sobota, 27 listopada 2010

Nos w... Dwie strony dramatu (P. Lisickiemu)

Słowem się nie odezwałem gdy prezydent obecny (będący od tej chwili dla mnie już tylko prezydentem przez małe "pe") zaprosił do Pałacu byłego szefa junty wojskowej, Jaruzelskiego. No bo co tu można było powiedzieć poza stwierdzeniem, iż sądząc, ze w swej durnocie Komorowski niczym już nie jest w stanie nas zaskoczyć, myliliśmy się bardzo?

To, że wracam do sprawy nie jest wyłączną zasługą naszego "mądrego i wrażliwego inaczej" prezydenta, który uparł się wydobyć nas z "grajdoła", jakim wedle niego jest Polska, przy pomocy herszta morderców. Przeczytałem w "Rzeczpospolitej" wynurzenia pana Kuczyńskiego, który w pełni pochwala wydobywczy trud prezydenta Komorowskiego(1). I, jakże by inaczej, rzewnie go usprawiedliwia. Niestety nie jest to możliwe bez usprawiedliwienia samego Jaruzelskiego. W związku z powyższym stawia go, czyli Jaruzelskiego, Kuczyński obok siebie i nazywa tak powstały debel "postaciami tego samego dramatu". Fakt, dramat był ten sam. Mógłbym ulec łatwej pokusie i powiedzieć, że podobnie tym samym dramatem i dla Anny Frank i dla Adolfa Eichmanna był Holocaust. Ale, czytając Kuczyńskiego pomyślałem nieco inaczej. Bo i skala jego dramatu nijak się przecież ma do zagłady (inaczej niż choćby rodzin górników z „Wujka” czy z Lubina- ciekawe, że ich akurat „Rzepa” nie zapytała o opinię). Przypomniałem sobie anegdotę sprzed wielkiej wojny. Oto pewien filozof, brylujący w salonach ówczesnej socjety poproszony został przez kogoś o przystępne wyjaśnienie teorii względności.

- Jest to tak, uważasz, jakbyś mi wsadził nos w d**e. Wtedy i ty masz nos w d***e i ja mam nos w d***e.

Tak mi się właśnie wyobraziły te wspomniane wcześniej „dwie postaci jednego dramatu”. Dramatu, który jest dramatem nosa Kuczynskiego w d***e Jaruzelskiego. W takim ujęciu współcierpienie obu panów ostatecznie mogę sobie wyobrażać do woli. Im więcej razy tym dłużej ten nos w tej d***e będzie tkwił. Jako nic innego mogę sobie rzecz ową widzieć tylko jako dowód na to, iż brane przeze mnie za przejawy niepohamowanej nienawiści do Kaczyńskich wynurzenia cyklicznego publicysty „Rzepy” w rzeczywistości są dowodem na to, że zakiwał się chłop w tym tworzeniu „równoległej” logiki i przyzwoitości mogącej usprawiedliwić każde świństwo i każdy idiotyzm lub na jego uniwersalną aberrację lub też głupotę.
Bo czym innym można wytłumaczyć stwierdzenie takie oto:

„Byliśmy po dwu stronach wspólnego narodowego dramatu, który nie mógł trwać, a zakończyć go najlepiej dla wszystkich można było przez spacyfikowanie jednej części narodu, co prawda znacznej większości, przez drugą".

I tu dochodzę do prawdziwego inspiratora mego tekstu. Bo wbrew pozorom nie jest nim Kuczyński. Oto dziś Paweł Lisicki, nie wymieniwszy jego nazwiska oczywiście, ze sposobu myślenia Kuczyńskiego sobie dworuje(2). I z samego pana prezydenta naszego, niestety mimo jego wysiłkom, najwyraźniej ciągle jeszcze „grajdoła” zwanego Polską, przy okazji. Zaprzęgając do tego cały swój talent ironisty i mistrza pióra. I to mnie dopiero wściekło. Oto kiedyś, po kilku próbach polemik z publikowanymi na łamach "Rzeczpospolitej" ewidentnymi melanżami głupoty i nieprzyzwoitości, przypominających zawsze niezapomniany skecz „Dudka” w którym Kobuszewski wpisywał się do książki skarg i zażaleń, postanowiłam, że się nad jakością publicystyki „Rzeczpospolitej” pochylał nie będę.Przynajmniej tak jak dotąd. Ale jest granica i tą granicą jest podłość. I właśnie za jej sprawą, za tymi słowami o „najlepszym dla wszystkich pacyfikowaniu części narodu” postanowiłem redaktorowi Lisickiemu udzielić rady. Otóż panie Redaktorze. Po cóż wysilać pióro i intelekt? Wystarczyło sprawę załatwić krócej. Mówiąc po prostu „takich gów**n nie będziemy drukować”. I tyle…


1. http://www.rp.pl/artykul/569560_Kuczynski--Dyktator--w-Palacu.html

2.http://blog.rp.pl/lisicki/2010/11/26/w-obronie-prezydenta-komorowskiego/

piątek, 19 listopada 2010

Spadkobiercy

Każdy spadek wywołuje emocje. Szczególnie zaś taki, który ma wartość niebagatelną. Trudno więc oczekiwać, że ktoś pozwoli mu stać się kadukiem. Wręcz przeciwnie, wcześniej czy później spadkobierców objawi się więcej niżby się w naszej wyobraźni urodziło.

Czasem bywa i tak, że wychodzą na jaw powody, przez które ktoś, kto zdaje się do dziedziczenia powołany jak mało kto lub zgoła nikt inny, zostaje tego prawa i tego spadku pozbawionym. I nie idzie o sytuacje bezprawnego i pozbawionego choćby krztyny sprawiedliwości wyzucia z należnej majętności. Chodzi o uznanie za niegodnego by dziedziczyć. W myśl artykułu 928 kodeksy cywilnego:

§ 1. Spadkobierca może być uznany przez sąd za niegodnego, jeżeli:
1) dopuścił się umyślnie ciężkiego przestępstwa przeciwko spadkodawcy;
[…]
§ 2. Spadkobierca niegodny zostaje wyłączony od dziedziczenia, tak jak by nie dożył otwarcia spadku.
*

To, o czym piszę pewnie naszym sądom do takiego rozstrzygnięcia nie starczyło. Czasem nie starcza im wszak dowód najoczywistszy. Albo i starcza lecz nie na to, co miałby dowodzić. Tedy nie o takim sądzie tu myślę lecz o sądzie naszego poczucia przyzwoitości i sprawiedliwości. To mamy w sobie wszyscy. Choć bywa i tak, że z całych sił staramy się z tym walczyć albo to ukrywać. Ale każdemu kiedyś to się wymknie spod kontroli w postaci myśli, refleksji…

Ale wróćmy do tej prawnej zawiłości co ją naszym poczuciem sprawiedliwości mamy teraz rozstrzygać.

