niedziela, 31 sierpnia 2014

Bóg kocha Tuska



Nie mam rzecz jasna zamiaru wdawać się w jakieś głębokie teologiczne rozważania ani nawet przekonywać, że boska miłość dotyczy zarówno ludzi zacnych, co na nią całkowicie zasługują jak też kłamców, krętaczy i manipulantów, co zawsze jeszcze mają szansę poprawy.

Chodzi mi o łaskawość losu czy też właśnie opatrzności, na którą wciąż może liczyć Donald Tusk. Trudno znaleźć w naszej a pewnie nie tylko naszej polityce większego farciarza, który tyle razy wywijał się zasadzkom, , zdałoby się  nie do ominięcia, i mógł cieszyć się przychylnością fortuny. Owszem, można założyć, że to kwestia jego przymiotów. Ale wtedy musielibyśmy przyznać, że miały one jakiś wpływ na to, że się Wladimir Władimirowicz Putin wprosił na Ukrainę. A sądzimy chyba inaczej.

Wczorajsze wyniesienie Tuska nieomal na szczyt unijnej hierarchii  to oczywiście jego wielki sukces, wynik jego determinacji, pracy a pewnie i przebiegłości.

Mówi się też, że to zasługa i sukces Polski. Czy za sługa, trudno mi powiedzieć bo nic na ten temat nie wiem a czy sukces to się dopiero okaże. 

Oczywiście uważam, że przyjęcie przez Tuska stanowiska szefa Rady Europejskiej to dobra wiadomość. I, odmiennie od ocen większości bliskich mi poglądami komentatorów, nie uważam tak dlatego, że Polska bez Tuska z założenia jest czymś lepszym. To pewnie też ale oczekuję, że potrafi Tusk wykorzystać osiągniętą pozycję pro publico bono. Funkcja, jaką uzyskał, jest kulminacją jego kariery i nie ma już on motywacji, by postępować jak dotąd czyli skupiać się na grach i intrygach. Nie musi dzielić bo tam, gdzie jest rządzić i tak nigdy nie będzie.

Myślę więc, że osiągając ten historyczny sukces, zechce się też pozytywnie zapisać w historii. Mimo tego, że najbardziej dziś zadowoleni z nominacji są szefowie w Berlinie, Moskwie i Londynie.
Przyznam, że jeśli coś mnie w kadrowych decyzjach Unii naprawdę martwi, to zdecydowanie postawienie na czele unijnej dyplomacji miłośniczki Władimira Władimirowicza.

Wracając zaś na krajowe podwórko nie podzielam euforii przeciwników Tuska i Platformy, przekonanych, jak Karol Karski, że to koniec PO.

Być może partia Donalda Tuska bez niego zapadnie się w niebyt. Nie wierzę, że po latach czyszczenia przez Tuska partii z indywidualności, potrafi go ona zastąpić tym, co po nim zostało. Gdyby jednak odważyła się zaryzykować i już teraz zdyskontować sukces swego wodza rozwiązując Sejm i decydując się na przyspieszone wybory, mogłaby się uratować. Dziś przekaz brzmiałby „patrzcie, jacy jesteśmy świetni i poważani na świecie”. Za rok, pod kierownictwem kogokolwiek spośród osób zgłaszanych dziś na giełdzie będą mogli iść chyba raczej z hasłem „patrzcie jacy jesteśmy beznadziejni”.

Oczywiście może być tak, że nie doceniliśmy Tuska i swoje przenosiny do Brukseli, przy których nieźle się nachodził i, sądząc z językowych postępów, nasiedział, przygotował starannie także jeśli chodzi o sukcesję. Ale nie wierzę w to. Tak samo jak i w to, że odejście Tuska partia zniesie bez najmniejszych wstrząsów. 

Ale to dopiero przed nami.

I jeszcze coś.

