środa, 30 kwietnia 2014

Dziadek z Wermachtu z reklamówką dojczmarek



Porównując pierwsze reakcje polityków PO na rewelacje Piskorskiego i wczorajsze wystąpienie Tuska w tej sprawie da się zauważyć, a przynajmniej ja widzę, istotną i dość gwałtowną ewolucję taktyki, przyjętej przez partię. Jestem przekonany, że na początku, zgodnie ze słowami pani Kidawy-Błońskiej, rzecz miała być nietykana i przemilczana. Tu przyznam, że zazdroszczę w imieniu naszej sceny politycznej PO tej komfortowej możliwości decydowania, że się o czymś będzie lub nie będzie mówić. Oczywiście wiem, że powoli ta funkcjonalność odchodzi w niepamięć wraz opiniotwórczą siła niektórych mediów. Dziś rządzi już nie TVN i Agora ale Fakt, Fakt i Fakt. A kiedy Fakt uzna, że o worach niemieckiej kasy będzie się mówiło, to będą o niej mówić również na Wiertniczej i Czerskiej. Że będą mówić inaczej, wplatając w tak zwaną narrację, gdzie się tylko da, PiS, to już inna, dość zabawnie się prezentująca okoliczność.

Oczywiście można było z początku założyć, że będzie się mówić ale też zaraz przestanie. I faktycznie nic złego nie nastąpi, jeśli „rząd nie będzie się tą sprawą zajmował”.

Tyle, że szybko ktoś miał przebłysk zdrowego rozsądku i przypomniał sobie ile szkody swego czasu narobił „dziadek z Wermachtu”. Musiał być ten przebłysk bardzo niemiłym dla sztabu PO momentem. Chyba nie tylko ja sądzę, że o skali trudności z wyborem drogi załatwienia sprawy i Piskorskiego przy okazji najbardziej świadczy zadziwiająca niechęć wykorzystania drogi prawnej. Z pozoru oczywistszej niż każda inna. Tym bardziej to wymowne, że taka niechęć musi skutkować głosami, że „coś musi być na rzeczy”.

Myślę, że w tym przypadku sytuacja może być nawet groźniejsza, niż sprawa wojennych losów dziadka obecnego szefa rządu. O ile sam Tusk dziadka do Wermachtu nie wcielał i nikt tego mu nie zarzucał, tu zarzut formułowany jest pod jego adresem. I tak, jak wtedy zakodowało się, że „miał” coś tam z Niemcami o tyle teraz od Niemców „wziął”. I w dodatku „wziął” kasę. A Polak, o ile „wziątka” nie jest dla niego, brania kasy łatwo nie wybacza! Tu zaryzykuję tezę, że statystyczny Polak łatwiej by Tuskowi wybaczył własnoręczne zabicie Lecha Kaczyńskiego niż wzięcie od Niemców choćby feniga.

To naprawdę zadziwiające jak bardzo nośne i niebezpieczne okazuje się przyklejanie (zasłużone czy nie), łatki „opcji proniemieckiej”. Dużo bardziej, jak widać, niż robienie z kogoś „ruskiego agenta”. Niby to oczywiste, że zdjęć Tuska z Merkel z natury rzeczy musi po prostu być więcej niż z Obamą, Putinem i każdym innym politykiem tego świata, ale jeśli pokazać je dziś przeciętnym przedstawicielom społeczeństwa, pięciu na dziesięciu zaczepionych przynajmniej pomyśli, że ogląda właśnie moment przekazania kolejnej raty.

Pomijając kwestię jak to naprawdę niegdyś bywało, za ten dość rozpowszechniony wśród obywateli punkt widzenia winę ponoszą panie i panowie z PO z Donaldem Tuskiem na czele. Ich niegdysiejsze obnoszenie się ze swymi „serdecznymi stosunkami” ze wszystkim, co w Europie się rusza a już z panią Angelą w szczególności, dziś zaprocentować może przede wszystkim przekonaniem, że brali nie tylko od „Niemca”. Sam Donald Tusk chyba czuje powagę sytuacji ale nie do końca sobie z nią radzi.   Co nawet w dość szybkiej perspektywie może być dla niektórych korzystne.

