czwartek, 31 października 2013

Nic się nie stało, POlacy, nic się…



Wszyscy, którzy wczoraj czy raczej z wczoraj na dzisiaj z zapartym tchem oczekiwali wyniku tajnej narady kierownictwa PO, dusząc się przez ten dech zaparty i czas, którego wspomniana partia potrzebowała by określić stanowisko w sprawie bez dwóch zdań oczywistej, a dziś czują się zawiedzeni czy też oszukani, dyskomfort odczuwać powinni z całkiem innego powodu. Z powodu swego przekonania, nadziei i naiwności, że wynik może być inny.
Po latach obecności Platformy Obywatelskiej na politycznej scenie i wreszcie u władzy każdy, kto tę scenę i tę władze obserwuje, nie mógł po prostu nie zauważyć (no chyba że bardzo nie chciał zauważyć lub bardzo starał się nie zauważyć), że te działania wpisane są w etos tej formacji.
Myślę, że skoro ja pamiętam, tym bardziej pamiętać powinni ci, którzy w Platformie zakochali się miłością wielką i, jak widać bezrozumną, niesławny start czy może raczej falstart „demokracji wewnątrzpartyjnej” spod znaku PO, czyli niegdysiejsze „prawybory”. Miały one wyłonić w drodze powszechnych wyborów pierwszych regionalnych „baronów”. Zamiast tego zapisały ciekawszą kartę w annałach naszego politycznego kabaretu. Oczywiście mogło to być wypadkiem przy pracy albo też gwałtem starych, politycznych wyjadaczy na młodym i niedoświadczonym politycznym organizmie.
Tyle, że później zdarzyło się wystarczająco wiele by o żadnych wypadkach nie dało się mówić. Raczej o regule. To zaś jak PO zachowuje się w sytuacji nagannego zachowania swoich prominentów najlepiej mogliśmy oglądać gdy „honoru partii” bronił własną piersią, własną reputacją i kosztem swej twarzy pan Sekuła, pytając co w sprawie postępków pana Chlebowskiego mają do powiedzenia krzesła w stylu „czipindejl”. Ten styl oczywiście od siebie dodałem bo PO ze wszech miar zasługuje, by w jej sprawach wypowiadały się krzesła jak najbardziej stylowe.
Komu wtedy się jeszcze oczy nie otworzyły i faktycznie wczoraj czekał, że postępki zostaną właściwie ocenione i ukarane, ten na oczy nie przejrzy już nigdy i umrze naiwny albo i głupi.
Choć z drugiej strony może być i tak, że dla PO faktycznie nie jest to problem. To znaczy oczywiście nie jest ale myślę teraz o kwestii oceny zjawiska z punktu widzenia zasad. Po prostu nikomu w PO w głowie postać nie może, że takie kupczenie przy użyciu szemranego slangu to coś naturalnego. Od lat tak było i nikt zbytnio się nie czepiał. A już bez wątpienia nie Zarząd Główny czy jak się tam ów czynnik decyzyjny nazywa.
Na tę dezorientację PO i jej czynników kierowniczych wskazuje choćby zrównanie w winie tych, którzy przyszli z ofertą i tych, którzy przyszli z nagraniem. Sygnał z tego płynie bardziej taki, by nie kapować niż by od PO-wskiej tradycji odchodzić.
Tłem całej tej awantury jest, dla mnie przynajmniej, ostateczny upadek mitu Tuska jako polityka wytrawnego i sprawnego. Polityk wytrawny i sprawny w żadnym wypadku nie dopuściłby do wybuchu wojny domowej w momencie, w którym zarysowała się poważna szansa odzyskania przez jego partię inicjatywy na politycznej scenie. Postawiłby na może i nie najłatwiejszą do zniesienia homeostazę.  Wytrawny polityk potrafiłby również oszacować koszty i przewidzieć ich źródło decydując się na taką wewnętrzną wojnę. Jeśli Tusk po latach ucierania się tej „szorstkiej przyjaźni” nie przewidział czym grozi próba anihilacji Schetyny znaczy, że zwykły dureń z niego a nie żaden tam sprawny polityk czy lider. W całej tej sytuacji zachował się jak jaki wcale nie najznaczniejszy „ojciec chrzestny” decydujący się na symboliczne utarcie nosa podwładnemu, który nastąpił mu na odcisk. Nie bacząc na to, że przy tym zabiegu z nosem mogą mu wystrzelać sporą liczbę żołnierzy, bez których znaczyć będzie zdecydowanie mniej.
Może jest tak, że gdzieś tam w głębi Tusk mentalnie oswoił się z tym, że jego partia zjeżdża po równi pochyłej i zjazdu nie da się już zatrzymać. I walczy tylko o to, by to właśnie on zjeżdżał na oklep a nie zjeżdżano na nim.

