poniedziałek, 30 czerwca 2014

„Golgota Picnic” pod kancelarią III Rzeczy*



Na poły żartem pozwolę sobie zwrócić uwagę, że gdyby podczas realizowanych w partnerstwie publiczno-prywatnym (rozmowy były prywatne a żarcie opłacane publicznie) pogawędek taki Sikorski czy Sienkiewicz zechciał, dla żartu czy tam w ramach krzewienia „wartości demokratycznych” i „nowej, świeckiej tradycji”, dokonać tak dziś modnego „czytania” choćby fragmentu „Golgota Picnic”, być może żylibyśmy teraz w zupełnie innej rzeczywistości politycznej.

Trudno zaprzeczyć, że to, czego nie był w stanie spowodować oczywisty gwałt, dokonany przez „elitę władzy” na cielesności Narodu, poprzez wielokrotne przyznanie się do okradania i prób okradania go (poprzez przejęcie części zysków NBP na potrzeby kampanii PO, poprzez finansowanie „pod stołem” tego i owego, wreszcie przez drobne wydatki na wyszynk), spowodowała próba gwałtu przez „elity kulturalne” na duchowości Narodu.

Gdyby ci wszyscy, którzy zebrali się przeciw bluźniercom, zebrali się też przeciw złodziejom, nie byłoby tak „przepięknie” jak jest. Myślę, że w ogóle by pięknie nie było. Oczywiście z punktu widzenia złodziei.

Sytuacja, którą wywołała planowana w programie festiwalu „Malta” premiera spektaklu „Golgota Picnic” da się obserwować i oceniać na różne sposoby. Trudno zaprzeczyć, że skala oporu przeciw temu zdarzeniu jest zdumiewająca. Szczególnie gdyby zechciało się ją zestawić z kompletną niemal obojętnością wobec tego, co obywatelom wyczynia władza. To zestawienie reakcji jest bardzo istotne, bo zaprzeczające twierdzeniom, że Polakom zupełnie nie chce się dźwigać z kanapy, cokolwiek by im robiono. I to jest w sumie bardzo dobry sygnał.

Inna sprawa, że gdyby i w tym przypadku nie chciało się Polakom kiwnąć choćby i małym paluszkiem, mało kto by tu u nas wiedział, że jest jakiś Rodrigo Garcia i że właśnie wystawia jakąś straszną sztukę. I tłumy pozerów nie ruszyłyby tłumnie bronić wolności słowa, które to słowo jest pozbawionym sensu bełkotem (czytałem misie, gdyby wam przyszło rzucić, że krytykuję coś, czego nie znam). Ale ruszyli tłumnie. Co ma też swoją dobrą stronę, bo co niektórzy z nich w obronie „słowa” wystąpili publicznie, przekonując „inteligentnie” o „głębokim, humanistycznym przesłaniu” sztuki, gdyż scena zasypana jest bułkami od hamburgerów w proteście przeciwko konsumpcjonizmowi. Jest to faktycznie głębokie i odkrywcze. Na co panu Gracii  do tych bułek Golgota i Chrystus, nikt nie wyjaśnił choćby o włos bardziej sensownie niż poseł Godson swoje wcielenie się w Jezusa podczas podnoszenia w sejmie ręki.

Tym, którzy oburzają się na formę protestu warto zwrócić uwagę, że on taki właśnie miał być. Hałaśliwy i kłopotliwy. Nie chodziło o to, by wdawać się w jakąś dyskusję. Z „artystami” i otaczającą ich zgrają niedopieszczonych intelektualnie i przekonanych, że przez mityczne „uczestnictwo” stają się częścią Bóg wie czego ciołków nie ma co dyskutować bo to, poza kilkoma cwaniakami z tajemnymi kluczykami do półki z konfiturą,  w większości zwykle debile, którym dałoby się bez kłopotu i wysiłku wcisnąć „misterium” z patyka kitując, że osobiście wystrugała go Papusza. Chodziło o to, by nie dopuścić bluźnierstwa. 

