środa, 30 czerwca 2010

Sztuka wyciągania wniosków (debata- rachuby i oceny)

Samej debaty a właściwie jej merytorycznej strony nie ocenię z powodu bardzo prostego. Przesiedziałem ją tak intensywnie pompując adrenalinę, że już po wszystkim jestem w stanie przypomnieć sobie tylko skrawki wypowiedzi. W związku z tym pozwolę sobie na ocenę ogólną i odnosząca się raczej do armii niż do ich wodzów.
Tradycja wstrząsów, które co jakiś czas urządzano Europie, ukuła ciekawe i chwalebne zdanie o bojowej naturze Brytyjczyków. Wedle niej nacja ta potrafi przegrać wszystkie bitwy z wyjątkiem tej, która jest najistotniejsza i decydująca.
Te radę wzięli sobie do serca sztabowcy Kaczyńskiego a najwidoczniej przeoczyła ekipa Komorowskiego. Przyznam, że wczorajsza słabość Komorowskiego naprawdę mnie zdumiała. Najbardziej w momentach, w których recytował niemal słowo w słowo frazy z debaty poprzedniej. Choćby to o klepaniu po plecach. Jakby nauczono go kwestii na pamięć. Zresztą może tak się po prostu robi… Wychodzi na to, że cała ekipa Marszałka po niedzieli uznała, że pracuje dla istnego geniusza, który już osiągnął doskonałość. Albo, że wystarczająco się natyrała przed niedzielą i że ordynarna wręcz w prostocie idea zwykłej powtórki „wygranej” wystarczy Trudno mi w taki sposób widzenia uwierzyć. Raczej wolę pozostać na stanowisku, że tego po prostu nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Tym bardziej, że, łamiąc konwencję niedzielnej debaty, świadomie włożyli kij w gniazdo os i po prostu nie mogli nie spodziewać się czy nie przewidywać, że będzie to musiało wywołać reakcję z drugiej strony.
Dla każdego, kto sam z siebie choćby próbuje wyobrazić sobie, na czym polega elementarz „kingmakera” powinno być oczywistym, że w takim układzie, jak ten ustalony w obecnej kampanii, pierwsza debata to tylko taka wprawka o której ten, kto poniósł porażkę z całą pewnością nie powinien zapominać a ten, kto czuje się zwycięzcą powinien zapomnieć jak najszybciej. O ile to pierwsze było widać dziś aż nadto nie tylko w samej debacie ale i w wypowiedzi Kaczyńskiego po niej o tyle druga strona, jakby nieświadoma wagi tego wydarzenia po prostu postanowiła odgrzać kotlet sprzed kilku dni.
Klęska tej koncepcji była widoczna w bezradności Marszałka, który zdawał się być zdumiony już choćby tym, że dziennikarze są w tej debacie inni i zadają inne pytania. Przygotowane przez niego „chwyty” były, proszę mi wybaczyć, na poziomie elekcji na szczeblu gminnym.
Sztab Kaczyńskiego drugą debatą pokazał kilka rzeczy. Po pierwsze to, że publiczne deklaracje sobie ale oderwany od rzeczywistości nie jest i niedzielną konfrontację wziął sobie do serca. Bardzo mocno. Po drugie pokazał kawał iście benedyktyńskiej roboty, której „wczorajsze kluski”, czyli taktyka konkurencji, nie były w stanie bo i nie miały prawa przebić ani nawet zrównoważyć. Pokazał wreszcie to, że wbrew niektórym głosom, chce wygrać te wybory i dąży do tego całym posiadanym potencjałem. I to też, że nie jest sztuką szybko biec na starcie albo tylko wtedy gdy akurat kamery patrzą bo wygrywa ten, kto jest pierwszy na mecie.
Wysiłek Kaczyńskiego i jego ekipy najlepiej skomentowało i podsumowało to, co stało się po debacie w studiu TVN24. Z premedytacją, zaraz po końcowym uścisku kandydatów, przełączyłem szybko na tę stację by móc pośmiać się z przewidywanego jako główny motyw prowadzonej tam na gorąco dyskusji „3:0 dla Komorowskiego” i to, co powiedział Misiewicz było dla mnie wstrząsem. „Gdyby wybory były jutro Kaczyński odrobił stratę do Komorowskiego”. Lepiej nie dało się ocenić tego, co miało miejsce wczorajszego wieczoru.
To była ta ostatnia bitwa. Ja zdaję sobie sprawę, że o dalszych losach wojny nie zadecydują sztaby ani kandydaci. Chyba że zdarzy się jeszcze coś, co choćby prorokowałem wczoraj rano w tekście. Wynik wojny ustalą niezawiśli sędziowie za pomocą kartek. Ale w tej „militarnej odsłonie” kampanii wyborczej ekipa Kaczyńskiego weszła dziś w buty Brytyjczyków i właśnie wygrała ostatnią bitwę. I to, póki co pozostaje to w pamięci tych, którzy mogli i chcieli na to patrzeć.
Przeciwnicy pokazali zaś, że nie odrobili wielu lekcji. Że patrząc na gafy Marszałka istotnie uwierzyli, że to nic takiego. Że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi musieli przyjąć do wiadomości, że ich kandydat stanowi sam w sobie, bez PO i bez Tuska, jakąś polityczną wartość. Ja nawet to rozumiem. Bez takiego przekonania nie byliby chyba w stanie wykrzesać z siebie takiego wysiłku, jaki przecież w tak morderczo wyczerpujących przedsięwzięciach jest konieczny. Szkoda, że nie przejęli się dość powszechnymi szyderstwami z jego osobowości tak, jak ich przeciwnicy wzięli pod uwagę to, co o ich szefie tu i ówdzie wypisywano.
Wojna, piękne panie i szanowni panowie to sztuka unikania błędów i wyciągania z nich wniosków, gdy już się zdarzą. Trzeba było oszacować ryzyka i przyznać, choćby tylko przed samymi sobą, że w waszym przypadku największym ryzykiem jest kandydat. Oszczędzilibyście sobie tej dzisiejszej goryczy, której zamaskować wam się nie udało.

Dzień ostatni ( żyrandol nazywany Polską)

Oczywiście każdy, kto powinien, wie, że do końca kampanii zostało jeszcze dni kilka ale ośmielę się stwierdzić, że dziś będzie ostatni dzień kampanii czystej i cywilizowanej. A że tak będzie przekonują mnie przeróżne informacje i fakty z dnia wczorajszego.

Wydaje mi się, że spore wrażenie na sztabie Bronisława Komorowskiego zrobił wczorajszy research przeprowadzony przez sztab rywala w sprawach, które Komorowski i jego ludzie narzucili ostatnio jako główny temat kampanii. Był szybki i tak fachowy, że w efekcie zepchnął stronę zdającą się byś na fali do zauważalnej defensywy. Tłumaczenia pana Rostowskiego dowodzą tego dość wyraźnie.

Owocem tego starcia machin przygotowujących kandydatów i ich kampanie była przedziwna dla mnie i ciągle nie do końca przecięta jakimś ostatecznym stanowiskiem sprawa sporu o dzisiejszą debatę. Podany przez panią Błońską powód wydaje mi się na tyle dęty i nieistotny, że raczej jest pretekstem do ucieczki od konfrontacji z Kaczyńskim niż sporem o znaczące szczegóły. Bo to sa szczegóły i proszę mnie nie przekonywać, że to stół może właśnie przesądzić o wyniku wyborów! Bez żartów!

Ten dowód wskazujący na poważną nerwowość w sztabie pana Komorowskiego warto zestawić dodatkowo z kilkoma innymi faktami. Ot choćby z niebywałym i może nawet bezczelnym włączeniem się ostatnio ministrów w kampanię. Czym innym jak nie agitacją są ujawnione przez media listy do żołnierzy czy nauczycieli? Czym jest peregrynacja pana Rostowskiego u boku Marszałka?

