sobota, 24 września 2011

Czerwony autobus. Kaczmarski/Linke


Kto chce, niech czyta ten tekst jak mu wygodnie. I tak tylko ja wiem jak to z nim jest. A jest tak, jakby patrzeć przez szybę. Która bezpiecznie oddziela od tego, co widać.

Jest albo bywa tak, że wobec czegoś stajemy bezsilni. Nie było mi dane poznać uczucia trudniejszego do zniesienia i bardziej od niego potrafiącego wytrącić z równowagi. Przez to udokumentowanie słabości, która kaleczy dwie strony. I tę, której nie jesteśmy w stanie skutecznie podać ręki, przez co może się ona całkiem osunąć i nas udowadniając nam rozmiar naszej słabości i rzeczywisty zasób naszych sił.

Można w takiej sytuacji albo poddać się temu uczuciu albo się po prostu odwrócić. To drugie powinienem chyba polecić bo w nim to, co ma i tak spaść, spada i tyle. W tym pierwszym jest jeszcze bolesna recydywa w postaci wyrzutów, spadku wiary w siebie. Komu to potrzebne?

Szczególnie w taki czas gdy coraz ktoś się osuwa. Na to przecież żadnego sumienia by nie starczyło a dla spokoju nie byłoby już zupełnie miejsca.

Jesteśmy gatunkiem, który skolonizował planetę dzięki swej wybitnej zdolności przystosowawczej. Poza zawartością puszki mózgowej w każdej innej kategorii znajdzie się jakiś zawodnik, który nasz gatunek rozkłada na łopatki. Ale to my rządzimy.

Rządzimy również dzięki zdolności odwracania się.

Sam kiedyś uważałem, że źle robi nagiej małpie, gdy robi się choćby odrobinę ckliwa, użalająca się na jakimś tak kulasem, garbusem, ślepcem… Jeśli pozbawić ją takiej wrażliwości, można by w drodze naturalnej selekcji uzyskać taki materiał genetyczny że mogłyby się z czasem pochować te wszystkie kładące nas na łopatki. No, prawie wszystkie. Na niektóre konkurencje doprawdy czasu szkoda.

Tak kiedyś myślałem.

Ale przeszło mi. I choć popełniam zbrodnie na własnym gatunku jakoś nie mam wyrzutów. Bo jeśli je mieć to z takiego powodu, który na to zasługuje.

Ale gatunek trzyma się twardo. Rzec można, natura panuje nad sytuacją. Jak na razie…

Pakuje się w rozmowę brudnego włóczęgi i rozpędzonego pośpiechem kapiszona, wkładając temu drugiemu krótkie „spierdalaj śmierdzielu” jako odpowiedź na prośbę o wsparcie.

Zatyka uszy „spokojnym mieszczanom” gdy nad nimi dzieje się jakaś oczywista burza, w której nie da się wykluczyć nawet ofiar śmiertelnych.

Nasze codzienne „W imię Ojca…” zmieniło się w „Co mnie to obchodzi”. Modlitwę wygodnych.

Nasz rzycie to archipelag bezludnych wysp z rzadka wyłaniających się z mgły. Między nimi są w stanie krążyć tylko mniejsze i większe rekiny i parę innych drapieżników. I jeśli nim nie jesteś, nie chcesz być, nie zanurzaj się w tej mgle.

Kiedy zdarzy się nam z konieczności być okrętami na tym oceanie oblewającym nasze wyspy bezludne, staramy się usilnie trzymać kursu, który na, tylko nas jest w stanie dowieźć do jakiegoś tam małego lub większego celu. Trudno dziwić się, że nie stać na s na żadne ryzyko i brawurę. Pod pokładem wieziemy bardzo wrażliwy towar, którego z nic nie chcielibyśmy stracić. Rodzina, dom, praca, rodzina, dom, praca, rodzina, dom… Takim rytmem taktuje nam nasz silnik napędzający nasze życie.

I rzadko zdarza się, by ktoś zaryzykował to wszystko, podejmując na środku oceanu rozbitków. Choć widzimy ich przecież często. Częściej niż potrafimy się do tego przyznać. To jest racjonalne. To dzięki temu pewnie jako gatunek nie podzieliliśmy doli dinozaurów.

Jeśli nawet coś czujemy, widząc kogoś w topieli, to szybko zastępuje to uczucie ulgi, że „to nie ja” i radość z tego, że na szczęście dla nas to najczęściej tylko przez szybę.