środa, 30 października 2013

Paradyzja Obywatelska



Kobieta Moja Kochana podsunęła mi „Paradyzję” Janusza Zajdla. Jednym z motywów tej antyutopii jest zarządzany przez komputery system kontroli, którzy analizuje wypowiedzi mieszkańców kolonii kosmicznej Paradyzja i jeśli uzna, że znajduje w nich jakieś treści groźne dla społeczności (czytaj „dla władzy”) Paradyzji, obniża komuś takiemu „współczynnik człowieczeństwa”. To dotkliwa kara gdyż Paradyzja ma krążyć wokół bogatej w mineralne zasoby ale niezbyt gościnnej planety Tartar, na którą zsyłane są jako górnicy osoby, którym wspomniany współczynnik spadł nadmiernie.
Obywatele Paradyzji stworzyli więc sposób komunikowania się werbalnego (w kolonii pismo i pisane teksty były zabronione) zwany koalangiem, służący do ogłupiania systemu kontroli. Opierał się on na skojarzeniach, aluzjach, przenośniach, które były czytelne dla rozmówców a przez sztuczną inteligencję odbierane jako neutralne i niegroźne.
Kiedy wysłuchałem nagrania rozmowy pana posła Wojnarowskiego z PO, oferującemu coś tam partyjnemu koledze za coś tam, pomyślałem, że wobec tego kompromitującego partię przecieku kompromitujących polityków partii materiałów w PO powinny ruszyć natychmiast prace nad własną wersją koalangu. Który to slang czy tam metajęzyk uchroni w przyszłości „wewnątrzpartyjną demokrację” przed wszelakimi „schetynami” wyposażonymi w magnetofoniki i kamerki i nagrywającymi kolegów próbujących w mozole budować nam świetlaną przyszłość. By żyło się lepiej…
Okazuje się jednak, że wkład PO w rozwój naszej demokracji zdecydowanie wyprzedza nasze wyobrażenia. Poniżej fragment ujawnionej dziś, kolejnej rozmowy działaczy tej partii na Dolnym Śląsku. Gdyby nie trąbiły o niej media, ogłosiłbym konkurs z nagrodami, którego celem byłoby objaśnienie o cóż może chodzić gawędzących sobie dolnośląskim politykom Platformy Obywatelskiej.
Borkowski (radny PO z Polkowic): - Paweł, moim zdaniem to jest jakaś tam nasza szansa, mówię ci. Stagnacja albo ewentualnie jakiś skok. Tak mi głupio o tym mówić, ale to też jest jakaś informacja. Paweł ma egzamin państwowy zrobiony…
Jaros(poseł PO): - Do…
Borkowski: - No, no… Nie trzeba, ale fajnie, że masz. Wiemy, o co chodzi.
Jaros: - Tak mi się wydaje, że wiemy, o co chodzi. Tam w takim budynku w podziemiach się go zdaje, tak?
Frost (nagabywany szef koła PO w Legnicy): - No.
Jaros: - To wiem, jaki egzamin. Do wykorzystania.
Frost: - Cała ekipa, jak myśmy tutaj kurs robili… Sporo tych osób było a jeden zdał.
Jaros: - Ty.
Frost kiwa głową.
Borkowski: - A w Nocie robiłeś czy gdzie?
- No.
Borkowski: - Ja też robiłem w nocie, tylko nie pojechałem na egzamin. Trudny był ten egzamin, nie miałem czasu się uczyć. Chodzi o to, że ja mieszkam tu, gdzie mieszkamy a tu, gdzie my mieszkamy, nie trzeba mieć egzaminu.
Frost: - Spokojnie, bez napinki.”*
Prawda, że enigmatyczny tekst? Szczególnie piękny jest ten fragment „Tam w takim budynku w podziemiach się go zdaje, tak?” sugerujący nieomal, że chodzi na przykład o jakieś podchody albo zabawę w Indian. No i „Chodzi o to, że ja mieszkam tu, gdzie mieszkamy a tu, gdzie my mieszkamy, nie trzeba mieć egzaminu”. Musi to być niesamowicie fajna „miejscówka”!
Jak dla mnie panowie nie potrzebują egzaminu z koalangu bo właśnie go zdali celująco. „Bez napinki”, że się spróbuję wczuć w klimat rozmowy.
Na koniec wyjaśnię, że Paradyzja okazała się oczywiście wielkim kantem. Nam zaś pozostaje zasugerować, by PO zaczęła używać na przykład nazwy Paradyzja Obywatelska i żywić nadzieję, że co niektórzy jej członkowie prędzej czy później trafią do innego „takiego budynku w podziemiach”