I ta aktywność, oraz słowa pana Tuska z soboty powinny zastanawiać jeśli pomni się, że chodzi ponoć tylko o żyrandol. Nagle, z jakiegoś powodu, ten żyrandol staje się mocno drogocenny. I jest teraz nazywany Polską.

Myślę, że cała miniona kampania pokazała coś, czego nikt na jej początku nie brał pod uwagę. Pokazała całkiem nowy i nieoczekiwany rozkład sympatii na naszej scenie politycznej, który burzy kilkuletni błogostan rządzących obecnie. Różnica z I tury tak naprawdę stanowi poważny powód do lęku dla pana Tuska i jego ekipy.

O ile wszak wynik Komorowskiego to w dużej mierze głosy przeciw Kaczyńskiemu, oddane na niego przez wyborców innych partii i sympatii to Kaczyński wszedł do finału siłą swego własnego elektoratu. Tego, który stanie przy nim gdy za rok będziemy rozliczać obecną ekipę. Z procentów pana Komorowskiego z całą pewnością zaś coś odpłynie bo wtedy efekt „marnowania głosu” już tak nie zdziała.

I myślą, że ta właśnie nauka z I tury tak nagle uaktywniła dalsze, znajdujące się poza wyjatkowo nieudolnym sztabem, otoczenie Komorowskiego. Nagle pojęło ono, że być może za rok płakać będzie trzeba i z tego powodu, że się o ten żyrandol nie powalczyło z należytą starannością. Wyszło oto, że za te mityczne 500 dni może z tej wielkiej dzisiaj władzy nie zostać nic. I tak to, z czego jeszcze nie tak dawno kpił pan Tusk tak ostentacyjnie, zdaje się być teraz bezcenne. Jako, jak by nie było, ośrodek władzy mogący zapewnić mocna pozycję na politycznej scenie.

Dlatego nie mam wątpliwości, że dzisiejsza debata będzie albo ostatnim akordem tej, oglądanej dotąd, niemrawej i nudnej kampanii, albo tez pierwszym punktem wojny totalnej, wydanej przez PO rywalom i pełnej chwytów, których normalny człowiek raczej ze wstydem unika.

Obym się pomylił…

wtorek, 29 czerwca 2010

„ponad głowami Białorusinów” (o Moskwie i dyplomacji)

Niezamierzenie wyszedł mi dyptyk „na temat” choć tego tekstu nie miałem wcale zamiaru pisać. I nie napisałbym go gdyby w sprawie, o której pisałem wczoraj, czyli w kwestii Białorusi i zamieszkałych tam Polaków głosu publicznie nie zabrał pan Sikorski, czyli osoba, która w tej sprawie jest ostatnią, mogąca się wymądrzać. Wszak pewnie wielu pamięta „sukcesy białoruskie” odniesione gdy raczył zając się „normalizacja” stosunków.

Pod wczorajszym tekstem nie odpowiedziałem, bo nie mogłem, kilku komentatorom, w tym obserwatorowi z daleka, który, zgadzając się z opisanym mechanizmem sugerował, by GOP raczej nie prezentować publicznie. Nie odpowiem obserwatorowi nie dlatego, że go nie szanuje (wręcz przeciwnie!) ale z tego powodu, że odpowiedział mu w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” Marek Magierowski tekstem „Z kim można rozmawiać o Białorusi”*.
Ja zaś chce się odnieść do pewnego wątku obecnego w tych wszystkich głosach zdziwienia i oburzenia będących spontanicznym (czy tez nie za bardzo) i, jak uważam, pozbawionym w większości uczciwej refleksji odzewem na słowa J. Kaczyńskiego z niedzielnej debaty. Chodzi mi o zarzut, że Kaczyński chce w sprawie Białorusi dogadywać się z Rosją „ponad głowami Białorusinów”.

Aby wyjaśnić szanownym i oburzonym ich wywołujące przesadne reakcje niezrozumienie problemu posłużę się cytatem (niezbyt dosłownym) z pewnego poleskiego filmu, słabego zresztą jak większość polskich filmów. Rzecz dzieje się podczas przesłuchania w komendzie milicji w jakimś prowincjonalnym, wojewódzkim mieście schyłku PRL-u. Były wtedy takie dziwy natury jak prowincjonalne miasta wojewódzkie. Prowadzący przesłuchanie policjant (Maciej Kozłowski w tej roli) nie jest „dobrym policjantem” co manifestuje wrzeszcząc na doprowadzonego przed jego oblicze nastolatka. Ponieważ pora jest letnia a okno w pomieszczenie z tego właśnie powodu otwarte, do pokoju przesłuchań wpada szef śledczego i wrzeszczy, by ten się powściągnął bo jest tak głośno, że ludzie na zewnątrz słyszą. Milicjant Kozłowski podchodzi po tych słowach do okna, wygląda i mówi z nitką niepewności i wyraźnego niezrozumienia:

- Jacy ludzie?! Milicjanci sami…

I w tym zawiera się odpowiedź tym wszystkim, którzy o to „ponad głowami” tak się martwią.

Jeśli rozmawiamy o tym, co na Białorusi się dzieje, czy to w Brukseli czy też będziemy rozmawiać w Moskwie, białoruskie głowy, nad którymi się będzie to będzie odbywać to też w zasadzie są „milicjanci sami”. Każdy średnio inteligentny i średnio zainteresowany tym, co się w świecie dzieje, obywatel naszego kraju wie, że tam, bez jakiegokolwiek choćby udziału kogoś z zewnątrz, wszystko w zasadzie dzieje się „ponad głowami Białorusinów”. A już osoby, które miały okazję ćwiczyć jak się owo „ponad głowami” odbywa, na przykładzie naszej namiastki Polski zwanej PRL-em, powinny wiedzieć o co chodzi. I nie powinny mieć żadnych wątpliwości, że tak właśnie trzeba. Chyba że dzisiaj publicznie chcą zanegować choćby Radio Wolna Europa, materialna pomoc dla Solidarności, „Gazetę Wyborczą” i całą masę spraw i rzeczy, które nam marsz ku wolności przyspieszyły.

Tak się bowiem składa, że ci Białorusini, nad których głowami rozmawiać powinniśmy z każdym, kto cokolwiek w twej sprawie może zrobić, to nikt inny tylko pan Aleksander Łukaszenka i jego otoczenie. Nie jakaś tam babina z grodzieńskiej ulicy sprzedająca wyhodowane w ogródku rzodkiewki ani, na przykład, licealista z nielegalnego, mińskiego liceum. I to nawet dla początkującego dyplomaty powinno być jasne nie mówiąc już o panu Komorowskim czy, tym bardziej, Sikorskim. Wiedzą to przecież przedstawiciele białoruskiej opozycji, którzy pomocy w demokratyzacji tego kraju tez starają się szukać „ponad głowami Białorusinów” od Łukaszenki od dość dawna. W Warszawie choćby…

Z dyktatorami jest tak, że jedyna skuteczna formą oddziaływania jest nacisk. A ten jest skuteczny tylko wtedy, gdy używa się odpowiednich instrumentów. Trzeba być w sferze geopolityki kompletnym dyletantem by nie wiedzieć, że w przypadku Białorusi i rządzącej tam ekipy takimi instrumentami dysponuje niemal wyłącznie Moskwa. I bez włączenia jej w nasze oddziaływania na miński reżym nie osiągniemy nic. A w zasadzie osiągniemy wiele z tego, czego byśmy nie chcieli. Przykład inicjatywy pana Sikorskiego ws. Związku Polaków na Białorusi pokazuje to najdobitniej.