Napisałem, że stanowisko szefa Rady Europejskiej to kulminacja kariery Tuska. Jednak sądzę ze nie jej koniec. Nie wiem czy ktoś już podsunął podobną sugestie, ale tytułowa boska przychylność może sprawić, że wróci do nas Donald Tusk i to na białym koniu. Notkę zamierzałem początkowo zatytułować Donald Tusk, następny prezydent RP”. Terminy są dla Tuska na tyle korzystne, że kiedy będzie kończył całkiem możliwą drugą kadencję na powierzonym mu właśnie stanowisku, u nas opróżni się akurat Duży Pałac. I nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek był w stanie łatwiej porwać większość Polaków od „najbardziej szanowanego na świecie polskiego polityka”. Dokładnie tak, jak nikt nie jest w stanie dziś na Śląsku zagrozić w kolejnych wyborach Jerzemu Buzkowi. Który dla głosujących na niego nie jest tym Buzkiem, który jako premier zapracował na niemal powszechną niechęć rodaków lecz tym Buzkiem, którego Europa zrobiła na jakiś czas szefem swego parlamentu.
Zanim zatem zechcecie szanowni czytelnicy pomachać Donaldowi Tuskowi na pożegnanie, zastanówcie się, czy po latach nie będziecie machać chustkami przy jego powrocie.

Wszak nikt nie pokazał bardziej niż on, że na uśmiech fortuny może od jakiegoś czasu liczyć przy każdej okazji.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Za i przeciw kandydaturze Gilowskiej



Podobnie jak Jadwiga Staniszkis uważam od jakiegoś czasu, że najlepszym w tym momencie kandydatem Prawa i Sprawiedliwości na Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej jest Zyta Gilowska.
Oczywiście nie jest to kandydatura idealna. Tyle, że idealnym kandydatem nie dysponuje nikt, łącznie z panią Anna Komorowską i tymi co to „ty wiesz a ja się domyślam”.

Zdaję sobie sprawę, że Gilowską będą atakować głownie wypominając jej „obniżenie podatków bogatym”. I na dobra sprawę na tym, poza problemami zdrowotnymi pani Zyty, kończą się potencjalne „minusy” kandydatury. Jeśli ktoś zna jakieś to proszę pod tekstem. Już widzę zresztą oblicza tych bogatych, słuchających jak ich „partia pierwszego wyboru” uczyni z tego i, pośrednio z nich, największą w ewentualnej kampanii „zbrodnię stanu”. 

Ale nie dlatego, że jakaś część elektoratu PO stanie przed pewnym dysonansem uważam Gilowską za kandydatkę najlepszą. To jest kandydatura, którą w ogóle ciężko będzie zwalczać. Bo niby jak? Oczywiście od „estetycznych inaczej” z PO trudno oczekiwać, że, pomni bezmiaru swych grzechów, obciachów i żenad, ugryzą się w język i nie zechcą wypomnieć jej pamiętnego „nepotyzmu”. Właściwie, oceniając pukający w dno od spodu poziom piaru Platformy, pewien jestem, że się nie ugryzą.

Można rzecz jasna przyjąć opcję „straszenia PiS-em”. Tyle, że robiąc z Gilowskiej uosobienie tej partii zrobi się jej (i pani Zycie i jej partii) oczywistą przysługę.

A zresztą ataki na Gilowską to rzecz niezręczna. Stan zgenderyzowania społeczeństwa nie jest chyba jeszcze tak daleko posunięty, by brak szacunku wobec kobiety mógł ujść bezkarnie. A Platforma (i nie tylko ona oczywiście) pokazała już nie raz, że szacunek wobec konkurentów to nie jest to, czym może się szczycić czy choćby pochwalić.