wtorek, 29 października 2013

Gdyby choć Protasiewicz wydupczył tego pana…



Żałować wypada chyba, że ów pan, który drugiemu panu w ramach „demokracji wewnątrzpartyjnej”, obowiązującej w Platformie Obywatelskiej, oferował, obiecywał czy jak by tego nie nazwać, robotę w KGHM-ie, w zamian chciał tylko „głosu na Protasiewicza”. Po Wałbrzychu, po recydywie lubuskiej, zwieńczonej czymś na kształt stosunków feudalnych, po „cudach rozmnożenia” przez „pompowanie” w Małopolsce i w mateczniku tegoż Protasiewicza to już pewnie wrażenia na zwolennikach PO nie robi. Myślę, że oni nawet wierzą, że w „dojrzałych demokracjach” to wręcz reguła. Świadcząca tylko, że Protasiewicz, „dmuchacz” Raś czy ci obdzielający gruntami goście z Gorzowa to politycy najbardziej biegle operujący demokratycznymi mechanizmami. I w duchu przekonujący sami siebie, że przecież Schetyna też mógł ten KGHM obiecać. Tak właśnie chyba pomyśleli co najwyżej.

Wypada zatem żałować, że ów pan, który drugiemu panu w ramach „demokracji wewnątrzpartyjnej”, obowiązującej w Platformie Obywatelskiej, oferował, obiecywał czy jak by tego nie nazwać, robotę w KGHM-ie, w zamian nie oczekiwał, że ten drugi pan da się panu Protasiewiczowi wydupczyć. Bo chyba tylko coś takiego, znane skądinąd jako „praca za seks” byłoby w stanie wzbudzić w zwolennikach PO refleksję, że chyba są robieni w chuja.
Proszę o wybaczenie ostrości użytego sformułowania ale nic innego nawet w przybliżeniu celniej nie oddaje tego nagromadzenia przykładów na to, że Platforma Obywatelska ze swej nazwy rozumie jak na razie tylko pierwsze słowo. A i to nie na pewno.

Choć z drugiej strony sławetne „pompowanie kół” aż po ową staruszkę z Wrocławia, zapisaną do „koła marketingu politycznego” można od biedy uznać za chęć włączenia w partyjną pracę jak najszerszego spektrum obywateli. Jeśli rzecz jasna jest się naiwnym idiotą.

Jeśli już coś mnie dziwi w związku z ujawnieniem „taśm Protasiewicza” to to, że nie dotarły do mnie żadne informacje, że opuścił ten łez padół pan Piotr Stasiński, opoka i podpora „Gazety Wyborczej”. Pamiętając jak go omal szlag nie trafił czy tam wylew nie powalił gdy z anteny TVN-u krzyczał „Cała Polska to widziała!!!” na okoliczność „taśm Beger”. Skoro one tak nim wstrząsnęły, to te powinny tym bardziej. W końcu powstały gdy już tamte „cała Polska widziała” więc są przejawem stokroć większej bezczelności.

Ale pan Stasiński najwyraźniej od tamtego dramatycznego zdarzenia na antenie nabrał wytrzymałości. Może osiągnął nawet ten poziom, który prezentuje pan Tomasz Nałęcz, perrorujący (z właściwym dla siebie pomieszaniem elokwencji i nietuzinkowej inteligencji, którą swego czasu zasłużył na ocenę „głupszego profesora w życiu nie widziałem”) „- Jak mówił Bismarck, zwykli ludzie nie powinni wiedzieć, jak się robi parówki i jak się robi politykę. Sytuacja jest niesmaczna, chociaż jest dosyć częsta. Nie zdziwiłaby mnie w żadnej partii.”*

Ja się nie dziwię, że się pan Nałęcz nie dziwi. Znając jego polityczny rodowód dziwiłbym się gdyby akurat go to zdziwiło. Tym bardziej nie dziwi mnie próba zamknięcia sprawy przez pana Grasia. W sposób który mógłby wzruszyć, gdyby dotyczył przedszkolaka dopuszczającego się zaboru mienia kolegi w postaci jakiegoś Hello Kitty tłumaczył on tego pana z początku tekstu (niejaki Wojnarowski Norbert, o którym dotąd chyba świat nie słyszał) „Mamy oświadczenie posła Wojnarowskiego, który mówi, że się zagalopował i że jest mu przykro.”  Nie dziwi bo sam pan Graś, który uparł się chyba stoczyć intelektualny pojedynek z Nałęczem, przyznał odważnie, że w tej sprawie sam miał pewien udział. „Rzecznik rządu przyznał, że spotkał się z Wojnarowskim. - Poseł Wojnarowski przyszedł poskarżyć się, że jego żona nie ma pracy. Więc usłyszał to, co słyszą w takich przypadkach wszyscy: chłopie, to nie jest biuro pośrednictwa pracy. Jesteś z Dolnego Śląska. Jeśli szukasz pomocy, masz tam Schetynę, masz Protasiewicza. Pytaj ich. Tutaj na pewno miejsca pracy nie znajdziesz - mówił Graś.