Czy błędem jest o tym głośno mówić? Odsyłam znów do Magierowskiego, który dowodzi, że jest to raczej normą i chyba nawet koniecznością. Samo ogłoszenie takiego faktu czy choćby zamiaru jest już przecież samo w sobie formą nacisku.

Co ciekawe, wedle relacji mediów, słowa Kaczyńskiego zostały w Moskwie przyjęte dość przychylnie. I proszę mnie za odczucie z tego powodu satysfakcji nie linczować szanowni zwolennicy panów Tuska i Komorowskiego bo będziecie musieli wówczas zaprzeczyć ich „wielkiemu wysiłkowi” by nam było z Moskwą po drodze.


* Marek Magierowski, „Z kim można rozmawiać o Białorusi”, „Rzeczpospolita”, 29.06.2010 r., s. A15

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Białoruś i Polacy (drobna uwaga w sprawie geopolityki)

Szacowne grono ekspertów od wczoraj wałkuje nietakt, nieostrożność czy też błąd (co to gorszy jest niż zbrodnia jak mawiał Talleyrand) a ja odnoszę wrażenie, że zdecydowanie w tym „eksperckim” gwarze i szumie więcej jest szukania pałki bo się chce uderzyć niż rzeczywistego pojęcia o tym jak naprawdę „robi się” politykę zagraniczną. I na czym ona w zasadzie tak naprawdę polega. Szczególnie w tak specyficznych i delikatnych sprawach jak (z czym mamy właśnie tutaj do czynienia) skłonienie tyrana do tego, by w tym, co czyni, zachował mniej lub więcej umiaru. Oczywiście nie mam nadziei na nic a raczej pełną świadomość, że nikogo z krytyków Kaczyńskiego nie przekonam, iż myli się głęboko wygłaszając tak krytyczne i ostre oceny. Bo wiem, że nie z rozsądku muszą one wypływać. Dlatego posłużę się przykładem innym. Takim, który nie będzie budził emocji i pozwoli dyskutować rzeczowo.

Oto wyobraźmy sobie, że, dajmy na to, Japonia, zaniepokojona jest tym, co akurat przyszło do głowy wierchuszce Koreańskiej Republiki Ludowo -Demokratycznej. Różnym tam Kimom i Ilom czy to w mundurach czy też bez. Nieważne co przyszło ale załóżmy że coś brzydkiego i niebezpiecznego. I dla Japonii i zapewne też dla reszty świata. I rzeczona Japonia chciałaby sprawić, by to brzydkie coś zostało przez szefów koreańskiego raju poniechane. Cóż zrobi?

Oczywiście nie chodzi mi co zrobi aby sprawę nagłośnić bo to oczywiste ze wszelkie CNN-y zaniepokojenie Tokio podadzą do publicznej wiadomości tuz po tym, jak Tokio je w ogóle poczuje. Taka cena globalizacji. Lecz wiadomo, że to, czyli publiczne oburzenie, jest tylko taki m środkiem zmiękczającym i nie mającym większego znaczenia dla całokształtu spraw. Choć raczej pomoże niż zaszkodzi. Dalej trzeba już rozmawiać. Oczywiście nawet dziecko w tej rozumiejącej znaczenie pojęcia „prawa człowieka” części świata wie, że z Phenianem nie ma w ogóle sensu rozmawiać. Czy znaczy to, że Japonia jest w swych zamierzeniach i wysiłkach bez szans? Ależ skąd! Ona musi rozmawiać. Tyle, że zamiast z Phenianem (jak już stwierdziliśmy nie ma to żadnego sensu) lecz z Pekinem. I wcale nie będzie się z tym kryła. Choć, jak wiadomo Pekin lezy gdzie indziej niż Korea Pn (chyba dalej niż Moskwa od Mińska).a i rozmówcy nie będą raczej Koreańczykami. Ale zapewne Tokio swoje załatwi...

I o to z grubsza chodziło Kaczyńskiemu szanowni eksperci. Jeśli wydaje się wam ze coś rozumiecie to przypomnijcie sobie jak nie tak znowu dawno z Mińskiem porozmawiał Sikorski i jaka kompromitacja się to skończyło. Bo z Mińskiem można rozmawiać tylko o tym jaki pan Łukaszenko jest ładny. Tylko Moskwa może sobie pozwolić na drażliwsze tematy.

Od pana Komorowskiego oczywiście tego fragmentu elementarza geopolityki nie wymaga. Nic w zasadzie od niego nie wymagam. Od ekspertów chyba jednak mógłbym …

Debata, próba oceny.

Zacznę od wyjaśnienia tej tytułowej „próby”. Przede wszystkim będzie to próba bo nikt chyba, ze mną włącznie, nie będzie w stanie przysiąc, że to, co napiszę będzie obiektywne. Nie będzie zapewne bo, choć wbrew wielu opiniom, żaden ze mnie kaczysta to nie ukrywam swego negatywnego nastawienia do pana Tuska i wszystkich owoców jego aktywności. Po drugie, bardziej chyba istotne, trudno oceniać coś, co się nie wydarzyło. Nie było żadnej debaty lecz raczej mało porywający dziennikarski wywiad symultaniczny stający się tylko chwilami rzeczywistą debata i to wyłącznie za sprawą łamiącego narzucone przez własne otroczenie reguły spotkania pana Komorowskiego.

Ale zawsze warto próbować. Choćby z tego powodu, że, ku memu zaskoczeniu, wczoraj nikt się na to nie zdecydował i podsumowaniem debaty była walka na emocje.

Ale do rzeczy

Część I

Cześć pierwsza, poświęcona sprawom społecznym, a w zasadzie obyczajowym, bo one ja zdominowały, przez Kaczyńskiego wygrana być nie mogła. I to było oczywiste jeszcze przed jej rozpoczęciem. O ile miał szanse zniwelować wynik tej rundy odpowiedzią na pierwsze pytanie ale los zdecydował, że to on odpowiadał pierwszy. I nie za bardzo miał możliwość odnieść się do wypowiedzi rywala, który wykazał ze ani nie rozumie w czym tkwi istota podziału na Polskę A i B ani nie pojmuje na czym polega „wyrównywanie szans”. Bo nie polega ani na budowaniu „Orlików” ani tez na „takiej samej dotacji dla Uniwersytetu w Rzeszowie jak dla UJ-u”. W kwestiach obyczajowych zaliczył deski trochę na własne życzenie bo jego odwołanie się do konstytucji przy pytaniu o związki partnerskie było nie na miejscu. Tu Komorowski wypadł bardzo dobrze. W końcówce Kaczyński złapał oddech jednoznacznie kończąc dyskusję jasną deklaracja. Komorowski miał problem z wyduszeniem z siebie czy jest katolikiem czy nie.

Część II

Tę część też powinien był wygrać Komorowski. Jak wiadomo Jarosław Kaczyński uchodzi za polityka, który nie za specjalnie darzy miłością sprawy gospodarcze. I dość zaskakującym byłoby znalezienie innego pierwszoplanowego polityka, który w tej kwestii mógłby na tle Kaczyńskiego wypaść blado. Szukanie takiego w partii, która afiszowała się jako prorozwojowa i skupiona na takich właśnie aspektach funkcjonowania państwa wydawało się praca Syzyfa. Jednak Komorowski pokazał, że nie do końca.

W tej części Kaczyński wypunktował Komorowskiego wyraźnie. Pytania o sprawy emerytalne zdawały się nie sprzyjać temu zwłaszcza po wywodzie szefa PiS uzasadniającego potrzebę utrzymania przywilejów emerytalnych dla służb mundurowych (no bo pewnie taniej po prostu lepiej płacić niż cokolwiek im rekompensować) ale riposta Komorowskiego była zaskakująca. Najpierw, dumnie, system owych emerytur nieomal nazwał swym „szóstym dzieckiem” by zaraz… właściwie zapowiedzieć, że będzie zmieniony.