Nawet i to zaczyna nas cieszyć, ze tę szybę mamy coraz mniejszą. Mniejszy kłopot wtedy…

Taki świat sobie wymyśliliśmy



Pędzimy przez Polską dzicz
Wertepy chaszcze błota
Patrz w tył tam nie ma nic
Żałoba i sromota
Patrz w przód tam raz po raz
Cel mgłą niebieską kusi
Tam chce być każdy z nas
Kto nie chce chcieć - ten musi!
W Czerwonym Autobusie
W Czerwonym Autobusie
W Czerwonym Autobusie mija czas!*




* http://www.kaczmarski.art.pl/tworczosc/wiersze_alfabetycznie/kaczmarskiego/c/czerwony_autobus.php

czwartek, 22 września 2011

Kara główna (o szacunku dla…)

Tekst ten publikowałem pierwszy raz w marcu 2009 roku i odniesienia w nim zawarte dotyczą tamtego czasu. Dziś obiecałem Ezekielowi, że spór o zasadność kary śmierci w ogóle jestem gotów toczyć. O karę w ogóle a nie o karę dla Troya Davisa, o którym Ezekiel dziś pisał. W komentarzu wyjaśniłem mu, a on zgodził się ze mną, że w tej konkretnej sprawie wiemy za mało. Pozostając przy swoim. On przy przekonaniu że wątpliwości przemawiają przeciw karze głównej ja zaś przy tym, iż nie sądzę, że ci, co wyrok wydali, zrobili to bez poczucia pewności i odpowiedzialności. I przy tym też, że wątpliwości są i będą zawsze. Nawet w przypadkach takich, jak te dotyczące skazanych w Norymberdze.

A, że tekst poniższy podczas któregoś z moich „porzuceń” Salonu24 definitywnie usunąłem, mogę go spokojnie znów wkleić bez poczucia, że jest „odgrzewany”.

***

Z dużym zdziwieniem konstatować mi przyszło całkowite pominiecie przez koleżeństwo szanowne ogłoszonego i wczoraj upublicznionego raportu Amnesty International a dotyczącego stosowania na świecie kary śmierci. Spodziewałem się raczej dyskusji gromadzącej zarazem wielu uczestników jak i rozgrzanej emocjami dyskutantów. Choć z drugiej strony jedna z konkluzji raportu niejako uzasadnia i usprawiedliwia owo milczenie. Liczba państw, w których kara śmierci jest stosowana, maleje a za tym musi iść i to zjawisko, że już nawet nie jej groza ale wręcz istnienie w powszechnej świadomości się zamazuje. Jednak, jakkolwiek takie tłumaczenie braku reakcji ze strony dyskutantów jest ze wszech miar zrozumiałe, pominięcie w dyskusji tak istotnej sprawy i dotyczącego jej dokumentu stanowi dla ludzi, którzy go firmują, niewątpliwy i niezasłużony despekt. Bo o tym dyskutować warto. I dlatego, że temat ze wszech miar godny jest dyskusji i dlatego też, że , choć coraz rzadziej, nawet na naszym gruncie, od czasu do czasu staje się tematem żywym. Zaś przy powadze problemu dyskusje improwizowane wypadają przeważnie nieprzekonująco, by nie powiedzieć wręcz kompromitująco.

„Śmierć to niewyobrażalnie okrutna, nieludzka i upodlająca kara”.

To słowa zawarte w raporcie AI. Znakomite do tego by zacząć dyskusję nad formą wymierzania (rzeczywistym lub domniemanym) niegodziwcom sprawiedliwości zwanej niegdyś „karą główną”. Oczywiście nie dlatego, że była z jakąś, mogącą być wręcz uznaną za regułę orzecznictwa, częstotliwością stosowana lecz dla powagi spraw, dla których ją rezerwowano. Znakomite też i z powodu, który pomoże mi zastanowić się nad wagą i powagą najczęściej używanych w dyskusji, pro i conta, argumentów.