Na samym początku miałem zamiar tekst zatytułować „Ludzie ortalionu”. Pomysł, pożyczony od nieżyjącego już malarza i lidera zespołu Düpą**, Piotra Marka, znakomicie oddaje doskonałą odporność, nieprzemakalność gości w rodzaju Protasiewicza, Grasia, Nałęcza na takie pojęcia jak wstyd czy przyzwoitość. Pasuje też do tych wszystkich, którzy od lat są konsekwentnie dupczeni przez gości w rodzaju wymienionych wcześniej. Dla nich mam tylko radę by upewnili się, czy jest to jakiś tam rodzaj seksu bezpiecznego.



**
Clash do domu,
Clash do domu,
Idą ludzie ortalionu

poniedziałek, 28 października 2013

Manipulacja (w odpowiedzi Dominice Wielowiejskiej)



Nie nazywam się Karnowski. Nawet na imię nie mam ani Michał ani Jacek. Jednak spróbuję włączyć się w dyskusję a w zasadzie odpowiem na apel pani Dominiki Wielowiejskiej, adresowany do redaktorów tygodnika „wSieci”.
Oczywiście, pani redaktor, zdjęcie z okładki tygodnika braci Karnowskich jest wyrwane z kontekstu. Dokładnie tak, jak sławne zdjęcie Lecha Kaczyńskiego z trybuny stadionu, trzymającego szal z odwróconym napisem „Polska”. I tak, jak pani może się tylko domyślać że braciom Karnowskim chodziło o zasugerowanie czytelnikom, że się Tusk cieszył z jatki w Smoleńsku tak mnie pozostają również domysły czy intencją pani gazety było przedstawienie ówczesnego prezydenta jako niedocofa-analfabety. Przecież zarówno Karnowscy wprost nie napisali, że się Tusk cieszył, jak i „Wyborcza” nigdzie nie wskazała, że Kaczyński ma kłopoty z prawidłowym złożeniem nazwy kraju, którego był głową.
Popada pani w ton dramatyczny, pytając Karnowskich „Chcecie doprowadzić do tragedii podobnej do tej, jaka miała miejsce w Łodzi?” a mnie pierwsze co po tym pani przejawie wielkiej troski przychodzi do głowy, to zapytać panią kto w takim razie doprowadził do tamtej tragedii? Bo chyba nie Karnowscy… Ja wiem, że przedstawienie Prezydenta-debila to może i nie to samo, co zasugerowanie Premiera-mordercy. Choć w sumie to kwestia gustu odbiorcy i nie potrafię za obywateli odpowiedzieć czy woleliby u władzy debila czy mordercę.
Bardzo pięknie obniosła się pani ze swymi zasługami „jedynej sprawiedliwej” co to nawet Palikota potrafiła krytykować. I z tej pozycji ma prawo stwierdzić, że „tygodnik "wSieci" znów przesunął granice i prześcignął Palikota o lata świetlne.” Mnie jednak interesuje, czy te „lata świetlne” wystarczą w „wSieci” by choć zbliżyć się do pani własnej redakcji. Która dała łamy Wajdzie i reszcie pajaców w koronach niczym z Burger Kinga aby zakłócali i żałobę i pochówek, która widziała Błasika wrzeszczącego na Protasiuka na Okęciu i przebywającego w kokpicie, która objaśniała społeczeństwo, że w Smoleńsku lądowały „debeściaki”. Nie dodam sławetnego „jak nie wyląduję to mnie zabiję” bo zwyczajnie nie wiem czy to patent pani gazety czy raczej równie „niewinnej” w kwestii tragedii, „jaka miała miejsce w Łodzi” redakcji z ul Wiertniczej.
Konkludując, pani Wielowiejska, na pani niekorzyść działa to, że to, co miało „miało miejsce w Łodzi”, miało jednak miejsce więc wagę ma tysiąckroć większą od tego, co może się zdarzyć. Bo to „może” robi różnicę ogromna. I z tej perspektywy jedno można powiedzieć. Może bracia Karnowscy postąpili nieładnie albo i podle. Tyle, że ostatnimi, którzy im mają prawo wypominać są wszelkie „debeściaki” z Czerskiej z panią włącznie.