Swoją drogą pan Gracia powinien być z tych protestów nie tylko zadowolony ale wręcz dumny. I nie idzie mi o merkantylny aspekt tumultu, który swą grafomanią wywołał. Nie wątpię, że z Polski wyjechał jako artysta jeszcze bardziej głośny niż był nim, kiedy do nas przyjeżdżał.  Dumny a nawet wzruszony powinien być dlatego, że przyjechał chłostać na naszych oczach nasz konsumpcjonizm a okazało się, jak wielu w Polsce jest takich, dla których znacznie ważniejsze jest „być” niż „mieć”.
Szkoda tylko, że się nam pan Gracia wpakował ze swym „głębokim humanizmem” w tak obiecującym, by rzec wręcz smakowitym politycznie momencie. Gdyby nie protesty i masowe „czytania” jego wypłodu, pismaki musieliby, chcą a raczej bardzo nie chcąc, dalej wałkować sprawę taśm. Natura nie znosi próżni więc „prawem mamy Madzi” nie mieliby innego wyjścia. A z tego wałkowania korzyść  by była niewątpliwa w postaci mocno warunkowanego Polakom skojarzenia „władza PO=przewały, biznesy, qrwy łamane przez cehauje, żarcie na krzywy ryj i tysięczne rachunki z „funduszy reprezentacyjnych”.

* I na koniec jeszcze wyjaśnienie tytułowej „III Rzeczy”. To taki, niewątpliwie artystyczny (co sprawę oczywiście definitywnie załatwia) koncept Hiu Granta, urodzony gdzieś w okolicy 2011 roku, gdy nagle elicie ówczesnej i, niestety, obecnej władzy, wszystko zaczęło się kojarzyć a to z parteitagami, a to z dorobkiem Alberta Speera.  Od tamtego czasu wykorzystywane było żartobliwie. Ale kiedy Premier wszedł na trybunę tłumacząc, że się Naród, wobec ataku nieokreślonych jak dotąd sił, powinien cały skupiać się wokół führer… wokół władzy  jednoczyć, kiedy zaapelował o to Stefaniuk a Godsonowi nawet się Jezus w tej sprawie objawił, pomyślałem, że chyba coś jest na rzeszy. Znaczy na rzeczy.

niedziela, 29 czerwca 2014

Państwo zdaje egzamin czyli do trzech razy sztuka



Tytułowe „do trzech razy sztuka” to wróżba dość przerażająca. Narzucająca się jednak nieodparcie, jeśli wziąć pod uwagę dwa czynniki, które dominują (niestety) w ocenie wyciszanej właśnie „afery taśmowej”. Pierwszym czynnikiem jest niezdolność czy też niechęć władzy, by z megakompromitacji wyciągnąć takie wnioski, które najlepiej skutkują w takich sytuacjach. Czyli do spowodowania porządnego trzęsienia ziemi wszędzie tam, gdzie jego skutki są nie tyle potrzebne ale wręcz konieczne. Tak zwana „filozofia władzy” obecnej ekipy całkowicie tłumaczy taką, nazwijmy ją na wyrost, „strategię działania” bo nie od dziś wiadomo, że dla obecnej ekipy najważniejszym jest, jak wszystko wygląda z zewnątrz. Z zewnątrz źle by wyglądało przyznanie, że któryś z ministrów jest odpowiedzialny jak przedszkolak a szefowie służb i podległe im instytucje, sprawni i skuteczni jak pistolety na wodę. Słowem syfa się nie leczy ale pudruje i perfumuje. I to właśnie jest źródłem trafnie opisanego przez Sienkiewicza „teoretycznego istnienia” państwa. Z rozbawieniem słucham jak Morozowski każdemu, kto owo stwierdzenie przywoła, sugeruje czy wręcz nakazuje, by „nie wyjmował wypowiedzi z kontekstu” i cytował też zdanie następne. W którym Sienkiewicz pięknie opisuje, na czym owo „nieistnienie” polega. Nie wiem czy Morozowski sam nie pojmuje wypowiedzi Sienkiewicza czy też liczy, że taką zagrywką także przyczyni się do pudrowania, bo co głupszy konsument bogatej oferty jego pracodawcy zwyczajnie nie załapie i się pogubi. Funkcjonowanie instytucji państwowych, jakby każda z nich działała na bezludnej wyspie nie jest, panie Morozowski, ani w tej ani w podobnych sytuacjach żadnym wyjaśnieniem a raczej oskarżeniem.