Czy istotnie kara śmierci jest upadlająca? Czy rzeczywiście uwłacza godności człowieka i nie szanuje jego życia. W zasadzie można się z tym zgodzić. Ale z czynionym na wstępie zastrzeżeniem, że bardziej przesądza o tym praktyka jej stosowania niż istota samej kary. Ale o owej praktyce dalej. Dlaczego użyłem wcześniej zwrotu „w zasadzie”, sugerującego że nie zawsze i że nie do końca. Zastrzeżenie moje jest zdecydowanie większego kalibru. Bo zgodzić się, że uwłacza i że nie szanuje życia można tylko wówczas, gdy szacunek do ludzkiego życia będzie się rozumieć wyłącznie przez pryzmat życia sprawcy crimenu, za który ową karę główną chce się zastosować. Tu uwaga istotna. O tym, za co jest stosowana obecnie też kilka słów dalej, przy wspomnianej wcześniej praktyce. Na razie skupię się na sytuacji teoretycznej, w której kara orzekana jest w sytuacjach wyjątkowych, odwołujących się tylko do zbrodni morderstwa (nie zabójstwa- to ważne rozróżnienie) oraz zbrodni stanu. Wracając zaś do owego szacunku dla życia, z żalem, a czasem wręcz z bólem, zauważam, że dla używających tego argumentu nieistniejącym wydaje się problem szacunku dla życia ofiary. Jakoś nagle kolejność wydarzeń, które do orzeczenia kary głównej prowadzą, w ich rozumowaniu wymazuje wszystko, co zaszło przed momentem orzeczenia i wynikającego z niego wyegzekwowania kary. Humanizm zaczyna się w momencie troski o to drugie życie czyniąc w domyśle takie, kupieckie nieco, założenie, że tej pierwszej śmierci i tak już nic nie odwróci. Wbrew intencjom owych humanistów broniących życia możliwego jeszcze do obrony powstaje sytuacja, w której na szale wagi kładzie się życie ofiary i życie mordercy uznając, że to drugie warte jest obrony. I, również wbrew intencjom ale zgodnie z logiką, powstaje przekonanie, że wywartościowano życie mordercy wyżej życia ofiary.

Tu zaś pojawia się problem najtrudniejszy. Na ile można w takim razie wycenić życie odebrane, tak by każdy, kto od systemu sprawiedliwości domaga się sprawiedliwego ferowania wyroków, nie miał uczucia, że sprawiedliwości nie stało się zadość. Na lat 10, 25, może na resztę życia? Czasem spotykałem się z głosami, że to kary znacznie surowsze od kary śmierci bo zwierają pierwiastek okrucieństwa w postaci ciągłej świadomości dokonanego czynu pozostawianej ukaranemu na każdy ranek, wieczór i czas pomiędzy nimi aż do jego naturalnego końca. Ale jeśli tak jest to protestujący przeciwko karom upadlającym i uwłaczającym człowieczeństwu i tych kar nie powinni akceptować! Ale wracając do owej ceny. Czy jest ktoś, kto potrafi wskazać uczciwą miarę wartości życia odebranego człowiekowi przez zbrodniarza? Ile warte jest życie dziecka zakatowanego w złości? Ile warte jest życie młodej dziewczyny zabrane w napadzie żądzy? Ile wreszcie waży życie staruszki zabitej przez chciwość? Ja potrafię wskazać tylko jedną cenę, co do której nigdy nie będzie wątpliwości, że nie jest rażąco niedoszacowania. Ta cena to inne życie. Nie do końca uczciwa, bo życie zbrodniarza nigdy nie stoi na równi z życiem ofiary ale ta różnica jest wtedy najmniejsza.

Kolejnym zarzutem stawianym autorytetowi państwa przez przeciwników kary śmierci jest ten, że jest ona jakoby zemstą. Zinstytucjonalizowaną ale jednak zemstą za mord. I tu znów wrócę do wspominanej sekwencji wydarzeń prowadzących do egzekucji owej kary. Wbrew pozorom ów ciąg nie zaczyna się ani w momencie ogłoszenia wyroku ani nawet w chwili popełnienia zbrodni. Jego początkiem jest przyjęcie w ustawodawstwie takiej sankcji. Rzecz ma się więc tak, że najpierw jest ostrzeżenie czego robić nie wolno i co spotka lekceważących ten zakaz a dopiero później to wszystko co zmusza przenieść owo narzędzie obrony przed złem z zapisu mającego charakter warunkowy na sytuację zaistniała naprawdę. To nie jest żaden lincz w majestacie prawa.

Wreszcie argument wykorzystywany tak przez zwolenników jak i przeciwników kary głównej. I, w moim odczuciu, sprowadzający od razu dyskusję nad tą sprawą w ślepy zaułek, w którym utknięcie można nawet uznać, za intelektualną kompromitacje ludzi tym argumentem szermujących (bez względu na to czy są pro czy contra). Chodzi o to czy owa kara spełnia swoją rolę. I nie w ujęciu czy ukarany zostaje ukarany. To byłoby podejście przeze mnie i rozumiane i docenione. W dyskusji owej najczęściej rolą owej kary ma być odstraszanie innych, potencjalnych sprawców czynów karą główną zagrożonych. I takie podejście właśnie uważam za kompromitujące. Gdyż jest z samego założenia przejawem widzenia owej kary w sposób skrajnie barbarzyński. W taki, w jaki należy patrzeć na tych wszystkich, którzy stosowali ja w formie represji, mówiąc eufemistycznie, jako działania o charakterze profilaktycznym, wyprzedającym bunty czy inne formy oporu. Poczynając od kurhanów z głów pokonanych wrogów usypywanych przez monarchów Międzyrzecza, przez rzezie mongolskie aż po czerwone plakaty na słupach ogłoszeniowych Warszawy za okupacji. To, co wspomniałem, może i odstraszało, ale nie miało nic wspólnego ze sprawiedliwością i jej wymierzaniem. Kara główna, jak zresztą każda inna kara, jest wyłączną relacją między czynem, ustanowioną zapisem w prawie sankcja za ów czyn i, czasem, ewentualną łaskawością sądu, choć to ostatnie też pewnie może budzić zastrzeżenia ale jest konieczne. O czym nieco dalej. Niczym więcej! Jeśli ktoś próbuje w wymiar sprawiedliwości mieszać czy to dydaktykę czy inżynierię społeczną jest barbarzyńcą. I czasy, w których działa nie mają nic do rzeczy.

