prezydencie stoi „cała Polska”. Czyli mówiąc bez ogródek, zbieranina „od Sasa do Lasa”.

Że może stać to nie jest wykluczone. Rzecz w tym, że nie do stania się ją angażuje lecz do jakichś działań w imieniu Prezydenta. A ile może zdziałać zbieranina to proszę sobie wyobrazić szanowny czytelniku. Tak więc trudno oczekiwać, że poza tymi uściskami i podsumowującymi je ochami i achami w wykonaniu Pana Prezydenta coś jeszcze może pójść. Nie może bo nie ma kim!

Jak dotąd dwór pana Komorowskiego największy problem ma w tym by jakość sensownie zamknąć listę transferów. Idąc tropem odkryć panów autorów „Rzeczpospolitej” można przyjąć, że dużo dłużej wymieniałoby się tych, którzy Prezydentowi odmówili niż tych, co ofertę przyjęli.

I tu dochodzę do kwestii, która we wróżbach Wrońskiego wydaje się najśmielszą. Oto zakłada on, że wśród potencjalnych współpracowników Prezydenta można wyobrazić sobie nawet kogoś takiego jak pani Kluzik- Rostkowska. Teoretycznie Wroński ma rację. Skoro Komorowski wpasował w swoją wizje prezydentury i Nałęcza i Nowaka to wpasować byłby w stanie wszystko. Tak, jak swego czasu Homer Simpson, badany pod kontem predyspozycji, zadziwił badających jako pierwszy w historii (albo drugi po Fredzie Flinstonie…) umieszczając okrągły klocek w trójkątnym otworze a kwadratowy w okrągłym.

Problem jednak i w tym, że pozyskanie Kluzik- Rozstkowskiej dla samego pozyskania znaczyć będzie dokładnie tyle, zachwyt nad pałacowym żyrandolem zaś jak dotąd nikt, z panem Prezydentem nie wyjaśnił po jaka cholerę panu Prezydentowi i Nałęcz i Kluzik i cała reszta. Problem i w tym, że dla Kluzik pójście za Komorowskim to odejście w polityczny niebyt. A ona chyba ma jeszcze zamiar pobyć. Bo to jedna z osób, co do których mam przekonanie, ze wie po co na tej politycznej scenie się znalazła. Odmiennie niż obecnie pan Komorowski.

Nie da się przy tych wszystkich uwagach ukryć, że tak naprawdę o jakości tej Prezydentury zadecyduje jakość najmitów, których uda się obecnemu Pałacowi zwerbować. Bo nie ukrywajmy, sama w sobie jakoś Gospodarza jest nie najwyższych lotów i tu akurat jakiegoś spektakularnego „rozbicia atomu” spodziewać się nie ma co. Pan Komorowski udowodnił to i ciągle udowadnia tym co mówi i tym czego nie czyni choćby mógł. Jak choćby słowami z wspomnianego wyżej wywiadu ze Stokrotką moja ulubioną:

„Monika Olejnik: No tak, ale premier Donald Tusk z dymisjonował ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego za to, że więzień powiesił się, popełnił samobójstwo, a tutaj, no minister nie był za to odpowiedzialny.

Bronisław Komorowski: Ale tu się nikt nie powiesił.

Aż chce się złośliwie zauważyć „No szkoda Panie Prezydencie” i zgadywać kogo by Pan Prezydent najchętniej widział w takiej roli.

Wiem,, że niespełna pół roku na tak daleko idące oceny Prezydentury Komorowskiego to zbyt mało. Wie to też Wroński oraz panowie Reszka i Majewski. Ale nawet pięć albo i dziesięć lat to tez zdecydowanie zbyt krótko by zmienić kogoś, kto, jak się okazało, tak niewiele się nauczył będąc w polityce przez lat kilkadziesiąt. Na tej podstawie raczej trudno mi choć w części podzielić entuzjazm pana Wrońskiego.

* http://wyborcza.pl/1,86116,8491671,Atak_na_Komorowskiego_.html

** http://www.radiozet.pl/Programy/7-Dzien-Tygodnia/Bronislaw-Komorowski

*** http://www.rp.pl/artykul/61991,546665-Start-pod-gorke.html