Największe problemy państwa, które zafundowała nam ta ekipa, opierają się właśnie na tym, że instytucje nie działają jak należy i nikt z tego nie wyciąga wniosków ani, tym bardziej, konsekwencji.
Dla wielu jest oczywiste, że ta ekipa udowodniła, iż nie panuje nad podstawowymi funkcjami mechanizmu, zwanego państwem, już 10 kwietnia 2010 r. Ogłoszenie, że „państwo zdało egzamin” było oczywistą kpiną. No chyba że, jak swego czasu już pisałem, zadaniem państwa, wykonanym perfekcyjnie zdaniem Bronisława Komorowskiego, była eksterminacja swej elity władzy.

Pozostawienie tamtego dramatu bez konsekwencji odbija się nam właśnie potężną zgagą czy tam czkawką nie do opanowania. Choć obecnie nikt nam nie wyeliminował fizycznie żadnego przedstawiciela „elity”, trudno zaprzeczyć, że dość skutecznie „odstrzelono” politycznie kilka gorących nazwisk. I nie jest wykluczone, że „ostrzał” już ustał. Trudno też zaprzeczyć, że, tak jak i w 2010 r., mamy do czynienia z dowodem na całkowita bezbronność naszego państwa wobec najpoważniejszych zagrożeń i ewentualnych ataków. Jeśli ktoś sądzi, że te same ciołki, które nie zapobiegły powstaniu najbardziej imponującej dyskografii w historii fonografii, będą w stanie zapobiec czemuś poważniejszemu, jest zwyczajnie głupi. Mówiąc bardzo, ale to bardzo delikatnie. I to może być niestety ten tytułowy "trzeci raz". Nie ma szans, by sobie poradzili z prawdziwymi „bad boys”, skoro nie poradzili sobie z „mafią kelnerów”. Nawet jeśli wspierała ją „mafia węglowa”.

Drugim czynnikiem, który ów „trzeci raz” nie tylko uprawdopodabnia ale wręcz czyni nieuniknionym, jest reakcja zwolenników a właściwie wyznawców obecnej władzy.

Tu warto odnieść się w ogóle do modelu zachowań obywateli, które zmieniają ich z mniej lub bardziej świadomych wyborców w fanatyków. Jest z nimi tak, jak z hipotetycznymi klientami dwóch spożywczych dyskontów. Powiedzmy „Pindla” i „Stonki”. Naturalnym jest, czy powinno być,  że klient powinien takie instytucje traktować utylitarnie i odnosić się w swych ocenach wyłącznie do proponowanej przez nie oferty. Tak samo jak wyborcy powinni traktować ugrupowania jako dostarczyciela pewniej oferty. I teraz wyobraźmy sobie, że w sprzedawanej w „Pindlu” mące znaleziono całkiem niemało azbestu. Efektem powinno być oczywiście zamknięcie sieci z uwagi na stuprocentowy odpływ klienteli. Niestety, nasi klienci „Pindla” masowo zapewniać będą że ten azbest to absolutnie nic. Bo łatwiej będzie im go żreć niż przyznać się, że kiedyś, gdy wybierali ten dyskont, popełnili życiowy błąd. Ale, by nie było zbyt łatwo, niewiele lepsi okażą się klienci „Stonki”. Oni z miejsca wyrażą szczerą radość, że u nich w dyskoncie w mące azbestu jest o połowę mniej. I ostentacyjnie następnego dnia popędza po tą mniej zaazbestowaną mąkę, wykupując ja do ostatniej paczuszki. Tak samo zresztą jak klienci „Pindla”.