Kolejny argument to omylność wymiaru sprawiedliwości przy absolutnej niemożności odwrócenia wykonanej kary. Argument sensowny acz w sposób przewrotny. Bo na ogólnym poziomie dyskusji prowadzący do wniosku, że każda kara, za jego sprawą powinna przestać być wykonywana. Bo z każdym orzeczeniem związane jest ryzyko pomyłki i każda jest (!) nieodwracalna. Jeśli ktoś mi powie, że można odwrócić karę długoletniego wiezienia to uznam go za Boga. Można ją w jakiś sposób zrekompensować. Tak, jak można zrekompensować karę główną. Każdą inaczej. W sposób bardziej lub mniej satysfakcjonujący skazanego (lub jego spadkobierców). Ale uczynić nie zaszłą wykonanej kary się NIE DA! Zaś wykluczanie stosowania jakiejkolwiek kary z tego powodu, że boimy się omyłek podważa istotę wymiaru sprawiedliwości niejako fundamentalnie. To przecież tak, jak by zakazać operacji na otwartym sercu bo część z nich się nie udaje wskutek braku umiejętności albo i błędów lekarzy. I nie jest to porównanie za daleko idące bo przecież wymiar sprawiedliwości to taki lekarz społeczeństwa. Przyjmując, że sądzą ludzie o wiedzy nabytej w tym celu i akceptowanie ich wyroków jest podstawą zdrowego wymiaru sprawiedliwości. Tak jak danie im marginesu błędu.

Powodem upadku nie jest bowiem teoria tylko praktyka. Polecam to, co znajdzie czytelnik u mej szanownej koleżanki faxe*. Zagrożeniem są beztroscy prokuratorzy chcący się wykazać, awansować czy inaczej zabłysnąć, zawaleni sprawami sędziowie, bezsensowne procedury (kpk na przykład) czyniące ze sprawiedliwości pośmiewisko. W takiej atmosferze byłbym ostatnim, który domagałby się przywrócenia u nas kary śmierci. Raz, że mógłbym spodziewać się dodatkowych komplikacji wynikających ze zwykłego strachu sędziów przed popełnieniem błędu albo, na antypodach takiej postawy, istnych trybunałów ludowych napędzanych entuzjazmem sędziów dla nowych możliwości.

Powodem wszystkich zastrzeżeń IA, nie powinna być, tak jak jest w raporcie, idea kary ale jej zohydzenie praktyką. Tak naprawdę problemem jest to, że stosuje się ją często wówczas, gdy w żadnym wypadku nawet nie powinno się o niej pomyśleć. Ale to znów powrót niejako do wcześniejszych dywagacji o barbarzyńcach i do owego przekleństwa „odstraszającej roli” kary. Problemem jest też to, jak ową karę się stosuje. A stosuje się ja w sposób, który albo przesycony jest okrucieństwem utrwalonym w zwyczaju (irańskie kamienowanie) albo źle pojętym humanitaryzmem (krzesło elektryczne, śmiertelny zastrzyk). Źle pojętym, gdyż sprowadzającym powagę kary do pozycji niemal weterynaryjnego zabiegu. Dawniej wykonanie kary otoczone było sporą liczba atrybutów podkreślających jej powagę i ceremonialność. Ustawianie szafotów w centralnych punktach, zatrudnianie do wykonywania kary fachowców, oprawa egzekucji, często publiczne wyznanie win przez gotującego się na śmierć skazańca. Nikt, kto to wszystko widział nie pomyślał nigdy, że zetknął się z czymś, wobec czego można nie mieć szacunku.