Z panią Zytą sławetna debata „Kaczyński kontra kultura dyskusji Platformy Obywatelskiej” nie mogłaby się zdarzyć. Chyba nawet ówczesny „spindoktor” pan Sławomir Nowak nie miałby w sobie tyle cynizmu, bezczelności czy tam odwagi, by przed kamerami napuścić partyjnych kiboli na Gilowską. Po czymś takim, sadzę, trudno byłoby liczyć na pamiętny rechot akceptacji. Myślę, że w takim przypadku elektorat PO czułby się jak koń w polskim filmie.*

W jakimś sensie agituję za tą kandydaturą, bo zżera mnie ciekawość tego platformerskiego „psa”, który będzie musiał podchodzić do Zyty jak do jeża. Taki dylemat gościa, co to chciałby być brutalem i subtelnym kochankiem w jednym a z reguły wychodzi na buca i pajaca „łosz end goł”.
Poza tym chyba każdy, nawet  i sam Bronisław Komorowski przyzna, że paznokieć pani Zyty ma więcej charyzmy niż obecny Prezydent wraz z cała swoją Kancelarią i komitetem poparcia. Co zresztą nie dziwi zważywszy, że szczytem charyzmy Komorowskiego był dowcip rzucony „od niechcenia” Obamie.

Jak bardzo przerasta Gilowska Komorowskiego wiedzą i wykształceniem nawet nie będę próbował ilustrować bo nie znajduję proporcji, które byłyby zbliżone do rzeczywistości a do tego łatwe do objaśnienia i zrozumienia. Po prostu przerasta.

Czy Gilowska mogłaby wygrać? Nie wiem. I jeśli nie zostanie wystawiona, nie dowiem się. A ja już tak mam, że lubię wiedzieć.

Zatem zamiast robić jakieś „prawybory” niech Prezes postawi na najlepszego „konia” w swoim stadzie. W końcu chodzi o zwycięstwo w wyborach a nie o to, by mu się koniki pomniejsze kopały między sobą.

* Pod koniec epizodu zatytułowanego „Nie będę walczył z dinozaurem jak jakiś debil” z 14 zeszytu Wilq Superbohater, w odpowiedzi na propozycję przyjaciela Alcmana, sugerującego by do przesłuchania schwytanego dinozaura zastosować metodę „dobrego i złego dinozaura” w stylu Providenta („Ty będziesz ta miła panią, co przywozi kaskę na opłacenie kolonii dla dziecka a ja tym kolesiem, co to później przychodzi z wiertarką do przewiercania kolan”) odpowiada „Czuje się jak koń w polskim filmie”. „Zmęczony?” pyta Alcman. „Zażenowany” odpowiada Superbohater odchodząc.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Bajki z mchu, paproci i Doniecka



Obejrzałem dziś, bardzo wczesnym rankiem, w telewizji rosyjska bajkę o bandyckim bombardowaniu Doniecka. Ona oraz informacja o dziecięcym pokazie mody, na którym dziewczynka ubrana w ukraińskie barwy próbuje popełnić samobójstwo, mimo prób powstrzymania przez koleżankę ubraną w barwy rosyjskie, sprawiła, że powróciłem do porzuconego pomysłu przyjrzenia się wojnie ukraińsko-rosyjskiej z perspektywy propagandy czy też piarau, towarzyszącego konfliktowi.

Z cała świadomością napisałem o wojnie ukraińsko-rosyjskiej bo nie mam żadnych wątpliwości że w każdym aspekcie tak ten konflikt wygląda. Zadni tam „separatyści” czy „terroryści”. Ale zostawmy kwestie definicji.

Rosja jeszcze od czasu Kraju Rad a później Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich przyzwyczaiła świat, że mniej a częściej bardziej skutecznie potrafiła sprzedawać swoje niegodziwości a nawet zbrodnie jako przejawy oczywistego zaprowadzania ładu i sprawiedliwości. Dawały się na to nabrać „najwybitniejsze umysły” w rodzaju Sartre’a czy Shawa, pozwalające robić z siebie oczywistych debili.