W tej części najciekawsza była końcówka bo w niej Komorowski, próbujący oczywiście wykorzystać „argument grecki” został skontrowany bardzo rzeczowym stanowiskiem w sprawie dywersyfikacji gazu, sprawą „jednego okienka” i, co zabrzmiało najmocniej, porażka w sprawie przeniesienia produkcji „Pandy” przez Fiata z Polski do Włoch. Na dokładkę Kaczyński zmusił rywala do przyznania, że jego ugrupowanie faktycznie korzystało i z rozwiązań Gilowskiej i z przygotowanego przez PiS na 2008 rok budżetu. Rzucane przez Komorowskiego liczny neutralizował albo wręcz wskazywał, że są zmanipulowane.

Część III

Tu spodziewałem się sukcesu Kaczyńskiego. Pytanie o śledztwo smoleńskie zaliczyc trzeba na jego korzyść nie tylko z tego powodu, że był daleki od tego, czego pewnie się spodziewano czyli jakichś grubych zarzutów wobec Rosji w tej sprawie. Ciężar przeniósł na barki ekipy rządzącej u nas. A Komorowski mocno mu w tym pomógła obstając przy absolutnie nie dającym się obronić poglądzie, że zesśledztwem jest wszystko w porządku. Jego zarzut, że Kaczyński atakuje polskich prokuratorów zabrzmiał nieprzekonująco.

W sprawie armii najmocniej zabrzmiała najbardziej merytoryczna w całej chyba debacie uwaga Kaczyńskiego, że obecna ekipa, w której imieniu Komorowski deklarował zachowanie rzędu wielkości sum przeznaczonych w budżecie na rozwój i funkcjonowanie armii, w ostatnim czasie nie potrafiła tego zapewnić czym dopuściła się złamania prawa. Wizja dotychczasowej polskiej polityki zagranicznej opisana przez Komorowskiego w sposób dość pogardliwy to kolejny niezbyt mądry sygnał dla naszych partnerów że powinni nas traktować ostrożniej bo stajemy się nieobliczalni.

Sprawa Białorusi przez Kaczyńskiego niewykorzystana. Zarówno z tego powodu, że nie wypomniał polityki Sikorskiego, który zagrał fatalnie zamieszkałymi tam Polakami. Nie odparował uwagi Komorowskiego, który zżymał się na słowa o rozmowach w sprawie Białorusi z Moskwą. A mógł sprawę, z której „specjaliści” próbują robić „wpadkę” czy „gafę” wyjaśnić do końca tłumacząc, że wsparcia dla walki z prześladowaniami Polaków przez Łukaszenkę powinniśmy szukać wszędzie. I w Brukseli, gdzie ponoć to robimy, iw Moskwie, gdzie można by wiele załatwić.

Podsumowanie to dechy dla Komorowskiego „dechy” na własne życzenie. Jego ognista deklaracja, że „polityka zagraniczna nie polega na poklepywani po plecach” to mocny „samobój”. Deklarowanie końca takiego podejścia przez polityka, o jakie jego ugrupowanie od początku swych rządów jest w sprawach zagranicznych oskarżane to takie „cząstkowe podanie się do dymisji”

Mowy końcowe.

Tu znów wygrał Kaczyński, który wygłosił orędzie do narodu. Spokojne i zgodne ze sztuką przygotowywania takich wystąpień. Komorowski pogubił się a jego ruch z wyjętą kartką był po prostu głupi. Tym bardziej, że zagrał bronią, która już wymachiwał i jeśli liczył, że odpala bombę to mocno się przeliczył.

Oczywiście przełomu nie było. Przynajmniej w studiu. Jak na początku zresztą zauważyłem, być go nie mogło z powodów oczywistych. Reszta debaty bowiem rozegrała się później ( w zaprzyjaźnionych telewizjach, gazetach i innych mediach) i trudno zgadnąć, co bardziej wpłynie na wyborców. Mam nadzieję, że gdzieś tam ktoś wyjaśni choćby ów tajemniczy sondaż ze stron Gazety Wyborczej.

Myślę po wczorajszym, że w środę będzie dymić! Nie może być inaczej.

niedziela, 27 czerwca 2010

Samuel Zborowski (o Rymkiewiczu i polskiej anarchii)

Nie będzie debaty więc kampania przestaje być interesująca. Nie będzie debaty bo kandydaci bezpośrednio nie będą mieli okazji przejechać się po sobie. Tedy zostaje poczekać tylko na liczby bez ekscytowania się tym, że ten czy tamten zrobił z przeciwnika miazgę zgodnie z zasadami. Pewnie próbować będą przeciw ustaleniom. Przeciw temu co ma obowiązywać.


A w rzeczpospolitej fragment nowej ksiązki Rymkiewicza a z nim zapowiedź dalszego drylowania polskiego ducha narodowego. Choć rzecz we wspomnianym fragmencie jest o tolerancji to tytuł raczej zapowiada to, czego w duchu oczekiwałem czyli rozważania na temat naszej skłonności do anarchii. Bo pisze Rymkiewicz o Samuelu Zborowskim. Może lepiej byłoby o Maćku Borkowicu ale wiadomo, że materiał z cała pewnością skromniejszy i tej polskiej duszy z niego wydobyć pewnie by się nie dało.


A mnie z miejsca zastanowiło, czy w tej Polsce, co to ją FYM na fundamencie ze smoleńskiej gleby chce budować jest miejsce na Polaka- warchoła. Czy też spróbuje się go odesłać w zaświaty i niebyt z podszytym mrzonką przekonaniem, że już nigdy nie wróci.


Jesteśmy krwią nie tylko ze styczniowych powstańców ale i z wyrąbywanej szablą i większą liczbą kresek na sejmikach Rzeczpospolitej Sobiepanów. Kto wie jak by się potoczyła nasza historia gdyby ten i ów nie czuł, że Polska to on. I tylko on.


Zdarzało się przecież braci szlacheckiej, co ongiś siebie tylko za naród uznawała, wypowiadać posłuszeństwo i chwytać za szable tylko z tego powodu, że znalazł się jakiś tam Lubomirski czy inny Zebrzydowski z królem się o coś powadził.


I takie myślenie o Polsce i narodzie wpisze się może ten rymkiewiczowski Samuel Zborowski, ścięty za to, że za nic miał królewskie i sądowe wyroki.


Ile z tamtego szlacheckiego braku pokory zostało w Polakach AD 2010? Ile jej było w tych naszych narodowych zrywach od Kościuszki aż po Solidarność? A może aż po Solidarnych 2010!

Badacze historii zapewne niezbyt chętni są by nad tą tajemnicą się pochylać. Historia z czasem samooczyszcza się z tego, co zakłóca jej jednoznaczny i oczywisty obraz.

Pamiętam sam, jako dzieciak, zryw 1980 roku. Taki on pozostał w naszym powszechnym przekonaniu jak moje, dziecięce, widzenie go wtedy. Ale pamiętam też opowieści mego przyjaciela, co strażnikiem tamtej Solidarności i krzyży sprzed stoczni pozostał tak do dziś, jak był nim wówczas, gdy stał w tłumie przy ich odsłonięciu. Wspominał on jak w jego fabryce wyglądał ten karnawał wolności. Jak byle pretekst stawał się powodem „nieuzasadnionych przerw w pracy” (proszę mi wybaczyć te komuszą nomenklaturę ale bardziej tu ona pasuje niż słowo strajk) i ile radości mieli wszyscy z tego gdy straż strajkowa przy bramie przeczołgiwała sekretarza zakładowego POP każąc mu się legitymować choć wszyscy gościa znali aż za dobrze.