Szedłem sobie wczoraj centrum mego Miasteczka, ocierając się o liczne ogródki piwne, już, choć to jeszcze nie wakacyjny sezon, obsiadłe całkiem sporą liczbą utrudzonych obywateli. W jednym z ogródków owym obywatelom, zamiast zwyczajowego żużla, ktoś zaproponował akurat powtórkę z rozrywki, czyli TVN24 z wiadomościami. Kiedy pojawiła się wyrzutka z Premierem, mówiącym, że nigdy nie pożyczał od CDU żadnych pieniędzy, odruchowo rzuciłem głośno „racja, bo jak się pożyczy to trzeba oddać”. Od zasiadających tam strudzonych obywateli otrzymałem brawa i liczne oferty korzyści osobistych w postaci sponsorowanych kolejek chmielowego napoju. Nie skorzystałem bo lekko się spieszyłem a nadto w tym przemiłym, acz specyficznym towarzystwie wolałbym się raczej znaleźć „kiedy przyjdą podpalić dom” a nie wówczas, gdy „aktualnie nikt nam nie zagraża”.
Jeśli dziś coś będzie w sumieniach obywateli decydowało o tym, czy poprą w najbliższych wyborach Tuska i jego partię, nie jest wykluczonym, że będzie to dramatyczny wybór między przekonaniem, że nas Tusk od Moskala obroni a podejrzeniem, że sprzeda nam Szwabowi. Stąd ta wskazana na początku zmiana stanowiska i wrażenie, że nie tak wiele brakuje, by się Tusk i jego ekipa mogli udusić reklamówką z logo „Aldi” choć na początku mogło się wydawać, że zabawa z nią może przysporzyć wielu przyjemnych wrażeń.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Igor Janke, wróg demokracji (list)



Oczywiście, szanowny Panie Igorze, tytuł jest zdecydowanie na wyrost. Nie twierdzę, że grzeszy Pan wątpiąc w ten „najlepszy z systemów” albo że go Pan nie rozumie. Choć w tym drugim pewnie coś tam jest. Wątpić w demokrację a nawet nie mieć wątpliwości, że jest ona złem, nie jest niczym zasługującym na potępienie. Tak samo jak twierdzić coś zupełnie przeciwnego. Tytuł jak tytuł, zostawmy go.

Dużo ciekawsze jest to, czego Pan od tej demokracji oczekuje oraz to, co podpowiadają i odpowiadają Panu komentujący Pana tekst.* Tam w zasadzenie jest to wszystko, o co Panu i Pana czytelnikom chodzi. Zamierzenie czy nie to inna sprawa.

Nie chodzi mi wcale o to niezbyt sprawiedliwe kryterium, jakiego Pan użył, by wrzucić Korwina do wora z barbarzyńcami. Pewnie gdyby poszukać, znalazłaby się niejedna jego wypowiedź, którą warto byłoby rozważyć w sugerowanym przez Pana celu, ale akurat nie ta. Tu czepił się Pan rzeczonego bez sensu i bez racji. Z pierwszego zdania Pana tekstu widać, że do oceny cytowanych słów JKM użył Pan inteligencji emocjonalnej a nie tej zwykłej. Tłumaczy to Pana i rzecz zamyka.

Dużo ciekawsza była druga z wytkniętych Panu pomyłek. Z pozoru drobniejsza i łatwiejsza do wybaczenia ale tak naprawdę dotykająca sedna zjawiska, które za stan, który tak Pana poruszył, w wielkim stopniu odpowiada.

Myląc imię Armanda „Arnolda, Alfonsa, Adriana” ( spotkałem się z takimi imionami, przypisanymi temu panu w różnych miejscach) Ryfinskiego wytłumaczył Pan, że nie zajmował się śledzeniem jego działalności. I trudno czynić Panu z tego zarzut bo ów pan Ryfinski to jest nikt i coś takiego, jak jego „działalność” nie zasługuje na to, by się nią zajmować. Problem w tym, że mimo to jest on Posłem na Sejm Rzeczpospolitej Polskiej. Coś lub ktoś za ten mało chwalebny fakt odpowiada. We wskazywaniu tego „kogoś” mam swoich zdecydowanych faworytów.

Swego czasu, jeszcze przed 10 kwietnia 2010 r., który przyjmuje Pan w tekście jako cezurę, oddzielającą Palikota-polityka i Palikota-barbarzyńcę, zdarzyło się coś, co mną wstrząsnęło i dało mi, głupią jak się po czasie okazało, nadziei na niesamowicie istotną zmianę w naszym życiu publicznym. Bodaj po tym, gdy Palikot pierwszy raz zarzucił Lechowi Kaczyńskiemu alkoholizm czy też po sugestii, że Prezydent powinien być zbadany psychiatrycznie, podczas programu w TVN24 wstrząśnięty i chyba lekko przerażony tym Grzegorz Miecugow zwrócił uwagę dyskutującym o tym dziennikarzom „To myśmy go stworzyli”. Patrzyłem na tego „jedynego nawróconego” z zaskoczeniem (w końcu to TVN!) nadzieją, że i inni z owych przywołanych „myśmy” pojmą jaki wielki jest ich wkład w tworzenie z życia publicznego ścieku i jak imponujący jest rozmiar ich dzieła. Głupi byłem, Panie Igorze.