Wracając zaś do wpływu wyznawców na stan państwa i jego bezpieczeństwo, trudno dyskutować z poglądem, że Tusk zareagował, jak zareagował, gdyż miał świadomość, że taka właśnie reakcja szczególnie spodoba się jego wyborcom i jest przez nich najbardziej oczekiwana. Jako potwierdzenie, ze w swych wyborach się nie mylą. Że nie będą oni zwracać uwagi na to, że na czele naszych służb dalej stoją goście, który nie umieją sprawić, że nasza „elita” może sobie bezkarnie wygadywać różne idiotyzmy, przegryzając je ośmiorniczką. Że ich uwaga skupi się głównie albo jedynie na zdolności Premiera do „ogrywania”. Oczywiście są zbyt głupi na to, by do nich dotarło, że najskuteczniej ograni przez Premiera zostali oni. Ci, którzy najszybciej wyzbyli się wątpliwości w ocenie działań państwa, które „istnieje tylko teoretycznie”. Nie mam na myśli oczywiście Żakowskiego, Paradowskiej, Wołka i Szostkiewicza bo im chociaż za ich głupoty płacą.

Wracając zaś do tytułowej „sztuki rządzenia”, która kolejny raz może skończyć się źle albo tragicznie, chciałoby się, by zadziałało to w sposób maksymalnie sprawiedliwy. Tak, by, jak już, dupy pourywało tylko tym, co znajdują tę czystą, by nie rzec perwersyjną przyjemność w byciu po mistrzowsku ogrywanymi  przez Premiera. Niestety, tak to nie działa. I najpewniej w takiej sytuacji oberwą i ci, albo zwłaszcza ci, którzy dziś mówią dość „państwu działającemu tylko teoretycznie” i tym, którzy za te teorię odpowiadają.

środa, 25 czerwca 2014

Czy PiS-owi władza spadnie z nieba?



Pytanie jest z pozoru absurdalne. Jednak trudno, patrząc na aktualną sytuację w naszej polityce, nie pomyśleć, że właśnie na to liczy chyba główna partia opozycyjna i jej szef.

Tuż po zakończeniu pierwszej części dzisiejszego sejmowego spektaklu, w której wystąpił Tusk i reprezentanci poszczególnych stronnictw parlamentarnych, rozmawiałem chwilę ze znajomym, który o obecnej władzy mówi od lat tak, że Sienkiewicz z Belką są przy nim niczym dwa Miodki złotouste.
„Ten ch** Tusk to megacwaniak. A Kaczyński jest szmaciarzem”.

Nie poważyłbym się na aż tak ostrą ocenę, ale coś w niej jednak jest.

Gdyby chcieć w dwóch zdaniach opisać, gdzie jest teraz szef rządu a gdzie lider opozycji, najłatwiej powiedzieć, że Tusk właśnie uciekł spod szubienicy. Nie wiadomo na jak długo ale uciekł. A Kaczyński drepce tam, gdzie dreptał przez ostatnie lata.

Główny autor pomysłu konstruktywnego wotum nieufności, ostentacyjnie wychodzący z Sali posiedzeń w momencie, w którym na mównicę wchodził posiadający jakąś tam liczbę istotnych dla jego rachunku sejmowych „szabel” Palikot dowiódł, że nie bardzo pojmuje, że w jego pomyśle najistotniejsza jest arytmetyka a nie metafizyka. A chyba na niej, na jakimś cudownym powrocie „synów marnotrawnych” z otchłani zwanej Platformą Obywatelską na drogę cnoty, opiera on i jego otoczenie ów głoszony od kilku dni koncept.