Gdzieś w duchu zastanawiam się a właściwie nawet wiem jak wyglądałoby dublińskie powstanie wielkanocne gdyby wybuchło w Warszawie. Pewien jestem, że, mimo wszystko, mimo uzbrojonych po zęby wojaków i ich maszynowych karabinów tłumy poszłyby za garstką. Tak, jak poszły za Kilińskim i Wysockim choć ich awantury zdawały się, a może nawet były czystym szaleństwem.

I mam nadzieję że tę właśnie zagadkę duszy polskiej Rymkiewicz mi wyjaśni demonstrując jej tajemne aspekty na trupie Samuela Zborowskiego.

A opublikowany fragment jest o tym, czy my, Polacy poważylibyśmy się wyrżnąć naszych braci, sąsiadów. I może tym pytaniem Rymkiewicz trafić nas w splot słoneczny boleśnie bo przecież paliliśmy sąsiadów w Jedwabnem, kamieniowaliśmy w Kielcach.

Ale nie zaboli bardzo bo gdzie nam do innych. Te Kielce i to Jedwabne czym są przy metodyczności, z jaką zagładę potrafili urządzać Niemcy. Czym są przy morderczej finezji naszych braci zza Buga co na nas sprawdzali ile razy da się ludzkie jelito okręcić wokół drzewa albo wobec tego, co z narodową mozaiką potrafiono uczynić na Bałkanach. A i tacy Litwini mieli przecież swych szaulisów i pewnie w latach ostatniej wielkiej wojny zrobili na głowę mieszkańca wynik przebijający ten nasz.

Tedy może Rymkiewicz rozważać czy z przypadkowego rzutu czekanem mogła być nasza Noc św. Bartłomieja bo Rymkiewicz rozważa przepięknie bez względu na to nad czym się pochyla. Ale odpowiedzi nie znajdzie. Przynajmniej takiej, z która wszyscy się zgodzą. Jak przekonywujący by nie był w tej, która mu z jego rozważań wyjdzie.

piątek, 25 czerwca 2010

Czarowanie, zaklinanie (VooDoo czasu kampanii)

Im dalej brniemy w kampanie prezydencką tym bardziej zależy mi na zwycięstwie Jarosława Kaczyńskiego. I, pozostając wiernym swemu spojrzeniu na politykę jako na ten fragment życia społecznego, który zasiedlają wyłącznie postaci dające się albo nie lubić, albo bardzo nie lubić albo wreszcie serdecznie nie lubić powody tego mojego chciejstwa są dość specyficzne. Znajduję w takim rozwiązaniu moje własne, racjonalne uzasadnienie. Uzasadnienie prześmiewcy karmiącego się polityką jako źródłem nieustającej inspiracji.

Bo jeśli wygra Bronisław Komorowski to wszystkim, co, przy moim nastawieniu, zyskam będą dalsze, mało zaskakujące po tym czego już doświadczyliśmy, rachityczne dość wykwity jego intelektualnych deficytów.

Jeśli zaś wygra jego konkurent… A, to całkiem inna historia! Jeśli Prezydentem RP zostanie Jarosław Kaczyński zrobi się z miejsca bardzo wesoło. I, żeby było jasne, nie mam na myśli w żadnym wypadku stylu tej ewentualnej prezydentury tylko…
Ale tu posłużę się nawiązaniem do literatury. Dość specyficznej ale jednak. W jednym z epizodów epopei o moim ulubionym bohaterze literackim, Wilq superbohaterze, zatytułowanym „Wilq vs. manifa” heros ten, któremu los i uprawnione organa powierzyły pieczę nad bezpieczeństwem i spokojem w mieście Opole, otrzymał zadanie pacyfikacji antyamerykańskiej manifestacji różnych nawiedzonych alterglobalistów i pacyfistów (plus jeden fan „Odry” Opole) maszerujących pod hasłem „Dzisiaj Bagdat jutro Opole” (pisownia zgodna z oryginałem). Po zastosowaniu kilku środków perswazji jako to odczytanie zdania po angielsku czy wykonanie zwrotki piosenki „Jenny from the Block” artystki DżejLo Wilq użył argumentu ostatecznego i zbombardował tłum hamburgerem wywołując nim popłoch tłumu. Dzieła dopełnia przyjaciel Wilq’a, Alcman wykonujący w tym czasie dziwna figurę gimnastyczną. Zapytany przez Wilqu’a co czyni odpowiada.

- Robię gwiazdę. Skojarzą ją z amerykańską flagą i bardziej ich pop***doli.*

Myślę więc sobie, że zwycięstwo Kaczyńskiego byłoby takim hamburgerem i taka gwiazda które zarazem wzbudzą popłoch po drugiej stronie a co niektórych może i pop****ą. Pierwsze symptomy dostrzegam od jakiegoś czasu ale im bliżej rozwiązania tym się nasilają.

Weźmy choćby takiego Kazimierza Kutza. On na ten przykład wie, że zwycięży Komorowski bo… Bo ma informacje z pewnego źródła:
„- Mam bardzo dobre wiadomości. Mam kontakt z kobietami, które - nie to że wróżą - tylko odczytują losy ludzi z gwiazd, mam kontakty z tym środowiskiem, i one absolutnie twierdzą, że idzie czas Komorowskiego”**

Cóż, chyba więc przyjdzie mi obejść się smakiem :). Gwiazdy chyba nie kłamią.
Podobny klimat znajduję też w opublikowanej dzisiaj w „Rzepie” opinii pana Tomasza Nałęcza, wedle której zwycięstwo Kaczyńskiego byłoby katastrofą. Z wątków paranormalnych zawartych w tym tekście warto wspomnieć choćby to, że wedle Nałęcza, „Pomysł na Polskę narodowo- populistyczną to jest jego (Kaczyńskiego – dop. mój) ukochany projekt. Na 100 procent będzie chciał do niego wrócić”. 100 procent to dużo. W zasadzie gdyby nie notowania PO i Tuska w ostatnim czasie można by rzecz, że więcej być nie może. Myślę, że nawet Kaczyński tych 100 procenty nie byłby taki pewien jak pan Nałęcz. A ta „Polska narodowo- populistyczna”… można by pójść na 110 procent panie Nałęcz i powiedzieć „narodowo- socjalistyczna”. Nie byłby Pan pierwszy.

Podobnym darem jasnowidzenia pan profesor popisuje się wieszcząc posuchę w naszych portfelach, która musi nastąpić po zwycięstwie niechcianego kandydata. Jak wieści „ Okres rządów PiS 2005- 2007 tylko dlatego nie wywrócił naszej gospodarki, gdyż był to czas świetnej koniunktury na całym świecie. Ale już w czasach dekoniunktury, światowego kryzysu rządy PiS mogą się dla niej okazać zabójcze”. I tu dochodzimy do sedna. Bo, jak pamiętamy, wedle wykładni pana Tuska Prezydentura to taki bardziej zaszczytny rodzaj dozorcostwa związany z powierzeniem kilku fajnych gadżetów do pilnowania i w związku z tym trudno komuś zajętemu nimi cokolwiek popsuć. Ale tu pan Nałęcz wywodzi logicznie, że to nie tak. Wedle tej jego strasznej wróżby mamy do czynienia z istnym dominem. Po zwycięstwie Kaczyńskiego jego partia weźmie tez samorządy a w przyszłym roku wygra wybory parlamentarne. Nie wiem skąd do głowy przyszedł panu Nałęczowi ten ciąg ale przecież nikt nie twierdzi, ze zjawiska paranormalne musza się podporządkowywać elementarnej logice.