O nic ostatnio co pozostało jako dobro do wzięcia nie stoczono takiego sporu jak o pamięć i symboliczne dziedzictwo po Lechu Kaczyńskim. To skarb prawdziwy bo nie tylko rzecz sama w sobie bezcenna ale i dająca wiele temu, kto go przy sobie utrzymać zdoła.

Upomnieli się o nie brat zmarłego, Jarosław Kaczyński oraz ci, co Jarosława odstąpili lub p[rzez niego precz zostali przegnani. Tu trzeba od razu zaznaczyć, że skoro sąd dokonuje się w naszych duszach czy tam sercach to nie jest tak, jak to w kodeksach napisano, że skarb ma przy rodzinie pozostać. Tedy nie było tak, że z miejsca uznać należało, że tylko Prezes Kaczyński w prawie jest by pamięć brata dzierżyć.

Ci, co się o nią upomnieli wcale nie wydawali się mniej uprawnieni. Wszak od lat oni w wielu momentach byli przy nim bliżej niż tenże brat co po Lechu teraz sam został. I wcale nie było takim oczywistym nadużyciem gdy żywemu bratu sprzeniewierzenie się zmarłemu bratu zarzucali. Bo mogli faktycznie wiedzieć jak pewnie sprawy Lech by widzieć pragnął.

Tyle, że te rozważania i dylematy już za nami. Nie wiem jak inni ale ja w swym sumieniu, sercu, poczuciu sprawiedliwości czy gdzie tam się ten mój wewnętrzny sąd odprawia, wyrok wydaję jednoznaczny. Tylko przy bratu pamięć i dziedzictwo Lecha zostają. Tylko przy nim bo tamci, jako rzecze kodeks, okazali się niegodni. Bo, jak dalej ów kodeks powiada, dopuścili się ciężkiego przestępstwa przeciwko spadkodawcy. Takiego, co to go pewnie w żadnym kodeksie się nie znajdzie. Ale nie mam wątpliwości że się go dopuścili i ze spadku powinni być wyłączeni. Tak, jako kodeks rzecze, jakby nie dożyli otwarcia spadku.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że takim wiarołomstwem, grzechem przeciwko pamięci Lecha, były ich spiski i konszachty z tym, co świadomie obrażał i niszczył za życia Lecha jego dobre imię a po śmierci pamięć. I nie ma dla potencjalnych spadkobierców Lecha Kaczyńskiego żadnego wytłumaczenia z umizgów do Palikota. Nie ma.
Nie odbieram im prawa do bycia na scenie politycznej. Ani racji w ich zamierzeniach. Nie uważam, że wybierając taką polityczną drogę, jaką podążają, czynią coś złego i godnego potępienia. Są politykami i to jest sensem ich działania. Może nawet w duchu życzę im powodzenia. Ale tylko dlatego chyba, że od żadnego już polityka nie oczekuję przyzwoitości.

Od nich też. I ten brak przyzwoitości w nich znaleziony gdy układali się z szydercą sprawił właśnie, że mój wyrok w sprawie, w której samowolnie przyszło mi sądzić, brzmi: jesteście niegodni! Odbieram wam prawo do nazywania się spadkobiercami Lecha Kaczyńskiego. Dla jego pamięci jest tak oto jakbyście nie dożyli dnia otwarcia testamentu. Wasza symboliczna śmierć nastąpiła wtedy gdyście podwali rękę biłgorajskiemu błaznowi.


* http://www.polskieustawy.com/norms.php?actid=88&norm=928&lang=48&adate=20051129&head=0

środa, 17 listopada 2010

Po co…? (o metempsychozie)

W trzecią rocznicę istnienia (taki eufemizm… gdybyż do istnienia się tylko to ograniczało…) rządzącej obecnie ekipy pod niezmiennym przywództwem pana Tuska. Trzecia rocznica fenomenu, który w ciekawym świetle stawia intelektualna i emocjonalna kondycję społeczeństwa pomieszkującego między Odrą i Bugiem. Czy może między Bugiem i Odrą jeśli chce się właściwie rozłożyć ostatnio obowiązujące akcenty. Fenomenu polegającego na tym, że od lat gros Polaków bez większego wahania udziela ekipie niezmiennego poparcia a jakby tych Polaków zapytać za co to… No właśnie.

Jak to zwykle bywa z Polakami to, co dzieje się z nimi i wokół nich budzi podejrzenia, że stanowią oni jakieś metempsychotyczne piekło do którego trafia się za najstraszniejsze przewiny popełnione we wcześniejszych bytach materialnych. Istotą nałożonej na nas kary za niewiadome nam wcześniejsze winy jest uczynienie z nas zbiorowej osobliwości nijak się mającej do tego wszystkiego, co o człowieku dzisiaj wie nauka. Ta nasza zadziwiająca konstrukcja duchowo- intelektualna (mój Boże, wiem jak to brzmi…) stała się pewnie nie przypadkiem kanwą do wielkiej liczby dowcipów ot choćby tego o spadającym, przeciążonym samolocie którego pilot, dla ratowania reszty pasażerów skłania do poświęcenia najpierw Amerykanina, po nim Rosjanina gotowych ponieść śmierć czy to dla demokracji czy ojczyzny (Rodina) a od poproszonego o to samo Polaka słyszy, że ten nie jest głupi i nie będzie dla takich dupereli popełniał samobójstwa.

- Wiedziałem, że pan nie skoczy… - mówi z rezygnacją pilot na co Polak z miejsca podnosi się oburzony.