Dziwić zatem musi to, że obecnie, w starciu z działaniami strony ukraińskiej na niwie propagandy Rosja dostaje tak oczywiste baty. I potrafi się odgryzać tylko takimi durnymi produkcjami, jak wspomniana bajeczka czy ten jeszcze głupszy pokaz.

Oczywiście nie mam najmniejszych złudzeń co do tego, że tej wojny nie rozstrzygnie najbardziej nawet skuteczna propaganda. Gdyby tak było, pancerne zagony Wermach… Bundeswery stałyby już pewnie pod Moskwą.

Rzecz rozstrzygnie to, że Moskwa ma ropę i gaz, Kijów nie ma nic a Berlin i Paryż mają w dupie zasady, dzięki którym świat, posadzony na atomowej bombie, dotąd nie wyleciał w powietrze.
Ale wróćmy do tematu. Gdyby chcieć starcie piaru Rosji i Ukrainy ocenić w jakiejś sportowej skali, byłoby gdzieś 80 do 1 dla Kijowa.

Ten jeden punkt to oczywiście sławetny i tajemniczy „biały konwój”. Nie tak dawno pisałem o tym, ile na całej tej zabawie zyska Moskwa a ile straci zarówno Kijów jak też Warszawa, Berlin i cała reszta Europy. Od tamtego czasu wielu oceniających wydarzenia za naszą wschodnią granica zdążyło podzielić mój punkt widzenia. Nie tylko w kwestii propagandowego wygrania tej historii przez Moskwę jak też odnoście moich uwag, że taki konwój powinien znacznie wcześniej wjechać na Ukrainę od naszej strony.

To jest ten jeden punkt. Na dorobek Ukrainy składa się przede wszystkim szybkość, z jaką Kijów potrafił publikować nagrania rozmów „separatystów”, przeczące stanowisku i kolejnym twierdzeniom Moskwy oraz reagować na kolejne zdarzenia na froncie i w jego pobliżu tak, by nie było wątpliwości kto jest w tej opowieści „czarnym charakterem”. I tu można by mnożyć przykłady. Ja podam tylko ostatni, związany z ostrzelaniem opuszczających Ługańsk cywilów. Pierwszą informację o tym zdarzeniu podali Ukraińcy, nie pozostawiając wątpliwości kto był sprawcą.

Rodzi się oczywiście pytanie czemu Rosja odpuszcza sobie tę płaszczyznę wojny. Oglądając ową bajkę, o której wspomniałem na początku i czytając o pokazie mody można przyjąć, że albo ma za skończonych debili swoich obywateli (bo to do nich głownie adresuje swój przekaz) albo też zatrudniła debili do tej roboty. Rosja to jednak zbyt poważny gracz, by pozwolić sobie na to drugie. To pierwsze, choć bliższe prawdy, jeśli wziąć pod uwagę stopień poparcia Rosjan dla Putina, też nie jest moim zdaniem wyjaśnieniem.

W mojej ocenie Rosja odpuściła sobie, bo mogła sobie na to pozwolić.

Tak naprawdę prawdziwych piarowców, i to, mam taka nadzieję, nie wymagających honorarium, Moskwa ma w Berlinie i w Paryżu. Ich skuteczność nie tylko równoważy ale lekko rozwala cała finezję speców z Kijowa. 

Cofnę się bardzo daleko w przeszłość i przypomnę, że w 1939 r. nikt nie zrobił więcej dla Hitlera i jego propagandy co Chamberlain i Daladier.

Tak więc te 80 do 1 wygląda nieźle, ale, trzymając się nadal terminologii sportowej, nie da się wykluczyć że pójdzie to na marne. Bo w pewnym momencie po prostu Ukrainę się zdyskwalifikuje a Moskwie przyzna walkower.