Oczywiście z główną konkluzją raportu nie mogę się nie zgodzić. I pewnie niewielu by się znalazło przechodzących obok niego obojętnie. Przeraża to, że ilość wykonanych wyroków w porównaniu z poprzednim badaniem wzrosła dwukrotnie. Przeraża dlatego, że przed samym sobą czuję się w obowiązku współczucia wobec nieszczęśników, których na gardle ukarano. Przeraża i z tego powodu, że pewnie większość z owych skazanych za nic nie mieści się wśród ludzi, wobec których zastosowanie kary głównej uważałbym za zasadne. Przeraża wreszcie z przyczyny najważniejszej. Uświadamia mi przecież to, że żyję w coraz bardziej drapieżnym świecie. I ta ostatnia konkluzja, w zależności od tego jak ją sobie przetłumaczyć, jest do przyjęcia zarówno przez przeciwników orzekania i egzekwowania kary głównej jak i zwolenników tego rozwiązania.

http://polskatimes.pl/aktualnosci/97912,amnesty-international-doroczny-raport-w-sprawie-kary-smierci,id,t.html

http://wyborcza.pl/1,75248,6421380,Dwukrotnie_wiecej_kar_smierci_w_2008_r_.html

* odwołanie do pierwszych tekstów faxe, które opisywały jej walkę z patologiami wymiaru sprawiedliwości.

wtorek, 13 września 2011

Platforma z perspektywy Biłgoraja

Rzecz znam wyłącznie z ręki drugiej choć nie byle jakiej bo RAZ-a samego.* Chodzi o autobiograficzną opowieść biłgorajskiego pajaca na temat jego pobywania w Platformie i z Platformą. Dla Ziemkiewicza to przejaw narcyzmu a ocena ta wynika z faktu, że, jak wskazuje recenzent, jedyną postacią pozytywną we wspomnianym „ruchu obywatelskim” jest nie kto inny tylko ów clown z Lubelszczyzny.

Ja to widzę inaczej. Jeśli jest tak, jak to RAZ przedstawia, mamy do czynienia z książką demaskatorską i zarazem wyjątkowo samokrytyczną. Postacie przedstawione tam (przynajmniej te wymienione w cytowanych fragmentach recenzji Ziemkiewicza) to zaiste osobliwości charakteropatyczne, których w życiu, dajmy na to w ciemnej ulicy spotkać nikt by zapewne nie chciał. Ludzie o skłonności do alkoholu, mizogini okazujący to bez samokontroli. Słowem coś na kształt towarzyskiego „rynsztoka” tak chętnie umieszczanego w modnych ostatnio powieściach retro takich autorów jak Marek Krajewski czy Konrad T. Lewandowski. Tyle, że tamto to literatura. Ci, którzy w tym opisanym „rynsztoku” się taplają, robią to bo im autor takie role przydzielił.

Nasz biłgorajski trefnić zawsze uchodził za króla życia. Z kogoś, kto obracał się w towarzystwie, które sam sobie wybierał. który robił to, co jemu pasowało. To nie los więc cisnął go w ramiona ludzi, o których teraz tak szczerze i tak niepochlebnie pisze. Wybrał ich świadom z kim się wiąże.

Nie wiem czy wyjaśnił był błazen co, jakaż to siła której nie był w stanie się chyba oprzeć, pchnęła go ku tym, jak teraz ich pokazuje, typom na pograniczu czy to idiotyzmu czy to degeneracji. Jeśli sam dokonał takiego wyboru to wniosek z tego taki, że najwidoczniej lubi podobne klimaty.

I lubi też, jak widać, od czasu do czasu, jak to w podobnym środowisku się mawia, „podp*****lić kumpli”. Robi to zamaszyście i bez skrępowania.

Oczywiście można dziwić się z tego ekshibicjonizmu „wschodzącej siły politycznej” naszej polityki. Słabości, która przecież nijak nie pasuje do tej pozy „jedynego sprawiedliwego i normalnego” w polityce. Bo czy ktoś normalny przyznałby się sam z siebie, ze tyle lat tak świetnie czuł się w towarzystwie takiej menażerii jak ta, która tak barwnie opisał?

Ja myślę, że to kwestia specyficznych upodobań. Przypomina mi się czytane niegdyś wyznanie Urbana, który w jakimś wywiadzie opowiedział radośnie anegdotkę ze swoim udziałem. Będąc w jakimś towarzystwie, które podczas wiejskiej wycieczki wpadło na pomysł upamiętnienia tego faktu na kliszy dostał specjalne zadanie. Ktoś, kto miał pomysł, by w gronie umieszczonym na fotografii znalazła się też wypożyczona od jakiegoś gospodarza czy nawet zakupiona w celu konsumpcyjnym świnka, zleciła Urbanowi, by wspomógł zwierzę w trudnej dla niektórych sztuce cierpliwego oczekiwania aż „ptaszek zaraz wyleci”. Miało to wyglądać tak, ze Urban leżał za świnką, którą dyscyplinował trzymając za tylne nogi. Jakkolwiek zwierzę ostatecznie nie zdołało zbiec, na co przez cały czas miało wyraźna ochotę, to swe napięcie wynikłe z zaistniałej sytuacji, rozładowało… wypróżniając się na twarz przyszłego rzecznika junty jaruzelskiej. O czym ten opowiadał z ukontentowaniem.