- Co?! ja nie skoczę?!!! – i skacze…

Tak też musi być ze wspomnianym fenomenem ekipy Tuska i z poparciem obywateli. Tych metempsychotycznych tworów, którym jakiś wewnętrzny imperatyw podpowiada działania i wybory irracjonalne, które prędzej czy później zaowocować muszą gigantycznym kacem jeśli na kacu tylko się skończy. Nieustanne radosne wskazywanie tej ekipy jako wyboru na lata jest dokładnie takim mechanizmem jak ten z opowiedzianego wcześniej dowcipu.

- Nikt rozsądny nie poprze więcej tych dyletantów – podpowiada rozsądek.

- Co?! Ja nie poprę?!!! – odpowiada potencjalny wyborca. I skacze z głupią mina chojraka co to wszystkim „pokazał”.

W tym piekle, którego cechą najłatwiej dostrzeganą jest stawianie wszystkiego na głowie i przedstawianie w formie „obrazu odwróconego” ostrożnie podchodzić należy do etykiet, jakie noszą na sobie przebywające w nim jednostki i ukształtowane przez nie środowiska. Odwrotnie niż w realnym świecie, im więcej o kimś mówi się dobrze tym bardziej musiał on być winien w poprzednich swoich uosobieniach. I tym bardziej ma problem ze swymi ocenami, z wartościowaniem tego, co widzi i ocenia.

Czy nie jest to najlepsze wyjaśnienie całkiem sporej liczby otaczających nas fenomenów, którym tak się dziwimy? Tego nieustannego qui pro quo w którym skaczemy z lubością gdy zapala się komunikat „uwaga! Skok grozi śmiercią”.

Ten zawiły i bełkotliwy wstęp to taki mój hołd dla tego metafizycznie jeno dającego się wyjaśnić stanu mentalnego mego narodu potrafiącego z taką łatwością unieważnić elementarne prawa logiki. Mogłem zastąpić go dwoma zdaniami, w których skupiłbym się na cytowaniu nie koniecznie cenzuralnych epitetów, co będąc jednoznacznie obraźliwymi, prosto a nawet prostacko prześlizgnęłyby się po temacie. Ale jakoś trudno mi o mym narodzie choćby i tylko myśleć jako o zbiorowości, w której zdobycie wykształcenia, lepszej pracy i zapuszczenie korzeni w większym mieście okupuje się przeważnie większym lub mniejszym zidioceniem.

Inspiracją dla powyższych rozważań był dla mnie tekst omawiający misterny… Nie, nie będę się wygłupiał. Omawiający toporny, prymitywny i teoretycznie nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości co do tego, że będzie najzwyklejszym rabunkiem, plan ratowania finansów publicznych przez naszą niezmiennie popularną i kochaną ekipę. Ratowania oczywiście w cudzysłowie. Chodzi o łatanie efektów „polityki zielonej wyspy” poprzez transfer na konto „finansów publicznych” pieniędzy stanowiących bez najmniejszych wątpliwości „finanse prywatne”. Pomysł by moja kasa poszła na przepierdolenie by poprawić wskaźniki i samopoczucie ekipy nie dziwi mnie co do istoty. Jakoś niczego bardziej finezyjnego po panu Tusku i jego gromadce od dość dawna nie oczekuję. Wiem dobrze, że mam do czynienia z podmiotem zbiorowym wykazującym specyficzny rodzaj syndromu Jekyll/Hyde, który w tym przypadku przejawia się uosobieniem w tym gronie zarówno cech husarii atakującej śmiało gdy zaistnieje okazja widowiskowego wpakowania się w gówno oraz „letkiej” jazdy wołoskiej, co „letko” ucieka od oczywistych, koniecznych i skutecznych rozwiązań podpowiadanych przez wszystkich od profesorów uniwersytetów po oseski mające w swym słowniku nie więcej niż dziesięć słow. Zgodnie z logika tej przypadłości nie zrobi się za panowania Tuska żadnej reformy innej niż toporne zadżebanie obywatelom ich kasy tak, że dopiero po latach się spostrzegą. Takie wyjęcie babci z bieliźniarki forsy odkładanej na pogrzeb.

I przez to nasz Donald Janosik Hood może dawać biednym (no bo jak kto jest głupi to i biedny, bez względu na stan konta) owoce tego co ukradnie bogatym. Oczywista ironia losu w tym wszystkim jest elementem najbardziej pocieszającym. Sprawia oto ów los przewrotny, że w tym wielowątkowym qui pro quo to ci „biedni” i niewątpliwie głupi, którzy z takim zadowoleniem przyglądają się radosnej twórczości Donalda Janosika są też tymi bogatymi, których Janosik w największym stopniu ze skóry obłupi.

Projekt „reformy emerytalnej”, który legł i podstaw mego tekstu to tylko jeden z przyczynków do twierdzenia, że mój naród to w około 50% osobliwi intelektualni masochiści. Można tak szukać i szukać. I napawać się kolejnymi jękami rozkoszy gości co się mają za kwiat, sól ziemi, elitę i oczywisty pępek naszego społeczeństwa. Tylko po co ? Ja się bardziej upewniać nie potrzebuję a tamtym nic już nie pomoże. Przez trzy lata pewnie średnio inteligentny szympans pojąłby więcej.

http://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/309530,rzad-rozmontowuje-ofe-by-latac-budzet.html

piątek, 12 listopada 2010

Miernoty

W ostatnich wypowiedziach zarówno Jarosława Kaczyńskiego jak tez jego wiernych zauszników tym, co mnie najbardziej porusza, jest bolesny brak logiki. Resztę wybaczam bo to już ani moje sprawy ani moje emocje. Ale o logikę myślenia mogę spierać się zawsze i z każdym.

Gdyby wypowiedzi Kaczyńskiego i tyrady jego wiernych pretoria dni dzisiejszego brać poważnie, oczywiście z uwagi na logikę ich treści to wniosek z nich byłby jeden. Jarosław Kaczyński zbudował PiS, poprowadził go do władzy i do kolejnych starć politycznych i wyborczych opierając się głownie na miernotach, zdrajcach i szubrawcach.