Przy okazji swego wieszczenia pan Nałęcz ujawnia też, świadomie lub nie, największa tajemnicę IV RP. Bardziej wstrząsająca niż wszystkie fatimskie razem wzięte. Pisze oto „ Jeśli ten cel (zwycięstwo PiS) zostanie osiągnięty, wówczas będziemy mieli do czynienia z powrotem IV RP w najgorszej formie. Tym groźniejszym, że już bez hamulcowych (podkr. moje) z Samoobrony i LPR”. Wychodzi więc na to, że w tej koalicji z lat 2005 -2007 obie przystawki, wbrew potocznej opinii, były ostoją i opoką resztek demokracji i praworządności bez których stoczylibyśmy się w otchłań nazizmu albo o w co jeszcze gorsze. Waszak, mimo tych nałęczowych „ostoi” z LPR i „Samoobrony”’ „Wszyscy pamiętamy tę atmosferę strachu i podejrzliwości, która towarzyszyła rządom PiS z lat 2005-2007. To wszystko wróci.[…] Znowu wrócą te czasy, kiedy nie wiadomo było, czy dzwonek do drzwi o 6 rano oznacza wizytę mleczarza czy może służb specjalnych. Zatrzymania bez dowodów, polityczne śledztwa, podsłuchy wobec dziennikarzy i innych osób”***. Ja tam pamiętam to nieco inaczej bo ten dzwonek o 6 rano to akurat był pijany sąsiad, któremu drzwi się pomyliły a Sumliński, Gmyz i Rymanowski to chyba już po 2007 roku byli... Poza tym mam przekonanie, że ten mleczarz i służby specjalne to się panu Nałęczowi pomyliły z inną całkiem epoką. Ale może faktycznie teraz, gdy Lepper z Giertychem już nas nie obronią trzeba szykować się na uliczne łapanki, Dachau i doły zapełniane przy użyciu karabinów maszynowych?

Sądząc z tych dwóch wypowiedzi pierwsza tura musiała być ową gimnastyczna „gwiazdą”, po której faktycznie niektórych nieźle pop***o. Tedy z utęsknieniem czekam na tego ciśniętego hamburgera. No bo cóż się po nim będzie działo! Jakieś VooDoo z nakłuwaniem prezydenckiej kukły, palenie czarnej kury i takie tam. A na koniec cały obóz postępu, wiedziony przez , dajmy na to, pana Kuczyńskiego, odtańczy jakiś szalony tanieć deszczu po którym na Polskę spadną kamienie. Bo przecież życzą Polsce jak najgorzej pod rządami Kaczyńskich.

Proszę więc, Panie Boże! Plizzzzz!

* Cóż… autorzy dzieła preferują żywy i autentyczny, uliczny język.

** http://wiadomosci.wp.pl/kat,1025967,title,Gwiazdy-mowia-ze-wygra-Komorowski,wid,12410563,wiadomosc.html?ticaid=1a687

*** cytaty z Nałecza za: „Kaczyński byłby katastrofą”, Rzeczpospolita,25.06.2010 r. str A18.

czwartek, 24 czerwca 2010

Urban jako metafora III RP.

Czasem w konstrukcjach stabilnych dochodzi do tąpnięć. Często za sprawą błędu ale bywa i tak, że nie da się znaleźć żadnej racjonalnej przyczyny. Ot, metafizyka…
Ocena III RP ostatnimi czasy stała się sprawą tak drażliwą że pokusić się o nią jest prawie tak niebezpiecznie jak próbować wziąć na logikę Holokaust. Łatwo znaleźć się na granicy grzechu śmiertelnego a nawet popełnić go. Chcący lub nie ale zawsze z pełna świadomością poniesionych konsekwencji.

Mamy teraz taki czas, w którym czy to sposób patrzenia czy też skłonność do krytyki istniejącego porządku uległy gwałtownemu stępieniu. Kto żyw uczy się okrągłych fraz by przypadkiem słuchacze, do których się będzie zwracać nie poczuli się urażeni ostrzejszymi akcentami a lista tematów niebezpiecznych wydłuża się i wydłuża… A dyskutujemy tylko na te bezpieczne i w przybliżeniu bezpieczne.

I całkiem to sprzeczne z oczekiwaniami tych, którzy maja świadomość tego, ze gra idzie o bardzo poważną stawkę. Znacznie poważniejszą niż tylko miejsce w głównym fotelu Rzeczpospolitej. To w końcu taki najprawdziwszy sondaż i plebiscyt oceniający dotychczasowe przewagi przyzwyczajanego od kilku lat wyłącznie do aplauzu szefa partii, która dotąd na fali wznoszącej robiła to, co chciała. Póki co, w granicach określonych prawem. Ten plebiscyt jest o tyle ważny, ze nie o prestiż jedynie w nim chodzi. Dla obu stron jasne jest, że wahadło wyborcze jest obecnie w tak nieokreślonym położeniu iż dalej może płynąc w jedna lub w drugą stronę. I właśnie ta strona, którą zobaczymy 4 lipca to najważniejsza informacja w tej całej aferze z przyszłymi prezydentami.
A jak wiadomo wahadło to cześć bardzo precyzyjnej maszynerii. Precyzyjnej i przez to wrażliwej na najmniejsze choćby zakłócenia. Chodzić przy niej trzeba na palcach.
I dlatego zaszokowany oglądałem wczoraj ten kawałek III RP w którym Jerzy Urban wypowiadała się na temat naszej demokracji i recenzował kandydatów ubiegających się o stanowisko jej pierwszego strażnika. A dominującym motywem narracji pana Urbana było zestawianie kandydatów z faszyzmem i Hitlerem.

Oglądałem zaszokowany i myślałem sobie „jakimże gównianym, państwem jest ta III RP jeśli jej obrońcą przed „faszyzmem” jest gość, którego wszyscy własną piersią broniący dotąd czci obecnego systemu i jego proweniencji powinni trzymać głęboko w ukryciu”. Nie ma chyba większej obelgi i większego zarzutu dla III RP i jej akuszerów niż zadowolona z siebie i sprawiająca wrażenie świeżo wyrwanej z błogostanu gęba Jerzego Urbana. Faceta, który powinien dożywotnio pozostawać w stanie infamii a, miast tego, doznawał, jak mało kto, rozkoszy pozbycia się totalitarnego chomąta. Mimo że ręki przykładał raczej do tego, by ono na naszych karkach pozostało jak najdłużej.

Mówcie sobie co chcecie ale to, co wczoraj zafundowała stacja TVN24 to krok tyle zdumiewający co znamienny. Okazało się, że w roku 2010 o losach bliskiej elekcji prezydenckiej ma zadecydować nie młody lewicowy wilczek cieszący się jeszcze tym, ze jest na „fali” i nie mający absolutnie świadomości wspólnego z Hitlerem upodobania do fotografii w otoczeniu dziatwy lecz nalany komunistyczny dygnitarz z czasów gdy ludzie ginęli za przyczyną „nieznanych sprawców”, przemieniony nagle w kapitalistę z milionami i sentymentem do lewicy.

Mimo całego obrzydzenia dla tego gościa warto było popatrzeć by znów wyostrzyć sobie sposób patrzenia na III RP. Jakoś tak zamajaczyła ona wczoraj z tym tłustym i bezczelnym pyskiem.

środa, 23 czerwca 2010

W co gra Napieralski, w co gra Platforma?

Wielka Nieskończona Miłość pana Komorowskiego do pana Napieralskiego prysła w jeden dzień jak sen jaki złoty. I nie ma co się dziwić bo była to od początku trudna miłość, która na dodatek w dalszej perspektywie mogła przemienić się w miłość nieszczęśliwą a w końcu nawet w tragiczną.

Wyszło na to, że cierpliwości sztabowi pana Komorowskiego, by udawać, że są kryptofanami Che Guevary wystarczyło tylko na tyle. Ale trudno im się dziwić jeśli w konkury chadzać się ma do kogoś, kto z miejsca tak ostentacyjnie zaczyna kręcić nosem na „naturalnego kandydata”. No, może nie na samego kandydata ale na niektórych jego drużbów.