środa, 20 sierpnia 2014

Fryc w spódnicy i Katarzyna w spodniach



Pod informacją o sprzeciwie Angeli Merkel wobec ewentualnych baz NATO w Europie środkowo-wschodniej, zamieszczoną  na stronie TVN24 znalazłem w bardzo wczesnych godzinach porannych tylko jeden komentarz. Pozostawiony przez jakiegoś mającego zapewne dobre a może i nawet szlachetne intencje idiotę o nicku antipolitics. Komentarz brzmiał „precz z obcymi wojskami w polsce !”*. Polska pisana mała literą to zapewne przeoczenie, popełnione przez autora bez świadomości a już tym bardziej bez złych intencji.

Punkt widzenia kolegi „antipolitics” jest zasadniczo słuszny. Jego problemem jest chyba niestety bardzo ograniczona wyobraźnia. Pomijająca choćby zasadniczą, jeśli nie najważniejszą, kwestię czyli ustalenie w jaki sposób ów postulowany przez niego „precz” ma zostać wprowadzony w życie a następnie utrwalony na jakiś dłuższy, zadowalający mieszkańców „polski” okres. Istotny problem, z którym autor lakonicznego manifestu chyba nawet nie próbował się zmierzyć, polega na tym, że obce wojska, które swym magicznym „preczem” „antipolitics” stara się od nas odpędzić i trzymać na dystans, mogą pojawić się u nas na dwa sposoby. Pierwszy, wobec którego tak zdecydowanie ów autor się uniósł, jest taki, że je do nas zaprosimy. Drugi zaś jest taki, że mogą się ona pojawić bez zaproszenia i wbrew naszej woli. Nie muszę chyba nikomu (poza oczywiście kolegą antipolitic) tłumaczyć, że lepszym rozwiązaniem jest bez wątpienia to pierwsze, które czyni jakby mniej prawdopodobnym to drugie.

Proszę mi wybaczyć te powyższe rozważania, zainspirowane niespodziewanym dla mnie głosem w dyskusji na temat któremu miał być poświęcony ów tekst. Chodzi oczywiście o ów sprzeciw pani kanclerz Niemiec, Angeli Merkel. 

Oczywiście zarówno my, jak też Litwini, Łotysze czy Estończycy, moglibyśmy skwitować sprzeciw pani Kanclerz „Andżeli” niezbyt grzeczną prośbą by nam na pukiel skoczyła. Tyle, że poza, być może ze wszech miar uzasadnionym,  brakiem kultury osobistej wykazalibyśmy się, wraz z Litwinami, Łotyszami i Estończykami, bardzo powierzchownym potraktowaniem tego zdarzenia.
Tym czasem pokazuje ono chyba, że kanclerz „Andżela” coraz śmielej zaczyna wchodzić w buty któregoś z pruskich Fryderyków. Nie mam rzecz jasna pojęcia którym „Frycem” czuje się pani Merkel. Nie mam też pretensji do pani Merkel o to „czucie się”. Wolno jej! Tak, jak wolno na ten przykład czuć się naszemu panu Sikorskiemu Józefami Piłsudskim i Beckiem w jednym. Problem pojawia się wówczas, gdy z owego „czucia się” rodzą się jakieś słowa czy, nie daj Bóg, czyny. Jak choćby to oczywiste wpindalanie się „Fryca w spódnicy” w sprawy, które nie zawsze leżą w kompetencji kanclerza Niemiec. Bo to, czy dogadamy się (oczywiście hipotetycznie bo w zdolność dogadania się Sikorskiego z kimkolwiek w jakiejkolwiek sprawie, poza wyborem wina do obiadu, zwyczajnie nie wierzę) z kimkolwiek i zainstalujemy u nas jakąś zbrojną forpocztę któregoś z naszych sojuszników, powinno być sprawą tylko naszą i tego ewentualnego sojusznika.

Oczywiście ja rozumiem, że akurat do „baz NATO” jakiś tam tytuł własności pani Merkel może sobie słusznie przypisywać. Jednak publiczne ogłaszanie jak tym swoim kawałkiem „części wspólnej” zamierza rozporządzać za mądre nie jest. Znacznie bowiem pomniejsza ono siłę składanej równolegle deklaracji, że na NATO z „Andżelą” na białym koniu polegać możemy jak na Zawiszy.