To, do jakich rozmiarów rozdęliście (czemu i Pana wliczam do tych „myśmy” napiszę na końcu) zjawisko Palikot, sprawiło, że ów obdarzony inteligencją i znajomością psychologii godną mistrza gry w trzy karty megacham mógł uczynić przedstawicielem Narodu nie tylko jakiegoś tam Ryfińskiego. Zrobiłby to pewnie i ze sklepowym manekinem. Wszystko to efekt „wypromowania projektu”.
I w tym właśnie problem, Panie Igorze. Swego czasu, oczywiście żartem, wysnułem sobie taka teorię spiskową, która tłumaczyła, czemu dziennikarskie środowiska angażują się z takim zapalem w lansowanie przeróżnych miernot i szumowin. Otóż dla chleba, Panie Igorze. Człek poczciwy to najczęściej, przynajmniej z punktu widzenia „dynamicznych mediów”, skończona „dupa”, o której wyczynach pies z kulawa nogą i żaden Redaktor Naczelny nie chce ani czytać ani nawet słyszeć. A taki Ryfinski to mieszkanie spróbuje wymusić i ponoć tatę pobił, o czym statystyczny Polak chętnie przeczyta albo posłucha, a jak co powie ów pan Ryfiński to będzie taka „beka”, że „kliknięcia” i „odsłony” będą szły jeśli nie w miliony to choć w setki tysięcy. Więc się zaprasza pana Armanda tu i tam a widz chłonie. Zaś ów Armand sądzi, że sam z siebie jest tak istotny więc stara się nie tylko mieć zdanie, ale i się nim dzielić.

Oczywiście można tłumaczyć, że przecież nikt Polaków nie zmusza do wybierana Ryfinskiego czy sklepowego manekina. To prawda, Panie Igorze. Rzecz w tym, że, jak mi przy każdej dyskusji o pewnych niedostatkach demokracji odpowiadali uczeni przeze mnie gimnazjaliści, durniów jest znacznie więcej niż ludzi wiedzących, do czego mamy głowę. To była ich definicja tego systemu.
Konkludując więc, i zarazem wyjaśniając, czemu dla mnie jest Pan owymi „myśmy” zwrócę panu, szanowny Panie Igorze, uwagę, że debarbaryzację życia publicznego powinien zacząć Pan od innego miejsca i od innej wyliczanki. Tu powinien pojawić się bardzo długi rządek Pana byłych koleżanek i kolegów z branży, którzy grzeszyli, grzeszą i będą grzeszyć świadomym i zaplanowanym psuciem kolejnych pokoleń tych durniów, którzy są solą naszej demokracji. Sądząc, że maja przymioty demiurgów i mogą zmieniać ten świat na swoje podobieństwo.

Ja oczywiście wiem, że Pan, z własnej i nieprzymuszonej woli, formalnie nie jest już jednym z „myśmy”. Tyle, że w mojej ocenie największym grzechem wszelkich przemian, które zachodziły w Polsce, była naiwna wiara w nawrócenia, owocująca brakiem szczerego żalu za grzechy. Samo ogłoszenie „ nareszcie przejrzałem na oczy!” to za mało. Także w Pana przypadku. Tu trzeba bić się zamaszyście w pierś i powtarzać „mea culpa”. I dla przyzwoitości, choćby i wbrew faktom, postawić się na czele tej wyliczanki, której ja się domagam.

Z szacunkiem
rosemann

(Jest to polemika z tekstem Igora Janke w Salonie24. Takie teksty w zasadzie tylko tam publikuje ale ten dotyczy sprawy dość istotnej i, niestety, uniwersalnej. Stąd odstępstwo)

piątek, 25 kwietnia 2014

Pocałunek śmierci czyli Liga Rodzin Obywatelskich



Qui pro quo, jakie w związku z działaniem rodziny Giertychów właśnie nam sprezentowano, jest przede wszystkim zabawne, by nie powiedzieć groteskowe. Prawdę mówiąc nie wiadomo za bardzo czy Liga Polskich Rodzin, deklarująca swe poparcie Platformie Obywatelskiej, to coś więcej niż liga rodziny Giertychów i być może Wierzejskich. No bo cóż można powiedzieć o tej skamielinie, która nagle i tak niespodziewanie ożyła? Oczywiście samo w sobie zmartwychwstanie, jako nadprzyrodzone zjawisko, nie jest ani śmieszne ani groteskowe. I trudno w dodatku znaleźć kogoś, poza Giertychami rzecz jasna, komu by się ono niejako z urzędu bardziej należało.