Tym, co doprowadziło mego wspomnianego znajomego do tak zaskakującego i może przesadzonego wniosku jest bardzo istotna różnica między oboma recenzowanymi przez niego politykami.
Tusk dziś zagrał va banque. Trudno oczywiście teraz ze stuprocentową pewnością celować w rezultaty dzisiejszej gry. Nie dałbym głowy że Tuskowi na pewno się uda. Może wszak komuś z jego otoczenia błysnąć  na moment w oczy piekielny ogień, na który zapracuje przykładając ręki do uratowania tej bandy i jej szefa. Ale nic lepszego Tusk wymyślić nie mógł. Miał natomiast cała masę rozwiązań gorszych i całkiem beznadziejnych.

Inaczej niż Tuska, Kaczyńskiego na żadne va banque po prostu nie było stać.

Zwolennicy tego sposobu prowadzenia polityki, któremu hołduje Kaczyński, powiedzą, że to kwestia smaku. I pewnie jakiś czas temu zgodziłbym się bez szemrania.

Ale dziś myślę, że alternatywą Kaczyńskiego był w ostatnich dniach wybór między matematyką a estetyką. Między siadaniem, z obrzydzeniem czy nie, do stołu i negocjowaniem z Palikotem a pozostawieniem mnie we władzy tych przyrodniczych osobliwości, które mienią się rządem Rzeczypospolitej. Mógł pójść va banque a wolał spasować. Mając karty silniejsze niż kiedykolwiek. Mógł zadziałać patrząc na mój interes, skupił się na swoich uczuciach.

Oczywiście zrozumiem argumenty dla takiego zachowania Kaczyńskiego. Ale zauważę, że w tym konkretnym przypadku, motorem jego zachowania są jednak powody osobiste. Myśląc równie egoistycznie jak on i patrząc tylko na to, co jest i będzie ze mną,  mam prawo mieć do niego pretensję.

Patrzę teraz w niebo, czy jakaś władza do PiS-u nie leci. Bo znikąd indziej jej chyba nie ma co się spodziewać.

wtorek, 24 czerwca 2014

Raport premiera o stanie państwa czyli zamach stanu



Przyznam, że na jutrzejszą informację Donalda Tuska o sytuacji związanej z aferą taśmową czekam z nie mniejszym zainteresowaniem niż na kolejne wynurzenia naszych bwana, serwowane nam, dzikim, miast zwyczajowego perkalu i paciorków.

Oczywiście będzie obstawał przy „zamachu stanu”. I tu pojawia się pierwsze pytanie, kogo za ten zamach obciąży. Nie da się ukryć, że poniżej GRU czy Mosadu zejść po prostu nie może. Nie wchodzi w grę nawet Kaczyński z Macierewiczem bo trudno byłoby tych, w nomenklaturze partii Tuska meganieudaczników wiązać z czymś tak imponującym w skutkach. Tym bardziej nie wchodzą w grę kelnerzy, choć jak na razie tylko oni mają w związku rozmownością naszych „elit władzy” konkretne kłopoty. Kelnerzy w grę nie wchodzą nie tylko dlatego, że głupio byłoby, gdyby po jutrze światowa praca miała pisać o  zapobieżeniu przez naszych „orłów” z wywiadu i kontrwywiadu próby obalenia rządu przez kelnerów. Nie wchodzą w grę przede wszystkim dlatego, że dla Tuska przeciwnikiem może być każdy, tylko nie kelnerzy. Każdy, kto interesuje się piłka nożna wie, że z kelnerami się raczej nie grywa. A już na pewno nie pozwala się strzelić sobie tylu bramek.
Musi być GRU! Jak nie raz informowano, dorobek „zamachowców” stanowić ma ponoć 900 godzin nagrań. Wyobraź sobie, szanowny czytelniku, ile to jest. Tyle, że aby te godziny wyrobić, musiałby Tusk delegować dzień po dniu, kolejnych swoich ministrów przez prawie pół roku! I to na ośmiogodzinne dniówki!