Może paralela będzie mało pasowna ale tu przejdę do przykładu, którym będzie nie kto inny tylko ja sam. Tez w życiu przeżyłem parę mniej lub bardziej dramatycznych rozstań. Kilka z nich odbyło się w atmosferze gęstej od emocji. Ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy by którakolwiek z tych osób, kobiet, z którymi moje drogi się rozchodziły, publicznie czy choćby w myślach nazywać miernotą czy tez odsądzać od czci i wiary. Mój stosunek do nich pozostał takim jakim był wcześniej. Darzę je miłością i nazywam kobietami mego życia. Bo z jakichś powodów kiedyś tam się nimi stały. A to, co nastąpiło później to inna sprawa. Zawiniona przez tę lub tamta stronę lub po prostu zwykłe ochłodzenie namiętności.

Gdybym teraz próbował rozliczyć moje życie to nawet przez myśl mi by nie przeszło by którąś z kobiet mego życia mniej lub bardziej ostrymi słowami odsądzić od czci i wiary. Wszak wówczas osądziłbym przede wszystkim siebie. I dał dowód tego, że albo nie znam się na ludziach albo znam i z nich wybieram kogoś, kto obiektywnie nie jest godny uwagi, zaufania. Na pewno nie jest godny miłości.

A moje kobiety były i s tego godne. Gdziekolwiek i z kimkolwiek teraz są. I wcale nie przez przypadek dałem im odegrać tak znaczące role w mym życiu.
To, że wolały one czy też ja wolałem dalej jechać samotnie lub w innym towarzystwie to sprawa zupełnie inna. To najzwyczajniej w świecie The Pros and Cons of Hitch Hiking, jazda przez życie, w którym normalnym jest czasem wysiąść albo się przesiąść.
Retoryka, przyjęta wobec konfliktu w PiS jest retoryka skrajnie głupią. Przez to przede wszystkim, że przy jej konstruowaniu nikt chyba nie pomyślał, że konsekwencją będzie uznanie, iż i partia i jej szef mają dziwne upodobanie do otaczania się byle kim. Największym zaś nonsensem jest przedstawianie scenariuszy, wedle których sam szef otoczył się zdrajcami i kanaliami wiedząc już, że to zdrajcy i kanalie.
Oczywiście jest jeszcze jedna możliwość. Prezes nie wiedział. Jest ona oczywiście bardzo prawdopodobna. Wszak prezes przyznał, że wtedy, gdy miały nim te kanalie kręcić, nie wiedział nie tylko tego, że kręcą nim ale w ogóle nie wiedział za bardzo co się z nim działo.

Tyle, że w takiej sytuacji logicznym jest, że Prezes nie miał podstaw by później krytycznie (czy też, gdyby to zrobił, entuzjastycznie) ocenić prace tych, jak się okazało, kanalii. Jego druzgocąca ocena oparta musi być na sugestiach tych, którzy wtedy, inaczej niż on, doskonale wiedzieli, co się dzieje.

I tu pojawia się kwestia bycia przyzwoitym. Kwestia dotycząca zarówno Prezesa jak i tych potencjalnych suflerów. Prezesa bo zapomniał on chyba o tym, że wszystkich tych ludzi, co tak ich ostro potraktował, dobrze zna i nie musi do wyrabiania sobie o nich zdania słuchać jakichś trzecich języków. Tym bardziej takich języków, które mogą chlapać we własnym interesie, wcale nie koniecznie tożsamym z interesem Patrii i Prezesa. Po prostu swoim.

Tym bardziej, że ktoś, kto leci szeptać do ucha człowiekowi, który sam przyznaje się do powrotu z jakiejś tam formy niebytu jest ewidentnie podejrzany. Ewidentnie bo to właśnie tak zachowują się szubrawcy.

Dziś Prawo i Sprawiedliwość przyjęło dryf do portu o nazwie „cyrk polityczny”. Dryf, w którym bezrozumnie i bez żenady na pozycji klaunów obsadzane są najpoważniejsze do niedawna postaci z tą partia związane. Na czele nie tylko z Prezesem ale i ze zmarłym Prezydentem Lechem Kaczyńskim.

Co i rusz każdego dnia czytam wypowiedzi osób mniej lub bardziej zbliżonych do jądra partii i samego Prezesa. Wynika z nich, że partia pozbywa się jakichś śmieci, które od zawsze nic nie znaczyły a tylko zawadzały. I czekam kiedy poznam nazwiska tych, którzy tak naprawdę tworzyli tę wartość, która dla mnie choćby stanowiło PiS. I nic. Do głowy mi nie przychodzą inne nazwiska poza tymi, które są poza partią albo zginęły w Smoleńsku. Od biedy przywołałem dwa czy trzy, których jeszcze się nie chce z PiS wyrzucać.

10 kwietnia, gdy przeczytałem po raz pierwszy listę ofiar, pierwsze, co mi w głowie się urodziło, było stwierdzenie, że PiS przestał istnieć. Mało się pomyliłem. Do tego nie wystarczył samolot, który się tam roztrzaskał. Potrzebny był jeszcze Prezes Kaczyński i jego suflerzy wywalający z partii „miernoty”.

czwartek, 11 listopada 2010

Artykuł XVII- Naród w iluzji rzeczpospolitej

O narodzie, Ludzie czy też Demosie napisać obiecałem niejako w jednym z ostatnich tekstów. Właściwie nie o nim w ogóle bo temat to na ogromną literacka spuściznę a nie na jedną notkę przy czym nawet i tak ledwie parę aspektów tematu udałoby się tknąć. Ja zaś spróbuję odnieść się do kilku spostrzeżeń, które zainspirował jeden z rozdziałów ostatniej książki Rymkiewicza „Samuel Zborowski”. Chodzi o tę część, w której autor odnosi się do XVII „artykułu henrycjańskiego” jak nazywa go (a i pozostałe szesnaście) staromodnie Rymkiewicz. O tę, która, jak myślę, była jednym z głównych powodów takiego a nie innego przyjęcia książki nawet przez tych recenzentów, którzy z natury rzeczy nie byli do niego nastawieni, parafrazując jednego z głównych adwersarzy, „zoologicznie”. Chodzi o zachwyt autora nad zapisem, który ongiś szlachta wraz z innymi zapisami kazała zaprzysięgać swoim kolejnym władcom. Ten konkretnie, w którym stało: "A ieślibyśmy (czego Boże uchoway) co przeciw prawom, wolnościom, artykułom, kondycyom wykroczyli, abo czego nie wypełnili: tedy obywatele Koronne oboyga narodu, od posłuszeństwa y wiary Nam powinney, wolne czyniemy."*