Pojawienie się czy też ujawnienie się wspomnianego „Fryca w spódnicy” może budzić tym większy niepokój, gdy na wschodzie od jakiegoś czasu zaczęła grasować „Jekaterina Wielka” wcielona we Władimira Władimirowicza. Taka kumulacja to niezbyt dla nas przyjemna okoliczność. Szczególnie, że u nas u władzy jest akurat ekipa ewidentnych „królów Stasiów”.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Dyplomacja specjalnej troski

Od kilku dni wypowiedzi czołowych polskich polityków w sprawie Ukrainy przestały mnie denerwować czy śmieszyć a zaczęły żenować. Chodzi mi rzecz jasna o wielogłos w sprawie zakończonych świeżym fiaskiem berlińskich rozmów na szczycie i braku w składzie owego szczytu naszego mistrza dyplomacji, pana Sikorskiego.

Dyskusja nad tym, skrajnie nieważnym i pobocznym wątkiem ewoluowała od zdumienia Kowala, który stwierdził tylko, iż „powinniśmy dążyć nie do tego, żeby koniecznie usiąść przy stole…” sugerując jasno, że to jest nasze zadanie aby podkreślać i potwierdzać naszą rolę i pozycję w tej części Europy a nawet świata. Dalej poszedł Leszek Miller, stwierdzając, że rozmowy, miast w Berlinie, toczyć powinny się w Warszawie. To trochę przypomina starania o piłkarskie Euro 2012, będące kosztowną ale jedyną drogą do tego, by nasza futbolowa drużyna wreszcie zagrała na mistrzostwach kontynentu.

Chciałbym powiedzieć, że najdalej w swych opiniach na ten temat poszedł pan Sariusz-Wolski, eurodeputowany PO. Ale on zaliczył raczej oczywisty odlot. Nie mniej ni więcej tylko oświadczył, iż „Ukraina nie powinna się była zgodzić na jakiekolwiek rozmowy, w których Polska - jej główny adwokat - nie siedzi obok niej"*

Nie wiem czy ktokolwiek poza Sariuszem- Wolskim stoi na stanowisku, że to klient ma reprezentować interesy swego adwokata i ciągnąć go na siłę tam, gdzie ów adwokat nie umie się sam dopchać.

Oczekiwanie od pogrążonej wojną i zderzającej się z niemocą tych, którzy mogliby ową wojnę zażegnać Ukrainy, że poza swoimi sprawami będzie jeszcze załatwiać cokolwiek za naszą dyplomację jest po prostu bezczelne. I dowodzące, że nasza dyplomacja jest dyplomacją specjalnej troski. Nad którą musi pochylać się nawet Ukraina. Nie mówiąc o tych wielkich.

Zgadzam się z tymi, którzy uważają brak w Berlinie przedstawiciela Polski za miarę naszego miernego znaczenia w sprawach relacji między europejskimi mocarzami. Nie dramatyzuję oczywiście bo oczywistą zaletą tego pominięcia jest choćby to, że nie ma nas wśród tych, którzy za to fiasko odpowiadają. Jednak istotne jest, iż nie jest to skutek przemyślanej polityki naszego państwa lecz jego słabości. A to musi martwić.

Z tą  przemyślaną polityką to zresztą odrębna sprawa. Jeśli się jej przyjrzeć z perspektywy ostatnich miesięcy, jest ona chyba dopiero w fazie przemyśleń. Które wyglądają na bardzo głębokie a przez to najpewniej potrwają jeszcze jakiś czas.

Oby Ukraińcy i Rosjanie wzięli ten czas pod uwagę i zbyt szybko nie wygrywali, nie przegrywali czy w ogóle nie kończyli tej wojny. No bo jak my, „adwokat Ukrainy”, będziemy wtedy wyglądać!?