Śmieszne i groteskowe są inne sprawy z tym odrodzeniem się z popiołów feniksa w osobie szanownego Giertycha-ojca. Choćby uzasadnienie swojej, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnej decyzji i takiegoż wyboru.

Szanowny Giertych-papa wyjaśnia, że „nie wszystko, co robi PO, nam się podoba, ale na ogół ludzie Platformy robią to, co głoszą - są więc wiarygodni.”*

O tym, co się podoba Giertychowi-papie w działaniach PO będzie dalej natomiast skupmy się na wiarygodności Platformy.

Tu zaskoczę pewnie większość czytelników, ale Giertych-papa ma oczywiście rację. Ja wiem, że jednoznaczne określenie co głosi PO jest już nie tyle trudne, ile wręcz niemożliwe. Gdyby prześledzić deklaracje Platformy, pewnie stwierdzilibyśmy, że głosiła ona już wszystko, poza nazizmem i komunizmem. Częstokroć zresztą równocześnie. Zatem coś tam z głoszonych poglądów faktycznie musieli zrobić. Świadomie czy przypadkiem, nie wnikajmy.

Jak odważnie zadeklarował nieoczekiwany sojusznik PO, nie wszystko się mu w tej partii podoba. Popatrzmy zatem co tak chwyciło za serce pana Giertycha, że zdecydował się, jak pewnie wielu ocenia, sprzeniewierzyć głoszonym wcześniej poglądom. Oczywiście nie jest to in vitro, nie są to również związki partnerskie i pewnie można by tak tu przepisać cały niemal program i dorobek Platformy. Natomiast pasuje panu Giertychowi, że o ile w PiS-ie, którego stanowczo nie popiera i swym zwolennikom czyli Lidze Rodzin absolutnie nie poleca, o wszystkim decyduje jeden człowiek, o tyle w PO jest inaczej.

„…mi nie odpowiada to, że ta partia jest de facto przedłużeniem jednej osoby. Jest uzależniona od lidera - to nie jest zespół ludzi. Nie ma w PiS-ie osoby, która miałaby choćby inny odcień zdania. Wszyscy są posłuszni prezesowi.”

W PO, jak szczerze wierzy w to Giertych-papa, jest „całą paletę polityków - widocznych w różnym stopniu - którzy stoją na własnych nogach”. Nie będę ukrywał, chciałbym, aby Giertych-senior pokazał mi jeśli nie całą wspomnianą paletę to choć niektóre jej fragmenty. Bardzo chętnie przyjrzałbym się tym nogom, na których one czy tam oni stoją.

I tu możemy już przestać znęcać się nad poważnym i poważanym kiedyś człowiekiem o wyrazistych niegdyś poglądach. Któremu nie stało wstydu by zaprzedać duszę (chyba wierzy, że ja ma) za jakieś mgliste i nie do końca jasne profity. To, że postanowił nagle zacząć pluć pod wiatr to widok przykry ale jego wybór i jego sprawa.

Bardziej interesujące jest chyba to, jak to nagłe wsparcie odebrane zostało w sztabie Platformy Obywatelskiej. Nie sądzę, by tam, na hasło „poparł nas Giertych” strzelały korki od szampanów. Naprawdę chciałbym widzieć prawdziwą reakcję. I, jak sądzę, nie tylko ja. Nawet bym odżałował kolejne 7 melonów na stosowny krótki metraż z tego wydarzenia.

Wbrew tytułowi nie twierdzę oczywiście, że owa deklaracja to faktycznie taki „pocałunek śmierci” dla PO albo też dla PiS. Albo na ten przykład dla Twojego Ruchu. A czemu nie miałbym wymienić tej nazwy? Kto tam wie gdzie obecne meandry mogą zaprowadzić tę Ligę rodziny Giertychów?
 Myślę, że to, co mówi i czyni którykolwiek z Giertychów nie tylko nikomu nie może pomóc czy zaszkodzić ale nie ma absolutnie żadnego znaczenia.