Może problem, jaki z książką Rymkiewicza (nie napisze z jej zrozumieniem bom jeszcze nie skończył lektury tedy twierdzić nie mam prawa ani tego że lepiej czy właściwiej ani że gorzej od nich, wspomnianych recenzentów go rozumiem) tkwi w tym, że jednak autor dopuścił się pewnego nadużycia i skrócił sobie ów zapis. Choć z drugiej strony gdyby tego nie zrobił rzecz byłaby jasna a autor obroniony. Tak się składa, że w całości zapisu zdecydowanie mocniej tkwi akcent kładziony nie na owo nieposłuszeństwo poddanych lecz na wiarołomstwo władcy.

To, na co ja, a jak mniemam i sam Rymkiewicz zwraca uwagę zawiera się natomiast w użytych przeze mnie w poprzednim zdaniu dwóch pojęciach. I nad nimi a nie nad rymkiewiczowym pisaniem się chcę skupić. Chodzi o pojęcia „poddany” i „władca”. Już wtedy, w Rzeczpospolitej (!!!!) wieku XVI zdecydowanie traciły one swą wcześniejszą ostrość i przewartościowywały swe znaczenie. I jeśli ktoś w oparciu o ten nieostry klucz pojęciowy wysuwa dziś zarzut że pisząc dobrze o tamtym „narodzie” gloryfikuje się anarchię ten pewnie a raczej na pewno nie może jasno patrzeć na to co dzieje się z naszym państwem pod rządami współczesnego nam systemu rządów.

Gdyby prześledzić to, w jaki sposób dziś patrzy się na system sprawowania władzy to trudno nie zauważyć, że w tym wszystkim najmniej uwagi poświęca się temu w jakiej kondycji jest ów element systemu, który o jego wydolności decyduje w stopniu największym. Gdybym tu przerwał i zapytał czytelnika o czym czy om kim myślę, sądzę, że odpowiedź mogłaby nastręczyć kłopotów i nie od razu paść w formie poprawnej. Tak się teraz rozkłada akcenty.

Ot choćby kiedy człowiek rządzący Państwem o marnej infrastrukturze, zapchanym na drogach, oblężonym kolejkami do szpitali i trapionym dziesiątkami innych niezałatwialnych bolączek mówi, w formie wyborczego hasła, „nie robimy polityki lecz budujemy…” i tu wymienia co budujemy. To hasło, przez speców od marketingu zapewne uznane za świetne, jest niczym innym jak jawną obrazą inteligencji tych, do których z tym hasłem ów rządzący startuje. By ich do siebie przekonać. Pomyślmy oto nad sensem prawdy wypowiadanej w 2010 roku przez człowieka, który w polityce miesza od lat 20. Gdyby tę jego dwudziestoletnią obecność w polityce próbować ocenić jego rzeczywistym dorobkiem to nie da się ukryć, że jednak zdecydowanie bardziej on „robi politykę” niż „buduje”. Dlaczego więc tak mówi? Bo wie, że może sobie na to pozwolić bezkarnie. Bo wie, że nikt go z jego rzeczywistego dorobku nie rozliczy. Bo nikomu nie będzie się chciało. Ot co.

A czemu tego nie zrobi? A bo nie umie, a bo nie chce a bo … W tym właśnie rzecz. W postępującym paraliżu tej funkcji Narodu, Ludu czy też Demosu, która jest niewątpliwie jego największym skarbem i, jeśli coś takiego jak Naród, Lud czy Demos rzeczywiście istnieje, największym darem przekazanym mu w dziejowym procesie ucierania się tego, co nazwano ludowładztwem. Chodzi mi o atrofię rzeczywistego poczucia bycia suwerenem.

Kiedy zbliża się kolejny, mniejszy lub większy paroksyzm ludowładztwa największą troską przy tej okazji wyrażaną przez tych, co z powodów zawodowych lub z uwagi na swą wrodzoną wrażliwość nie potrafią o tym elemencie demokracji zapomnieć, jest to, jak bardzo Naród, Lud czy Demos zamanifestuje, że ma w dupie bycie suwerenem. W takich okolicznościach zresztą pojawiają się też paradne propozycje zapobieżenia temu, by suwerenowi taki stosunek do bycia suwerenem zbytnio w krew nie wszedł. Chce się brać więc suwerena za pysk i jak za jakie wirtualne wędzidło siłą przyciągać do wypełniania tej sprawowanej okresowo, czynnej roli suwerena. Toż taki pomysł sam w sobie pokazuje w jakim poważaniu ma się tego suwerena i jego władzę.

Zmuszanie suwerena… To zaiste najlepszy punkt wyjścia by tamtą, zanarchizowaną ponoć Rzeczpospolitą porównać z tą naszą, która jest w samym oku tego cyklonu, co z takim impetem nawiewa do nas wszelkie najwłaściwsze wzorce tego wszystkiego czego wzorców tak jako nowoczesne społeczeństwo łakniemy. Ponoć łakniemy. Z tą Rzeczpospolita co jest teraz takim prężnym pawiem i papugą… Ładnie wykoncypowałem? :) Ale nie zbaczajmy teraz konceptami ładnymi na mielizny, z których nigdzie dopłynąć nie zdołamy.

Wróćmy więc do porównania tamtej anarchii z dzisiejszym porządkiem. Czy istotnie tamta anarchia taką straszną była? Jak na tamte czasy chyba nie. Gdzie nam do buntów i masakr, które „lepszych” od nas w wymyślaniu i krzewieniu politycznej nowoczesności „w domu i zagrodzie” nurtowały. Czy to myśmy Hugenotów wyrzynali, „kawalerów” po wrzosowiskach pędzili albo przez 30 lat z Europy robili cmentarz? Gdzie nam z naszymi wojnami kokoszymi i rokoszami do tamtych anarchii? Nasze anarchie o jednym tylko świadczyły. O tym mianowicie, że nam się obywatel (w tamtym rzecz jasna rozumieniu) politycznie wyrobił i wiedział o co idzie w polityce. Tak sam z siebie lub z innego obywatela. Albo się z nim zgadzając albo zgoła przeciwnie. I jak im wyszło, że są jakoś „wkręcani” to potrafili nawet krwi utoczyć.