Kiedy próbuje się ogarnąć ten ogrom i skalę kompromatów, wyprodukowanych przez tych kelner… znaczy przez to GRU trudno zaprzeczyć, że mamy do czynienia z zamachem stanu. Tyle, że jest nim nie radosna twórczość kelnerów/złowroga działalność GRU* ale fakt pozostawienia na stanowiskach szefów służb, które są… Tu miałem napisać „są odpowiedzialne za…” ale zestawianie tej zgrai idiotów, pozwalających kelnerom/GRU*  zgromadzić tak grube  i tak liczne haki chyba na cały nasz rząd ze słowem „odpowiedzialny” byłoby grzechem ciężkim.

Druga kwestia, która chodzi mi po głowie to jutrzejsza forma opozycji.  Wiadomo, że zostanie postawiona przed wyborem, czy chce stanąć po stronie państwa, uosabianego przez tych ujawnionych masowo mistrzów „piękna ojczystej mowy”, strzelających qrwami z szybkością zbliżona do światła czy u boku „kelnerów z GRU”. I to jest problem. Bo tak głupio a tak też beznadziejnie.

Mam oczywiście na myśli to, czy dadzą sobie narzucić  tuskową narrację. Z zamachem, z GRU, z państwem atakowanym przez „wiadome” siły. I jasno i głośno nie zapytają premiera o bardzo wątpliwy stan jego troski o państwo, powierzonej gościom, którzy właśnie nie poradzili sobie z gangiem kelnerów- fonoamatorów.

Może się też oczywiście zdarzyć, że Donald Tusk przyjdzie jutro do Sejmu z jakimiś rewelacjami. I to, samo w sobie, wobec tajności śledztwa niezależnej prokuratury,  będzie największą rewelacją. Bo, jak wiadomo, w Polsce monopol na przecieki z tajnych postępować ma Wojciech Czuchnowski. A on bez wątpienia jest uczciwy i niezależny.

* niepotrzebne skreślić

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Syf, murzyńskość i pola Athenry



Tym, co najbardziej uderza i chyba dołuje słuchaczy na drugim planie bezczelności, z jaką nasze „elity władzy i biznesu” załatwiają różne „dile” jest ich poczucie wyższości, połączone z pogardą dla tych, na których koszt zamawiają te „sześć wódeczek” i te policzki wołowe. W zasadzie ta pogarda sięga dalej niż tylko osobiście do poszczególnych obywateli. Obejmuje też właściwie wszystko to „skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy”.

Zawiera się ona zarówno w ekstra debilnie dziś „wyjaśnianej” przez pozbawionego już nawet nie honoru ale choćby szczątkowych jaj Sikorskiego „myrzyńskości” oraz, przede wszystkim, w skandalicznej wypowiedzi szefa „Orlenu” na temat europejskich perspektyw Tuska. „[…] odseparowujesz się od tego wszystkiego, od tego syfu, (...), jesteś dużym misiem, odseparowujesz się od tego folkloru, od tego syfu” rozmarza się facet, który z kasy spółki, której największym akcjonariuszem jest Skarb Państwa bierze pewnie tyle, ile biorą co miesiąc wszyscy razem mieszkańcy powiatowego miasteczka. Zapewne w duchu myśli, że tak naprawdę jest zapomnianym przez przypadek synem rodu Sachsen-Coburg-Gotha, stworzonym, by co rano kąpać się w kawiorze, w południe strzelać do rzutków a wieczorem na raucie przyjmować uszanowanie od równych sobie różnych Mountbattenów i takich tam. Tylko zły los rzucił go do tego syfu, między „murzynów”.