Pisze o tym bo kiedy przeczytałem o tym, jak Maciej Giertych śmiało wziął się za ustawianie sceny politycznej, przypomniały mi się dziesiątki uwag ze strony zwolenników PO, wskazujących, że główny konkurent tej partii rządził swego czasu w koalicji z neopezetpeerowcami od Leppera i neofaszystami od Giertycha. Ciekawe co oni wszyscy na to, że dla tych neofaszystów dziś „oczywistym wyborem” jest Tusk i ta jego „cała paleta”?


piątek, 18 kwietnia 2014

Nagły i niespodziewany upadek Edwarda Snowdena



Zdumiewają mnie ci wszyscy, których zdumiało nagle pojawienie się podczas corocznej szopki „car mówi ludzkim głosem do poddanych” „ikony wolnego świata” Edwarda Snowdena. Ich zdumienie to dowód, że od czasu zimnowojennych eskapad różnych Sartrów czy Gerorge Barnardów Shaw do Moskwy, po których opowiadali oni o mlekiem i miodem płynącej ojczyźnie światowego proletariatu i przysięgali, że nie ma żadnego GuŁag-u, bo oni go nie widzieli, kolejnym pokoleniom ukąszonych przez Hegla oleju nie przybyło ani o jotę. To ciągle te same głupki, które dopiero nie tak dawno budziły się ze snu o tym, że warto patrzeć z nadzieją na wschód bo tam musi być cywilizacja albo nie obudzą się z niego nigdy.

Na dramat naiwniaków, oglądających jak ich idol robi z siebie małpę w cyrku Putina, żadnego wpływu nie ma to, czy Snowden to ruski agent czy zwyczajny kretyn. Bo rozważać te opcje powinni byli wtedy, gdy wsypał on swój kraj a następnie zwiał do ZSRR. Ups, chciałem powiedzieć do Rosji. Kierunek ucieczki był pierwszym dowodem na umysłową ociężałość bądź prawdziwe intencje Snowdena. Kolejnym były już pytania, które zadawał Putinowi. By publicznie pytać gościa, któremu zarzuca się wysadzenie własnych obywateli by sprowokować wojnę i którego obciążają obozy filtracyjne w Czeczenii, trzeba być albo niespełna rozumu albo dobrze opłacanym.

Swoją drogą, bez względu na to czy przypisze się Snowdenowi głupotę czy zdradę, jego wcześniejsza praca dla służb Stanów Zjednoczonych bardzo źle świadczy o tych służbach. Ale to oczywiście ich problem.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w obronie głupiego Eda padną argumenty o tym, że był bohaterem walki z państwowym bezprawiem. Nie wiem czego dokładnie bojownikiem i bohaterem był Snowden.  Wpisywał się jednak w tę wizje świata, w której starczy wpleść sobie we włosy troszkę polnych kwiatków, dobrze schować tacie jego pamiątkowy M16  i wszyscy będziemy szczęśliwi, mogąc skupić się na powszechnej kopulacji.

Istnienie służb specjalnych i metody ich działania to najlepszy, choć nie jedyny dowód jak odległe od rzeczywistości są te naiwne wizje. Czy służby muszą podsłuchiwać, knuć i torturować? Mogę się tylko domyślać, że muszą. Gdyby nie musiały, chyba by tego nie robiły. Nie sadze, że działają jak działają dlatego, że składają się z psychopatów, którzy z radością wykonują polecenia jakiegoś megapsychopaty, wyglądającego jak Jon Voight we „Wrogu publicznym”. Nieznośne byłoby myślenie, że tak jest, bo nic z tym nie dałoby się zrobić. Tak byłoby źle a inaczej jeszcze gorzej.

Oczywiście można sobie tłumaczyć, że faktycznie świat amerykańskich służb jest ponury jak we wspomnianym filmie i niejeden Jon Voight za tym wszystkim stoi. Można też być przekonanym, że po drugiej stronie tym samym zajmują się młodzi i przystojni czekiści, jakby osobiście wydłubani przez wybitnego znawcę urody, Jeana Paula Gaultier, z opowieści o niezwykłych przygodach Mister Westa w kraju bolszewików.

Tyle, że będzie to wizja durna i karykaturalna a jej efektem będą kolejne upadki kolejnych Edwardów Snowdenów, którzy później będą całować dłoń swego dobroczyńcy robiąc z siebie publicznie małpy.
Oczywiście wiem, że znajdą się tacy naiwni, którzy kupią najświeższe tłumaczenia Snowdena, wciskającego kit, jakoby pojawił się ze swymi pytaniami by skompromitować Putina. Tych, którzy wierzą, że w audycję cara Rosji może się włączyć każdy przypadkowy internauta autentycznie mi szkoda.