Obejrzałem wczoraj wieczorem dyskusję na temat zajęć we Wrocławiu, do której telewizja Polsat News zaprosiła Andrzeja Celińskiego, którego przedstawić nie trzeba i Roberta Winnickiego, którego z jakiś czas identyfikować będzie pewnie znacznie więcej obywateli niż Celińskiego.
Mówiąc krótko, kto się boi Ruchu Narodowego, powinien bać się znacznie bardziej, kto pokłada w nim nadzieję, ma prawo do odrobiny optymizmu.
Gdybym powiedział, że Winnicki rozjechał Celińskiego skłamałbym. Próbował z niezłym skutkiem ale Celiński rozjechał się sam. Dokładnie w momencie, gdy bez powodu i żadnego sensu bredzić coś zaczął o komórkach mózgowych rozmówcy. Było to o tyle nie na miejscu, że raczej on sam miał problemy z argumentowaniem i przy nim Winnicki wręcz imponował rzeczowością i spójnością tego, co mówił.
Jakkolwiek Celiński sugerował, że na potrzeby tej dyskusji przygotował się z życiorysu bronionego uczonego, w trakcie wymiany poglądów dowiódł, że nie przygotował się w ogóle. Mam podejrzenie, że zlekceważył Winnickiego sądząc, że starczy kilka argumentów bardziej ad personam niż ad rem, kilka niezawodnych chwytów i będzie po wszystkim.
I to jest właśnie najciekawsza dla mnie strona obejrzanego starcia. Oczywiście to, co obaj panowie mieli do powiedzenia samo w sobie też było interesujące, w szczególności zaś fachowe wybicie Celińskiemu z rąk cepa „antysemityzmu” ale istotniejsze było jednak co innego.
Obserwując bezradnego momentami Celińskiego, który mógł gwarantować a i pewnie sam się spodziewał pożarcia Winnickiego wraz ze skorupką, widać było w sposób modelowy kształt dyskusji jaką prowadzą i będą ze sobą prowadzić te dwa środowiska czy tam światy. Z jednej strony konkretne zarzuty i argumenty a z drugiej coś o zbyt krótkich fryzurach.
Może zostanę uznany za durnia, ale śmiem twierdzić, że nawet w tym zdarzeniu na wrocławskim Uniwersytecie bardziej świadomą stroną byli ci chłopcy, którym jak Polska długa i szeroka dziś wypomina się, że nie przeczytali nic z Baumana. W kwestii, w której poszli zaprezentować swoje stanowisko istotna była przecież wiedza nie o jego poglądach na ponowoczesność tylko o jego niegdysiejszych dokonaniach i dzisiejszym stosunku do niech.
Gdyby, przyjmijmy hipotetycznie, na tymże samym Uniwersytecie ktoś zechciał przyjmować niewątpliwie wielkiego architekta i wizjonera Alberta Speera, i na jego wykład przyszła by (niech będzie że krótko ostrzyżona) młodzież protestująca przeciwko fetowaniu nazisty, argumentowanie, że nie znają jego twórczości byłoby przecież głupie. Tak jak i odwoływanie się do stylistyki fryzur.
Ale wróćmy do przywołanej wymiany poglądów. Celiński i wszyscy ci, którzy starają się powtarzać jego erystyczne chwyty, nie zdają sobie sprawy, że działają przeciwko interesowi, w obronie którego jakoby stają. Przyznam, że śledząc (a staram się nie ronić zbyt wielu słów z tego, kulawego po prawdzie, dialogu wizji i stanowisk, które mogą zdecydować o kierunku, w jakim pójdziemy jako państwo i Naród) tę wymianę poglądów i „uprzejmości” jestem coraz częściej zmieszany. Nie wyzbywając się obaw przed wizją Polski, proponowaną przez Ruch Narodowy, równocześnie nie mogę ukryć pozytywnego zaskoczenia stykając się z „twarzami” tego środowiska. Wcześniej Krzysztof Bosak a teraz Robert Winnicki wychodzą obronną ręką ze swych spektakularnych pojedynków na kulturę dyskusji. Druga strona , której symbolem, bardziej niż wczorajszy Celiński jest pamiętna Monika Richardson, ciągle jest chyba przekonana, że starczy rzucić słówkiem „faszyzm”, wspomnieć coś o „brunatnej fladze” i antysemityzmie. Finezja, nie mówiąc już o rzeczowości tych argumentów, nikogo już chyba nie porwie a tym bardziej nie zachwyci.
Co innego stanowczy, potrafiący mówić ostro ale kulturalnie i przekonująco ludzie w rodzaju wspomnianych Bosaka i Winnickiego. Mają w sobie to, czego brakuje ich politycznemu alter ego, Sławomirowi Sierakowskiemu. Potrafią mówić w sposób zrozumiały nie tylko dla egzaltowanych panienek, szczęśliwych, że im pozwolono przekroczyć próg Nowego Wspaniałego Świata.
Można oczywiście twierdzić, że są trybunami „kiboli”. Ale nawet jeśli tak jest to szanowni, którzy tak to widzicie nie bierzecie pod uwagę dwóch oczywistości. Tych „kiboli” jest znacznie więcej niż tych egzaltowanych panienek. Co więcej bardziej prawdopodobne jest, że jedna czy druga z tych panienek, siedząc z dyplomem uniwersytetu „na kasie” w Tesco czy tyrając bez ZUS na „śmieciówce” przejdzie na drugą stronę niż to, że Sławek Sierakowski nawróci jakiegoś „kibola”.
Wyższość, z jaką o tych „faszystach” wypowiada się „elita” i aspirujące do niej setki czy tysiące satelitów może przynieść efekt odwrotny od zamierzonego. Prędzej będą rosły tłumy słuchających Winnickiego niż kolejki „zawieszających kawę” w modnych klubokawiarniach. Ci pierwsi kierowane pod swym adresem obelgi tych drugich mają i będą mieć gdzieś uważając pogardę pod swym adresem za powód do dumy.
Bo w całej tej dyskusji nikt „światły” nie zastanawia się, czemu ci drudzy garna się do tamtych. A przecież nie chodzi o to, że nie łapią na czym polega ponowoczesność.