Są więc ludzie, którzy potrafią się czuć doskonale nie tylko wśród tak osobliwego towarzystwa ale i w znacznie gorszych warunkach. I jeszcze czerpać z tego radość. W końcu wytrzymał z nimi nasz kryształ największy wśród pajaców długie pięć lat.

Inna rzecz, że się im zdążył nieźle poprzyglądać i teraz cieszy ich konterfektami co niektóre oczy. Jak w sam raz na wybory. A oni? Muszą się czuć jak banda kryptoonanistów, którzy z entuzjazmem dopuścili do konfidencji nowego kolegę a teraz mają żal że wszystko nagrywał i po czasie puścił w obieg. Choć, jak podejrzewam, będą trzymać fason do końca.



* http://wsieci.rp.pl/opinie/horyzonty/Rafal-Ziemkiewicz-o-krzywym-zwierciadle-Janusza-Palikota

Gazeta z Czerskiej – miedzy Trybuną a Sturmerem


Nad problemem pochylił się już Chinaski ale rzecz na tyle jest ciekawa, że trudno to ot tak porzucić jeśli wcześniej nabrało się chęci. Tym bardziej, że w mojej ocenie (to ważne stwierdzenie zważywszy na wrażliwość koncernu medialnego) właśnie „Gazeta z Czerskiej”, świadomie lub nie, postanowiła dać dowód tego, że jednak mogą mieć rację ci, którym serwowany przez nią „wyborczy” koktajl z faktów i ideologii kojarzy się z organem prasowym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z lat wczesnych pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Czasy były wtedy takie, że jak się koniecznie chciało psa uderzyć, to najłatwiej było to uczynić swastyką. Ci, co mogli to oglądać „na żywca” jak i ci, co z powodów naukowych czy też hobbystycznych zajrzeli do archiwalnych wydań wspomnianego organu pamiętają „przezabawne” i jakże konsekwentnie powtarzalne konterfekty satyryczne różnych wrogów ludu, czy to Adenauerów przeróżnych czy też „zaplutych karłowe reakcji” z literkami AK na ramieniu, których rachityczne, budzące obrzydzenie sylwetki z jakichś paranormalnych powodów najczęściej rzucały cień masywnego i przerażającego typa w charakterystycznym hełmie albo przypominającej siodło czapce.

Prawdę mówiąc wartość artystyczna tamtych dzieł była przeważnie wątpliwa. Dokładnie taka sama jak czasów, w których powstawała. Ale przecież nie o artyzm wtedy chodziło.

Tak jak zapewne i teraz. Choć stwierdzić o co chodzi do końca nie czuje się na siłach. Bo sensu w tym nie widzę żadnego. O ile oczywiście miałbym brać na poważnie wszelkie zapewnienia a i oburzenia dotyczące tego jak redakcja z Czerskiej i jej szef postrzegają demokrację i przypisane do niej wolności oraz jak reagują gdy ktoś zasugeruje, że postrzegają nie tak, jak to się powinno postrzegać.

Trudno dopatrzyć się sensu w coraz bardziej nonsensownych działaniach „Gazety” związanych z debiutem dziennika „Gazety Polskiej”. Nonsensownych od samego początku zważywszy, że obie redakcje grają na różnych boiskach. I to w najszerszym możliwym rozumieniu. Raz, że nie ma chyba zbyt wielkich szans by między oboma tytułami miał czy choćby mógł nastąpić jakikolwiek przepływ czytelników. Target przedziela gruba ściana. Dwa, że formaty obu wydawnictw są różne a spółka „Agora” chyba już dała sobie spokój z atakiem na rynek tabloidów.

Jedyne co pozostaje, co się narzuca na podstawie „powitalnych tyrad” z Czerskiej pod adresem nowego tytułu, to chyba tylko, jak mi się wydaje, niepojęta niechęć do wolności słowa. Bo jak dotąd trudno znaleźć jakiś konkretny zarzut podniesiony przez „Wyborczą” przeciw „Gazecie Polskiej Codziennej”