Sytuacja w kilka dni po prawdziwym czy rzekomym, tryumfie Grzegorza Napieralskiego jest rzeczywiście dość dynamiczna i niezwykle ciekawa. I to w sytuacji, w której już w wieczór wyborczy co niektórzy, jak choćby pan Durczok machający jakimś sondażem i krzyczący niemal na Napieralskiego gdy ten zapowiedział konsultacje z wyborcami w sprawie przekazania głosów któremuś z kandydatów, przepływ zwolenników lewicy do elektoratu Komorowskiego już przyklepali. Pan Napieralski jest po prostu ciągle w grze. To, co zrobił wykonując dość nieprzyjazny ruch w stronę Platformy, jest jak najbardziej uzasadnionym przejawem konsekwencji z jego strony. Chyba w końcu nikt nie spodziewał się, że zaraz po dokonaniu swej reaktywacji po grąży się w bezproduktywnym samouwielbieniu. Szef SLD poczuł, słusznie lub nie, wiatr w żaglach i z miejsca przystąpił do tego, co rozsądek nakazywałby każdemu na jego miejscu.
Przekonanie, że obecne wybory, poza oczywiście wyłonieniem nowego Prezydenta i pokazaniem układu sił między głównymi graczami na scenie, miały też pogrążyć Napieralskiego lub dać mu jeszcze kilka oddechów jest sporym uproszczeniem. Prawie 15% zgromadzone przez kandydata lewicy to nie tylko jego polisa na życie ale kapitał, którego teraz trzeba pilnować. Bo chrapkę na niego maja wszyscy pozostali jeszcze w grze. I to właśnie robi Napieralski. Wie on doskonale, że dotychczasowa słabość jego ugrupowania powodowała przepływ niecierpliwych zwolenników do konkurencji. Trudno tak naprawdę jednoznacznie powiedzieć której jak bardzo ale pewnie obaj wielcy gracze coś uszczknęli.

Niemniej trudno nie przyznać, że bardziej kusząca czy też była dla nich jest oferta Platformy. I właśnie w tym tkwi tajemnica tego z pozoru dziwnego zachowania Napieralskiego. On po prostu próbuje postawić tamę temu odpływowi. Wszak w II turze nie będzie już krążył po Polsce i chwytał wyborców za serce. A gra o to, żeby swoich wyborców wyrwać z tego narzuconego naszej polityce imposybilizmu wedle którego poza dwubiegunową scena polityczna reszta to tylko ozdobniki. Napieralski postanowił, że dzień po I turze jest równocześnie pierwszym dniem kampanii parlamentarnej. A w niej walczy nie z żadną tam IV RP tylko z konkurencją pakującą się mu mocniej w lewicową niszę. Z PO.

Taktyka jest prosta. Należy zmusić tego bardziej niebezpiecznego z rywali by powiedział kilka cierpkich słów pod adresem czy to samego kandydata czy też jego ugrupowania. Albo przypomnieć te słowa już kiedyś wypowiedziane. To okazało się, póki co, skuteczne bo i nie mogło nie być. W końcu zmusić pana Grzegorza Schetynę by przepraszał za wypowiedziane słowa to zadanie niewykonalne. Dalsze kroki to już tylko konsekwencja tego kroku, który Napieralski zrobił. Politycy Platformy z miejsca oświadczyli, że czniają Napieralskiego i uderzać będą wprost do jego wyborców.

I tu pytanie czy mają po co? W normalnych warunkach pewnie mieliby ale przy takiej retoryce? Nie wiem. Tu istotna jest bowiem odpowiedź na pytanie kim są ci, o głosy których PO chce zawalczyć za plecami Napieralskiego. To ludzie uwiedzieni Napieralskim. To ważne bo mocno wskazujące jak do nich trafić. To są wyborcy, którzy nie wahali się poprzeć „trzeciego kandydata” mimo całej wojennej retoryki PO i nawoływań by „zatrzymać IV RP” i „nie marnować głosu”. To są ludzie, którzy nie kupią ani Komorowskiego ani Kaczyńskiego ot tak. I przekonanie, że dla nich słowo Napieralskiego nie będzie się tak bardzo liczyć może zawieść.

Czemu zatem PO zareagowało jak zareagowało? Po pierwsze dlatego, że tak im zagrał Napieralski. Pan Schetyna jest w partii raczej w defensywie i na płaszczenie się przed kimkolwiek pozwolić sobie nie może. Napieralski wiedział więc dobrze gdzie uderza i jaki efekt osiągnie. Po drugie PO zrobiło wcześniej wiele by zrazić do siebie SLD i teraz ma chyba świadomość, że trzeba by równie wiele by wykopany między ugrupowaniami rów zakopać. A owo „wiele” wcale nie musi się opłacać. A właściwie nie może się opłacać. Jeśli konsekwentnie mieszało się z błotem (rzeczywistą lub imaginowana) koalicję PiS-SLD w mediach publicznych i to w ujęciu takim, w którym to PiS „unurzał” się decydując na taką współpracę, to teraz trudno samemu wyciągać do tych „trędowatych” rękę. To byłoby niczym innym tylko, z punktu widzenia elektoratu PO „ grzechem śmiertelnym”. Wchodzeniem w buty PiS! Może to zabrzmi śmiesznie, zważywszy, że pisze o Platformie, ale to kwestia wiarygodności.

Oczywiście nie przesądzam jak zachowają się fani Napieralskiego z I tury. Gdyby nie „poszerzenie pola walki” o konflikt miedzy PO a Napieralskim pewnie czekałbym na te 60% przepływające do Komorowskiego jak na oczywistość. Teraz pewien już nie jestem. Sztab Komorowskiego pokazał, że jest raczej „skuteczny inaczej” i im bardziej zacznie zabiegać o tych właśnie wyborców, wymieniając przy tym uszczypliwości z Napieralskim, tym gorzej na tym wyjdzie. Nie można nie uwzględniać tego, co stało się 20 czerwca. Ci, którzy poszli głosować na Napieralskiego uznali nagle, że nie są w stanie zagłosować na Komorowskiego i jak powietrza potrzebują INNEGO kandydata. Pozyskać ich tym samym Komorowskim, który już raz im nie podszedł i obrzydzaniem czy też lekceważeniem ich NOWEGO może być trudno.

Jedno, co jest pewne to to, ze będzie ciekawie.

Donald Tusk i „ręka Boga” (o kłamstwie i Mundialu)

[Tekst napisany wczoraj, gdy na stronie TVN24 znalazłem informację z zaprzeczeniem pana Tuska, iż o nagrodach cokolwiek wiedział. Dziś wiadomo, że wiedział i, jak mówi „nagrody przyznał świadomie”. Ponadto znów zapewnił, ze „zrobi wszystko”. Nie wiem co wywołało nagły „odmienny stan świadomości” Premiera. Tekst publikuje bo mi się ładnie skomponowały motywy…]

Tekst ma w sobie dość akcentów mundialowych by wpasować się w obecną linie Salonu więc publikuję go tutaj, mim, że zza Mundialu ciągle jeszcze horyzontu nie widać.

A z tych akcentów choćby tytułowa „ręka Boga”. Ta sama chyba, która niegdyś pomogła Diego Maradonie odnieść zwycięstwo w meczu z Anglią a na pamięć potomnych zasługuje głownie dzięki kosmicznie dobremu tekstowi wyrusa, dla którego stanowiła inspirację. Kto zna pióro wyrusa ten wie, że nic a nic nie przesadzam.