Dziś obywatel, co ponoć jest suwerenem pełną gębą i z żadnym elekcyjnym pomazańcem swej suwerenności nie dzieli utoczyć jest w stanie jedynie kulkę z tego, co sobie z nosa wydłubie ślęcząc przed telewizorem. Z niego bierze sobie bowiem to co ten jego zanarchizowany praszczur brał ze swej głowy. Na więcej ani intelektualnie ani swymi chęciami gotów nie jest. I z tej niechęci i tego braku gotowości jest nieomal na poziomie istoty, z którą kontakt nawiązać można jedynie przy użyciu jakichś prymitywnych piktogramów i krótkich słownych komunikatów. Stąd takie teraz zapotrzebowanie na różnych magików co proste sztuczki suwerenowi- idiocie będą w ramach jego suwerennych rządów sprzedawać. Sprzedawać bez obaw, że szablą przez łeb zaliczą. Takie to ryzyko jak się nam od czasu wygolonych czubów i wylanych brzuchów tak w imbecylizmie suweren posunął. I tyle z tego, że siedzi zadowolony i myśli, że ta rzeczywistość to tak naprawdę. I nie odróżnia postaci fikcyjnej od realnej. Ojciec Mateusz i Premier za jedno mu są. A ten pierwszy nadto jakby milszy.

* http://www.trybunal.gov.pl/wszechnica/akty/art_henr.htm

wtorek, 9 listopada 2010

Smutny los Snowballa – poślizg na wazelinie.

Kiedy słucham tego, co Prawo i Sprawiedliwość ma obecnie, ustami swych najświeższych i najaktualniej obowiązujących „twarzy”, do powiedzenia w sprawie ostatniej autoamputacji to na przemian ogarnia mnie smutek i trudna do pohamowania wesołość. To drugie dlatego, że z utęsknieniem czekam na apogeum tych nonsensów, w wymyślaniu których owe „twarze” się prześcigają starając się zarazem jak najbardziej dokopać byłym koleżankom (nie, nie napisze „przyjaciółkom” bo sam w tym konkursie absurdu nie startuję) i dopasować się też do nowej linii partii. I, jak pewnie mniemają, do oczekiwań Prezesa. Nie wiem czy tym apogeum będzie ostatecznie zdemaskowanie Kluzik – Rostkowskiej jako faktycznego szefa kampanii Komorowskiego czy wręcz oskarżenie jej o próbę fizycznego wyeliminowania Jarosława Kaczyńskiego.

Smutek ogarnia mnie zaś z tego powodu, że tę historię już znam. Z jej bohaterami, wszelkimi meandrami, przez które się ona przetoczy i z jej finałem. Przeczytałem ją lata temu z tomiku, na którego okładce napisane było „Folwark zwierzęcy” a podpisane George Orwell.

Ta wersja, którą oglądamy nie jest oczywiście dosłownym powtórzeniem losów książkowych postaci ale zbyt blisko jej do pierwowzoru by tej paraleli nie zauważyć.
Major jeszcze żyje (Oczywiście nie chodzi w stwierdzeniu „jeszcze” o dosłowność. Może żyć lub nie w sensie politycznym) a Napoleon już rozprawił się ze Snowballem. I teraz, z gronem młodszych i uległych knurów „prostuje” to, co się wydarzyło i co pamiętamy (Jeszcze tylko z paru zdjęć tego i owego się usunie a tu i ówdzie doklei się łeb Napoleona do całkiem innych korpusów). To znaczy co wydaje nam się jako coś zapamiętanego. Bo przecież nie było żadnej euforii, żadnego otarcia się o zwycięstwo, żadnych nadziei na bliska przyszłość. Wszystko było spieprzone.
W odróżnieniu od profesjonalizmu, który w działaniu ekipy Napoleona możemy obserwować teraz. Teraz to jest po prostu idealnie! Przekonuje nas o tym ten i ów Squealer wjeżdżający do tej i owej rozgłośni z impetem wazelinowego poślizgu.
Nic to, że, nie wiedzieć czemu kampania jest tajna. Ale widać w państwie, z którym walczy Napoleon nie może być przecież inaczej. Nawet potencjalny wyborca może okazać się wrogiem. Więc im mniej wie tym lepiej. Po co mu jakieś nazwiska kandydatów, po co mu widzieć więcej poza zaprezentowana przez pana Jurgiela (ponoć szefa kampanii :) w telewizorze okładka jakichś niesamowitych mądrości przygotowanych na batalię wyborczą? Przecież wiemy, że wszystkie zwierzęta są równe! I że niektóre są równiejsze…

W tej tragikomedii, która nie powinna w ogóle ale niestety zaprząta olbrzymią część uwagi opinii publicznej dostrzegam dwie postaci naprawdę tragiczne. Pierwsza to ów Major. Ciągle uważany za depozytariusza politycznego geniuszu i za postać świadomie podejmująca kolejne decyzje. W moim odczuciu podejrzewany niesłusznie. Raz, że boleśnie udowodnił, że po jego żelaznej logice nie ma już śladu. Udowodnił to wówczas, gdy zdjął z siebie odpowiedzialność za kampanię prezydencka przyznając, że nie bardzo wiedział co się z nim dzieje a równocześnie nie mając świadomości tego, co się działo za to co się działo krytykował swoich współpracowników. Nie starając się nawet zamaskować tego, że swoja ocenę opiera na „smoczych językach”. No bo jakże inaczej skoro nie wiedział co się z nim działo? Po drugie udowodnił, że nie jest sobą traktując panie Kluzik i Jakubiak tak, jak potraktowałby je jakiś PRL-owski kacyk ze społecznego awansu. On, który znany był z pryncypialnie traktowanej atencji wobec kobiet. Dziś jak cham ostatni mijający je z udawaną ślepotą.