piątek, 25 października 2013

Angela Merkel i reszta panienek



W Niemczech i nie tylko w Niemczech się wszyscy oburzyli, nawet Kanclerz Angela Merkel, bo właśnie się dowiedzieli, że ją jakoby Barack Obama podsłuchiwał. Per procura rzecz jasna ale jednak. Zatem Angela Merkel się oburzyła tym podsłuchiwaniem jej.
W filmie Roberta Altmana M.A.S.H jest kapitalna sekwencja meczu futbolowego. Jest tam scena, w której szef wojskowego szpitala i zarazem drużyny futbolistów płk. Blake zauważa, że jego przeciwnik na boisku i zarazem szef w armii z jakiegoś powody zaczyna zdradzać oznaki zdenerwowania. Pyta któregoś ze swoich o co może chodzić.
- Jest wściekły, że mamy w składzie zawodowca (chodziło o neurochirurga, byłego futbolistę, kpt „Dzidę” Jonesa)
- Skąd wie?! – zdziwił się Blake.
- Powiedzieli mu to jego zawodowcy.
Angela Merkel oczywiście wcale nie dowiedziała się w ostatnim czasie że ją zawodowcy Obamy podsłuchują, podglądają i Bóg wie co jeszcze. Wie to od dawna a może i od zawsze. Wie to od swoich własnych zawodowców, którzy może nawet dowiedzieli się o tym podsłuchując, podglądając i Bóg wie co jeszcze robiąc z Obamą. A może nawet wiedzieli to od zawsze. Ci zawodowcy to przecież łebskie chłopaki, bo jak twierdzi Lech Janerka, wszyscy inteligentni mężczyźni idą do wywiadu.
Czemu zatem Angela, a z nią reszta panienek w rodzaju na przykład Francois Hollande robią taki pisk, jakby nakryto ich gdy w toalecie, „pudrując nosek” wciągają „puder” przez rurkę do nosa. Uroczo to robiła panie Mia Wallace gdy wybrała się z Vincentem Vega do „Jack Rabbit Slims”.
Pani Merkel nie miała wyjścia. No bo jakieś pismaki, co to uznały, że „obywatele mają prawo wiedzieć” wszystko opisały a obywatele, którzy „mają prawo wiedzieć” zrobili aferę. I musiała „sprawiać wrażenie” by nie dawać rodakom powodów do wstydu. Że ich zawodowców jacyś inni podeszli. Utrata zaufania do takich zawodowców to rzecz absolutnie niepożądana!
Problem cały właśnie w pismakach i tych obywatelach. Co to „mają prawo wiedzieć”.
Ja tam nie wiem jak inni ale ja, choć pewnie „mam prawo wiedzieć”, jakoś do takiej wiedzy się nie garnę. Mam w sumie gdzieś czy w Kiejkutach jakiemuś gościowi inni goście zerwali paznokcie bo go chwycili w Tora Bora. Jak kto się kręcił po Tora Bora to o te paznokcie może mieć pretensję głownie do siebie. A ja chcę spać po nocach spokojnie. Bo nie musze nikomu zrywać paznokci natomiast gość, który mógłby mi albo komuś z moich bliskich zrobić coś równie złego albo i gorszego, bez paznokci raczej nie ma na to szans.
Po to właśnie są ci zawodowcy, zawodowcy Baracka, Angeli, Binijamina i innych. By czegoś równie okropnego nie musiały robić osobiście „miekisze” w rodzaju rosemanna i pewnie 90% ludzkości. A przecież ktoś to robić musi. Jak kto mówi, że nie musi, jest idiotą, który pewnie widząc niedźwiadka poszedłby się do niego przytulić. Tak przy okazji chyba dobrze, ze taki manicure robią zawodowcy bo jakbym ja zrobił czy ktoś mego pokroju, bolałoby bardziej. Nie umiem i już.
„No ale podsłuchiwać, podglądać i Bóg wie co jeszcze robić sojusznikom?” –zapyta jakiś bardziej mogętny czytacz pismaków żyjących z  serwowania podobnej waty informacyjnej. Od czasu pana Kima Philby  i reszty „Piątki z Cambridge” można powiedzieć, ze przede wszystkim trzeba sojuszników! Na wrogów uważa się jakoś tak naturalnie i trudno przeoczyć coś istotnego. A sojusznicy… Mam mówić co z nimi? Polakom mam mówić?