Tekst Siedleckiej bez wątpliwości takich zarzutów nie przynosi. Przynosi natomiast co innego. Zawoalowaną mocno próbę sugestii, że rodzi się oto nasza mutacja „Sturmera”. Tak mi się zdało podczas lektury. Przyznam szczerze, że jakkolwiek w polskich mediach widziałem wiele przykładów poświęcenia rozumu w służbie polityki, w tym zaś przypadku polityki redakcyjnej, ale czegoś takiego przypomnieć sobie nie umiem. Nie umiem więc dokonać poważnej analizy tekstu. Jeśli już to raczej takiej domorosłej analizy stanu umysłu pani autorki. Bez wątpliwości opisana przez nią reakcja i skojarzenia przytoczone w związku z klipem reklamowym nowej gazety normalne nie są. Powiem wprost. Jeśli kobieta na widok efeba zaczyna myśleć o „Mein Kampf”, zwartych szeregach, koszulach w ponurym kolorze, znak to, że ma nierówno pod deklem. Bo w takiej sytuacji, jeśli jest zdrowa na umyśle, skojarzenia powinna mieć diametralnie inne. Nie miejsce tu teraz na to, by roztrząsać jakie. Wyobrażenie na temat stanu umysłu autorki tekstu w „Wyborczej” może tez dać i ten fragment, w którym pisze ona „Ale to jeszcze małe piwo. Klip robi tak silne wrażenie, że nie zdziwiłabym się, gdyby zainspirował kolejnego, nie do końca zrównoważonego człowieka do ataku na siedzibę którejkolwiek partii czy komitetu wyborczego.”*

To już chyba kłopoty autorki z pamięcią. Bo chyba nie sądzi pani Siedlecka, że za przywołanym wydarzeniem stała gazeta, która jeszcze wówczas nie istniała i klip, którego tamten „niezrównoważony człowiek” nie miał najmniejszych szans obejrzeć. I poddać się temu „wrażeniu”, które tak silnie odczuwa Siedlecka patrząc na efeba. To kolejny powód by się nad umysłem pani redaktor pochylić. Bo w kim normalnym młody chłopak budzi chęć mordu?

Wracając zaś do tej zawartej w sugestii Siedleckiej zabawy czasowym kontinuum. W odróżnieniu od „Gazety Polskiej Codziennej” i tego klipu co to smród się od niego rozchodzi jak autorka sugeruje, jej tytuł prasowy jak najbardziej istniał. I miał na temperaturę życia politycznego wpływ niebywały. taki, jakiego zapewne Sakiewicz ze współpracownikami nie uzyska nigdy, bez względu na to ile będzie miał tytułów i ilu nie zawaha się użyć. Jeśli więc już ryzykujemy obstawianie czyja wina był ten „„niezrównoważony człowiek”, ja raczej bym obstawiał „Trybunę” niż „Sturmera”.

Na koniec taka uwaga do „reprezentantów prawnych” wydawnictwa „Agora coś tam coś tam”. Jeśli nie podoba się wam czy waszym klientom jak wam ktoś to czy owo wciska, starajcie się pilnować, by „nie czynić drugiemu co tobie niemiłe”. Bo z tym Sturmerem, co to się u was (jak mi wyszło w czytaniu) jako cień „Gazety Polskiej” pojawia, działacie tak jakbyście (cytując Alcmana) „źdźbło w oku innych widzieli a belki w swej d***e nie zauważali.

* http://wyborcza.pl/1,75968,10268633,Pieniadze_czasem_smierdza.html#ixzz1XoH0hpsR

poniedziałek, 12 września 2011

„Zapomnieliście?!” (POlityka historyczna)

Ze świetnej, moim zdaniem najzabawniejszej książki Toma Sharpe’a „Nieprzystojne obnażenie” („Indecent Exposure”) pamiętam taką scenę, w której szalony policjant, por Verkamp, pod nieobecność swego szefa postanawia wprowadzić swoje porządki w Piemburgu (południowoafrykański Pietermarienburg). Polega to na aresztowaniu wszystkich podejrzanych o probrytyjskie sympatie. Kiedy jeden z podkomendnych zwraca mu uwagę, że aresztowani to sama elita miasta z burmistrzem na czele, Verkamp zadaje pytanie, na które jest tylko jedna odpowiedź. „Czy już zapomniałeś co oni (Brytyjczycy) robili z naszymi kobietami?”. Policjant natychmiast, jak należy w takich sytuacjach, zaprzecza. Nie, nie zapomniał! Choć po prawdzie nie miał on jeszcze żadnej kobiety a jego przodkowie (rzecz dzieje się w czasach dość nieokreślonych ale zdecydowanie po II wielkiej wojnie) do Kraju Przylądkowego przybyli zdecydowanie po tym gdy Transwal i Orania w sposób dość burzliwy przestały już istnieć.