Druga postać tragiczna to podmiot zbiorowy. Odgrywający rolę głupich owiec wybekujących komunikat dnia bez refleksji nad tym, że sprzeczny on jest całkowicie z tym sprzed kilku dni.

Poświęciłem nieco czasu by na prześledzić opinie o Snowballu z czasów, gdy jeszcze był w pierwszej linii i, jak to genialnie ujął jeden z czołowych knu… polityków z pierwszej linii partii. „wbijał nóż w plecy od środka”. Nic. Żadnego oburzenia, żadnych krytycznych głosów odsądzających od czci i wiary za te jawne sabotaże, przez które Major nie został głową państwa. Zaczęło się dopiero gdy do akcji wkroczył Napoleon a Major dał mu placet na glanowanie Snowballa. Gdy dopisano kredą, że „niektóre są równiejsze”. Dopiero wtedy okazało się jaka to ze Snowballa miernota i, przy okazji, kanalia. Gdyby nie Snowball, gdyby na jego miejscu był genialny Napoleon to pewnie z 300% by było. Co tam Napoleon! Nawet Jurgiel, mimo uporczywego bólu „pleców od środka” zapewne jakie 120% by wyśrubował!

Tedy śrubujcie panowie. Ja popatrzę i klęknę przed wami jak te 120% osiągnięcie. A co tam. Jak 46% będzie to też klęknę. I w rękę pocałuje. I tych dwóch nóg nie wypomnę choć przecież napisane jest, że „cztery nogi dobre”!

sobota, 6 listopada 2010

Trup Martina Schleyera w lochu Nowego Światu.

Problem z tym tekstem mam straszny, przyznaję. Napisać go to niby nic ale zarazem to stoczyć walkę z samym sobą. Straszną walkę! A wszystko przez to, że czasem z jednego iść można w tę lub w inną stronę. I strony te są tak od siebie dalekie że zgadnąć trudno, że się z jednego wyszło. Tak, jak z tej samej diagnozy inaczej wychodzę ja a inaczej Kurkiewicz co go dzisiaj w „Rzepie” zaczepił Mazurek.

Pewnie bym się nie przyznał że mi choć na początku z lewakiem Kurkiewiczem po drodze ale przymierzam się do tekstu o tym jak nam Demos strasznie zdupiał, natchniony (wiem, że brzmi to fajansiarsko) z kawałka rymkiewiczowej prozy. I teraz jestem pod ścianą bo trzeba się przyznać, że tak jak Kurkiewicz pewne rzeczy widzę. Gdyby nie to, bez wahania zbytniego zakrzyczałbym, że to skandal, żeby „Rzepa” terrorystę reklamowała. Choćby tylko oralnego. Co tylko o terrorze mówi z zachwytem i w uniesieniu. Choć skandal to niewątpliwy. Nie wiem wszakże na ile ten skandal to taka kreacja w rodzaju nieomal samej Nieznalskiej a na ile faktyczne przemyślenia dominikanina niespełnionego co spełniłby się chętnie jako XXI wieczna mieszanina Gawrosza i Cohn -_Bendita. Choć może raczej tylko to drugie. Gawrosze by się niezawodnie znaleźli tłumnie i sami by się pchali drzwiami i oknami w kolejkę do butelek z benzyną, coltów i browningów. Tak przynajmniej wnioskuję ze słów Kurkiewicza. On by im tylko cele wskazywał zadowolony, że jakoś tak, pro publico bono zapewne, wyzwala tę uśpioną albo i zdechłą nawet aktywność obywatelską. Wyzwala w formie jakieś reakcji łańcuchowej i wielkiego BUM. On nawet dziwi się, że nikt za jego palcem gotowym wskazywać cele jeszcze nie podąża.

„Wie pan, że dwa miliony Polaków wpadły w pętlę kredytową? I to, że żaden z nich nie zaatakował banku, gdy odmówiono mu pomocy- to jest fenomen. Ja tego nie rozumiem. Na całym świecie takie rzeczy się dzieją, dlaczego nie u nas?!”*

Z wykrzyknikiem na końcu. Faktycznie… Czemu u nas nie jest tak światowo?! Ja też z wykrzyknikiem. Choć może powinienem skromnie i cicho odpowiedzieć panu Kurkiewiczowi, że może dlatego, że za ciemni widać jesteśmy jeszcze na to żeby za swoją głupotę zabijać kogoś innego. Ale uczymy się. Mamy wszak takich nauczycieli jak choćby Kurkiewicz. I być może już za jakiś czas całkiem światowo zaczniemy iść za jego palcem. I w końcu jakiś nasz Martin Schleyer dokona żywota światowo w lochu Nowego Wspaniałego Światu z kulą tu i ówdzie. A z jego posoką na Nowy Świat a później pewnie i na cały nasz świat wyleje się to nowe, o którym teraz tylko marzy Kurkiewicz i za czym tęskni.

I problem w tym, że Kurkiewicz ma rację kracząc bo pewnie w końcu wykracze. Faktycznie, czemu nie u nas skoro na całym świecie?

Ale nie w tym zgadzam się z Kurkiewiczem. Nie w tym. By było jasne, Kurkiewicz swym entuzjazmem dla zabijania bankierów- Schleyerów udowadnia jedno. To tylko, że głupota jest cechą wrodzoną i nie dającą się usunąć przy pomocy żadnej obróbki. Ni dominikańskiej, ni uniwersyteckiej ni wreszcie lewackiej. Tak uważam i dziwnym nie jest chyba, że tak uważam.

W czym zatem mój problem, z którym obniosłem się na samym początku?
Rzecz w tym, że z Kurkiewiczem zgadzam się co do tego, że mamy problem wykluczonych obywateli. I tego, że pewnie część z nich w końcu poszuka sposobu by się temu wykluczeniu jakoś przeciwstawić. Tyle, że absolutnie nie zgadzam się na takie patrzenie, w którym za „wykluczonego” bierze się kogoś, kto zbyt wolno albo zbyt mało intensywnie w jakimś momencie myślał czego skutkiem jest znalezienie się na liście niewypłacalnych dłużników. To żadni tam wykluczeni tylko w jakimś zakresie wymóżdżeni.