Być może jest coś w tym, żeśmy czymś Bogu, światu zawinili. I zostaliśmy za to ukarani. Nie, nie tym, że z nas „murzyni”. Tym, że nam za „elitę” robią tacy ewidentni debile.

W miniony czwartek wybrałem się na koncert. On znakomicie znajduje się w tej durnej perorze pana Krawca o „folklorze”. Przyjechali do Warszawy Dropkick Murphys. Przyjechali z Bostonu w Massachusetts. Tak przedstawił siebie i resztę kolegów Al Barr. I słychać było, że dla nich bycie Bostończykami z doków to raczej powód do dumy a nie wstydu.

A później przez prawie dwie godziny pokazywali, jak bardzo można być dumnym ze swych korzeni. Mnie szczególnie ujęło, kiedy Ken Casey zaśpiewał a raczej wykrzyczał  „Fields of Athenry”. Od jakiegoś czasu ta pieśń bardzo mocno się nam i nie tylko nam kojarzy z Irlandią. Bycie dumnym z tego, że się jest bostońskim robolem z irlandzkimi korzeniami? Żaden nasz „duży miś” tak by nie umiał. On w takiej sytuacji chyba by się zabił! Choć pochodzi Żyrardowa, Kielc, Siedlec, Piotrkowa. Które, co do jednego, przy dzisiejszym Athenry jawią się jak metropolie. Tyle, że nikt ich nie zna bo żaden miś nie zaśpiewa smętnie o polach pod Siedlcami, na których patrzył na ptaki i motyle. Bo może nie patrzył…

Nasze misie warunkowały nas we wstydzie bycia Polakiem. Tłumacząc, że „cała Europa to czy tamto”. „Wstyd przed Światem” to punkt pierwszy „instrukcji światłego obywatela”. Zanim taki coś zrobi, głęboko musi rozważyć czy nie uruchomi tego mechanizmu.

A niech się ten cały świat wali. W tym znaczeniu, którego się domyślacie. To ciągłe przywoływanie nas do porządku i warunkowanie wstydem sprawia, że my na frazę „Low lie the fields of Athenry, Where once we watched the small free birds fly” możemy odpowiedzieć kazikowo-kultowym „Czy byłeś kiedyś na dworcu w Kutnie w nocy. Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy” albo konstatacją Kaczmarskiego „Nie będą nam ułani braćmi, my już nie dzieci Piłsudskiego”.

Możliwość zamknięcia się z tysiącem Irlandczyków, z których prawie wszyscy urodzili się między Bugiem a Odrą na dwie godziny przed tą naszą rzeczywistością, która z szybkością karabinu maszynowego wyrzygiwała i wyrzyguje kolejne „duże misie” o wyjątkowo wątpliwej kondycji, to było coś. Coś wielkiego.

Pierwszy raz byłem na takim koncercie, na którym tak głośno publiczność śpiewała piosenkę po piosence. I tak świetnie się bawiła. Jakby nagle naprawdę korzeniami zaczęła wrastać w tę prawdziwą „zieloną wyspę”.

Po powrocie do domu znalazłem w sieci zapis koncertu Dropkick Murphys z roku 2009 z Bostonu*. Od warszawskiego różni się w zasadzie tylko tym, że jest z 2009 i z Bostonu. Popatrzcie, posłuchajcie i wyobraźcie sobie. A właściwie próbujcie bo i tak nie dacie rady. Na filmie, po godzinie i pięciu minutach koncertu Ken Casey zaprasza na scenę dziewczyny. Kiedy na scenie warszawskiej „Stodoły” było ich ponad setka, nie wierzyłem, że da się jeszcze cokolwiek zagrać. Myliłem się.

Mógłby kto pomyśleć, że chciałbym być Irlandczykiem. Nie. Jestem Polakiem i jestem z tego dumny. Problem to mają raczej te „misie”, którym Polska śmierdzi.