Przypomniałem sobie ów fragment, a w zasadzie pobrzmiewał mi w uszach gdy Premier Tusk zdradzał ze zjazdowej czy tam kongresowej trybuny rzeczywistą strategię czy tam taktykę (wszak różnie się mówi o poziomie decyzyjnym, który on reprezentuje) wyborczą jego partii. Niby była „Polska w budowie”, za którą Premier serdecznie i szczerze przepraszał, niby obiecywał że teraz „Możemy zrobić więcej” ale tak naprawdę cała nadzieja i cała jego siła zabrzmiała w tym „Czy już zapomnieliście co oni (PiS) robili z naszymi kobietami?!!!!!”

Tak to pamiętam. I to jeszcze, że ten ryk, w formie i treści wcale nie był wedle mego odczucia wyciem samca, który właśnie oznaczył teren i rzuca stado, by go broniło. Raczej kogoś, kto przeliczył się w odległości i zamaszyście nadział się na jakąś niedocenioną, zlekceważoną przeszkodę swymi nabrzmiałymi jajami. Wiem, może zbyt obrazowo. Ale zasłużył na to.

Zasłużył na to by go obśmiać w dwój i trójnasób. Zasłużył jak każdy, kto najpierw zwątpi w siebie a później poczuje strach. Bo jeśli ci, z którymi się potyka to zauważa, to już tych jaj obitych nie odpuszczą.

Czy zwątpił? A jak w ogóle można w to wątpić, że zwątpił?! Jak można nie zauważać głębokiej niewiary w to, że on i jego ekipa może cokolwiek pozytywnego zaoferować. To znaczy pozytywnego i realnego. Bo tak jak on oferować to w istocie nie umie nikt. Czy słyszałeś człowieku, obywatelu kiedyś podobną ofertę do tej trzygodzinnej bez pokrycia sprzed czterech lat? Zatem przestał wierzyć, że może stanąć przed ludem i powiedzieć „Patrzraj ludzie, to ja! To my!” Bo z czym? Z tą kupą gruzu na której ten jego obiecywany teraz sztandar w bieli i czerwieni wyglądałby jak na gruzach Warszawy?

Zatem nie zostało mu nic tylko znów wrócić do historii. Jemu, co tłumaczył nam na zmianę że liczy się przyszłość a jak trzeba było kasę odkładaną na przyszłość zwinąć bo hajs jakoś się szybko skończył, że liczy się dla odmiany tu i teraz. O historii ani słowa! Bo historia to groby, trupy, nekrofile, dinozaury… Słowem kiła i mogiła. W dowolnej kolejności.

I nagle bach!!!!!! Nagle okazuje się, że nie wybierzemy przyszłości czy tam nawet tu i teraz jak się nie wybierzemy z taką nagłą wycieczką w przeszłość. W ciemne wieki, w których on musiał barankowi w dupę siarki zadać żeby tego potwora rozerwać na strzępy. I został nam po tym wielkim wybuchu, zwanym wybuchem społecznego entuzjazmu nasz szewczyk za króla.

Tyle, że takie wycieczki kosztują. Choćby to, ze się nam szewczyk szewczykiem przypomniał i tym, że w zasadzie on jest spec od jednego. Od napychania siarki w dupę. I niepomny na to, że świat się zmienił, że słonko ponoć zajaśniało,że wymyślono od tamtego czasu bardziej cywilizowane metody eksterminacji smokow (to takie bajkowe dinozaury), gdy przyszło co do czego, wymyślił, że znów tę siewkę w tę dupę… A to bajka przecież! Bo nie było chyba jednak żadnego smoka ani baranka a w jakiej dupie grzebał szewczyk… A kogo to teraz interesuje?

Tak nam więc wyszła nagle na wierzch ta POlityka historyczna, co dotąd byłą ze wszech miar szkodliwa, jałowa a nawet zatruwająca.

***

Z rozbawieniem zauważam jak nagle próbuje się cofnąć czas o cale cztery lata. Jak przypomina się jak „strasznie” wtedy było i jak eksperci przeróżni zastanawiają się jak można (jak ON miałby) ponownie uruchomić energię tych młodych. Rzecz w tym, że tamci już nie tacy młodzi jak wtedy. Mądrzejsi o cztery lata doświadczeń z brudną polityką. Brudną, ale bez dwóch zdań kojarzoną z NIM. Bo przecież to ON ją zdominował. Tak przecież przez lata mówiono. A znowu ci młodzi co teraz są młodzi za cholerę nie pamiętają co Brytyjczycy robili z ich kobietami. I niech ON zgadnie czemu nie pamiętają. Jeśli nie wie to mu powiem. Bo nie pamiętają tego nawet ci, co jakoby na własne oczy widzieli!

Został tylko szewczyk, spec od siarki i od… No właśnie.

Tak to jest z tą pamięcią i z tą historią. Jak się ją kopnie, to ona potrafi oddać. Wracając w błazeńskiej czapie. Tak jak wróciła gdy straszył z tej sceny zjazdowej czy tam kongresowej.