Wykluczeni jesteśmy zaś wszyscy. Jako obywatele. Bez wątpienia z własnej winy i własnego wyboru. Kiedy zdamy sobie sprawę ile znaczy nasz głos uświadomimy sobie jak wielkim oszustwem może być demokracja. Jeśli tylko dajemy się oszukiwać. O tym napiszę w tekście następnym bo temat wart jest tego a Rymkiewicz jako inspiracja wart jest tego w dwójnasób.

Nie chce, jak chce Kurkiewicz, by przejawem aktywności obywatelskiej było załatwianie swych porachunków i swych niespłaconych debetów za pomocą kuli ekspediowanej w jakąś głowę. Koniecznie „uosabiającą„ państwo tak jak je w 1977 roku „uosabiał” Hanns Martin Schleyer. Chcę by obywatele poczuli się znów Demosem i by ten Demos spiął się i w końcu zaserwował całej klasie politycznej takiego mega kopa w kość ogonową by się ona na milion kawałków rozpękła. I by w efekcie tego kopa i tego rozpęku każdy, dosłownie każdy, kto się na służbę publiczną najął, do końca swych dni czuł nieustępujący ból fantomowy w swej dupie.

A jak już poczują to może się opamiętają i Kurkiewicz, ten nasz niewydarzony Cohn – Bendit nie będzie miał ani chętnych ani okazji by robić za muszkę jakiegoś gawroszowego rewolweru.

Inaczej nigdy nic nie wiadomo…

* Rozmowa Mazurka z Kurkiewiczem - „Czekam na polskiego Cohn – Bendita”, „Rzeczpospolita”, 6-7 listopada 2010 r., s. P8-P9.

piątek, 5 listopada 2010

Kluzik daje ciała.

Tytuł jest, przyznaję, dość śmiały. Szczególnie jeśli pamięta się awanturę o słowa wypowiedziane przez biłgorajskiego błazna pod adresem pani Gesickiej. Jest zarazem bardzo mylący o czym informuję tych, co by chcieli od razu, jeszcze bez czytania, obok wspomnianego pajaca ustawiać i mnie z mą kulturą wypowiedzi i kindersztubą.

Rzecz w tym bowiem, że to nie ja stawiam pani Kluzik- Rostkowskiej jakiekolwiek zarzuty. Bardzo konkretny i zarazem kosmiczny co do swej bzdurności stawia jej natomiast prezes-delfin Ziobro Zbigniew. Nie od dziś panu Ziobrze Zbigniewowi przyglądam się z coraz większą niechęcią i nie ukrywam iż zdaje się on być jedynym pretendentem, który jest w stanie zawalczyć z Donaldem Tuskiem o palmę pierwszeństwa wśród publicznych postaci darzonych przesz mnie największą niechęcią.

Nie będę wymieniał wszystkich powodów, które na takie widzenie pana Ziobry mymi oczami wpłynęły lecz skupię się na najświeższym. Podczas sławetnej konferencji prasowej, podczas której postanowił onże Ziobro dać odpór swej kontrkandydatce do tronu, na którym ukradkiem on zad swój już mości, zarzucił jej między innymi i to, że jeśli w najbliższych wyborach samorządowych ich partia czyli PiS nie powtórzy wyniku Jarosława Kaczyńskiego to będzie owa klęska zasługą czy tez wina pani Kluzik.

46% !!!!!!!!!!!!!!. Paradne!

Nie pamiętam jak długo tarzałem się po ziemi po usłyszeniu tej jakże przemyślanej i logicznej riposty pana przyszłego Prezesa.

Tarzałem się przede wszystkim dlatego, że od jakiegoś czasu przyjąłem za pewnik, iż PiS w tych wyborach postanowił, nie wiedzieć czemu, uzyskać wynik 0%. Nie da się ukryć, że do wyborów pozostało ledwie dwa tygodnie z okładem a ja nie mam zielonego pojęcia kto w moim (sporym w końcu) mieście z ramienia panazbigniewowej partii kandyduje na prezydenta albo na radnego z mego okręgu. Moje długie spacery po mieście pozwoliły mi znaleźć, po wielu wysiłkach, bodaj jeden plakat z „liderem PiS do sejmiku”. Podobnie rzecz ma się w drugim sporym mieście, w którym przyszło mi pracować. Tu też PiS chyba walczy o 0% w radzie i sejmiku.

Jak inaczej wyjaśnić sobie sytuację, w której widoczne są kampanie wyborcze nawet jakichś egzotycznych komitetów a wyjątkiem jest druga co do znaczenie partia naszej sceny politycznej.

Pana Ziobry strzał do pani Kluzik ubawił mnie jeszcze i z tego powodu, że przecież nie jej oddano pieczę nad kampanią lecz panu posłowi Jurgielowi. A to świadczy o tym, iż wspomniane 0% nie wydaje mi się jedynie moim wymysłem lecz całkiem oczywistym konceptem PiS na tę kampanię. Przyznam, że trudno byłoby mi wskazać wśród parlamentarzystów partii Prawo i Sprawiedliwość osobę, której oglądanie i słuchanie wywoływałoby we mnie, w końcu osobie raczej PiS –owi przychylnej, uczucie większego zażenowania. I teraz, po uczynieniu pana Jurgiela tym, czym go uczyniono, ustawianie kogokolwiek na pozycji odpowiedzialnego za wyczyny i wątpliwe przewagi pana Jurgiela to po prostu działanie, które można porównać do ostrej bójki z kaleką. Nie wiem… Może pana Ziobro na nic ponad takie wyczyny nie stać?

Chyba, że całe te wybory postanowił pan Ziobro z premedytacją przegrać by mieć powód do pozbycia się pani Kluzik. Jeśli tak to przyznam, że wszelkie złe słowa i złe myśli, poświęcone przez mnie temu człowieczkowi okazały się zbyt delikatne. Bo wychodzi że to rządny władzy i bezwzględny skurwyn, który groźny jest nie tylko dla politycznych przeciwników ale dla wszystkich. Szczególnie zaś dla swoich partyjnych kolegów.

I jeśli faktycznie tego skurwyna Jarosław Kaczyński widzi jako swego następcę na stanowisku Prezesa i, co przecież słyszeliśmy, żyruje jego przemyślenia, to w oczywisty i jednoznaczny sposób oszalał.