A i tytułowy Donald Tusk jest jak najbardziej mundialowym akcentem. I w tym przypadku proszę nie traktować mego spostrzeżenia jako żartu. Bo kto śledzi mniej lub bardziej radosną twórczość pana Donalda ten z całą pewnością pamięta nie tak znów dawną obietnicą tegoż, że zrobi on wszystko co w jego mocy by wspomóc zwycięstwo Bronisława Komorowskiego. To, co stało się w niedziele, z pozoru może wskazywać , że „cała moc” Donalda Tuska jest zdecydowanie przereklamowana. Jeśli z niej wykluwa się taki wynik to ja przepraszam… Oczywiście wyjaśnienie, że pan Donald chciał tylko mu sił brakło jest całkiem możliwe ale ja skłaniam się do innego. Przyznam, że potrafię sobie wyobrazić pana Premiera jak zwija się w ukropie, jak wychodzi z siebie i jak do utraty tchu… I przypuszczam, że to, co w wykonaniu pana premiera oglądaliśmy jako „zrobię wszystko” jest naprawdę dalekie od zwijania się w ukropie, wychodzenia z siebie i utraty tchu. I nie wynika to wcale ze złej woli pana Tuska czy jego skrywanego braku sympatii dla Bronisława Komorowskiego. Wynika to z faktu, że… jest Mundial. Ot po prostu. Pan Donald nie ma teraz głowy do jakichś kampanii, pana Bronisława i Polski. Piszę Polski bo przecież pan Bronisławnie dla kogo innego tylko dla Polski ma wygrać! Zapadł tedy widocznie pan Tusk w fotelu i nic go nie oderwie. W końcu czy to jego wina że Kaczyński akurat na Mundial musiał się zabić?!

Ale wrócimy do owej „reki Boga”. Ta, która mi przyszła do głowy dzisiaj ma z mundialem ten związek, że oczywiście nazwa nawiązuje do tej pana Diego oraz ten, że kojarzy się bezpośrednio z panem Donaldem Tuskiem. Oto, jak podało jedno medium, które o stronniczość w tej sprawie posądzać naprawdę trudno, NIK zasugerował, że pewna liczba państwowych urzędników, w tym ministrów, nie wiedzieć czemu, w roku minionym otrzymała nagrody o jakiś nadmiernie duży procent wyższe niż rok wcześniej. W sumie szło to w rząd kilkunastu tysięcy na co niektóre głowy. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że ten wzrost i te kilkanaście tysięcy dotyczyło tego samego roku, w którym oszczędności budżetowe pan Tusk i jego kamanda starali się uzyskać tnąc jak toporem gdzie popadło. Pracuje w „rzadówce” więc wiem jak to wyglądało. I nagle okazuje się, że wszyscy mają oszczędzać a panowie ministrowie już nie muszą. Wręcz przeciwnie zgoła! Sprawa wygląda więc brzydko. Rząd, oszczędności, cięcia, nagrody, tysiące… taki ciąg słów nijak do siebie nie pasujących. Słowem nic tylko zapytać pana Tuska: no jak to tak? I oczywiście zapytano. A pan Tusk… wyjaśnił, że o nagrodach nic nie wiedział! Tych przyznanych ministrom!

Możliwości by było to prawda oczywiście jest kilka. Ale zanim je rozpatrzymy warto wyjaśnić, że wypłata nagród ( i nieb tylko ich) w budżetówce ( a poza nią pewnie też) jest możliwa po akceptacji przez szefa. Czyli pana Tuska. Mógł on rzecz jasna upoważnić do tego swego zastępcę pana Grzegorza lub pana Waldemara i wówczas od biedy faktycznie mógł, jak zwykło się teraz mawiać „nie mieć wiedzy” na temat puszczonych kolegom tysiączków. No i wreszcie mogła być to owa tytułowa „ręka Boga”. I tę wersje panu Tuskowi zdecydowanie polecam jako najwygodniejszą. Bo za Grzegorza i za Waldemara też odpowiada w końcu…

Poważniej możliwości też są co najmniej dwie. Pierwsza jest taka, ze pod skrzydłami pana Tuska Wszechmogącego kto chce może sobie brać z państwowej kasy tyle kapuchy ile unieść zdoła bo pan Donald faktycznie nie wie kto i ile sobie bierze. Możliwość druga jest taka, że pan Tuska po prostu kłamie. Którą z tych odpowiedzi by wybrać to i tak wychodzi, że pan Tusk premierem jest bez dwóch zdań do d**y! Albo nie wie co mu z chałupy wynoszą albo … sam wynosi tylko idzie w zaparte.

Osobiście skłaniam się do tej wersji, w której pan Tusk kłopotów ze świadomością nie ma. Przekonania do niej nabrałem oglądając pouczający montaż zapewnień pana Premiera u pana Lisa dotyczących nieznanego telewidzom fragmentu wypowiedzi pana Komorowskiego o wodzie, co to spływa. Dodam, że fragment nieznanym jest nie przypadkiem. Jakże mogłoby być inaczej skoro nie istnieje.

Na podstawie wspomnianych „przekonujących” słów Donalda Tuska mam chyba prawo sądzić, że dla pana Tuska skłamać to tyle co splunąć. Dokładnie tak samo jak, wedle nie dających się nijak zweryfikować słów tegoż pana Tuska, Jarosławowi Kaczyńskiemu sprzątnąć go za pomocą „takiego małego pistolecika”.

Dlatego jeśli mam wierzyć w „rękę Boga” to z miejsca przyznaję, że łatwiej mi w to, iż pan Tusk w sprawie nagród łże po prostu jak najęty. Jakoś mniej w to, że mu kasę wynieśli gdy zapatrzony był w Mundial.

wtorek, 22 czerwca 2010

Cała Polska lewicowa (o dogrywce)

No i odrodziła nam się lewica. Już to w Polsce rządzonej z woli narodu od lat niemal dziesięciu przez prawicę może zaskakiwać. Ale że to odrodzenie będzie wynikiem ciąży mnogiej to, wybacz czytelniku, prosto zwykły koniec świata. Jak wiadomo świadomość polityczna tworzy się, przyjmuje kształt i wreszcie ulega przemianom przez lata. A tu masz! Jedna noc i z miejsca Polska prawicowa skręca w lewo tak gwałtownie że nie nawykli do takich manewrów obywatele mogą zwyczajnie puścić pawia.

Wszytko byłoby jeszcze w porządku gdyby za tym zwrotem stała jakaś autentyczna, choćby i przeżyta w jedną noc, przemiana ideowa. Ale nie. Nikt nie ma złudzeń, że stoją za tym względy merkantylne. Po prostu bez tego się nie da.

W całej tej, jakże nowej, sytuacji jeszcze jako tako wygląda Prawo i Sprawiedliwość. Oto ma w zanadrzu kilka atutów będących dotąd zarzutami ciskanymi bez litości ze strony konkurencji. O to, że w istocie jest partią socjalistyczną, że jej przywódcy nie odżegnywali się od PPS-owskich sentymentów, że jej kandydat cytował był Marksa w Sym doktoracie i wreszcie, co może najistotniejsze, od jakiegoś czasu już pozostaje w sojuszu z Sojuszem.

Oczywiście nie można zaprzeczyć, że nawet przy tylu argumentach PiS będzie miało sporo problemów i z tym by w zalotach nie przesadzić oraz by nie pójść na zbyt dalekie koncesje jak i z tym, że część wyborców może w ogóle kręcić nosem albo i się po prostu obrazić. Nadzieja dla sztabu i kandydata jest chyba to tylko, że ci potencjalni „obrażalscy” to najtwardszy elektorat, który sto razy się zastanowi niż by miał przyłożyć choćby paznokcia do sukcesu wyborczego Bronisława Komorowskiego.

Po drugiej stronie jest znacznie gorzej. Choć tylko z pozoru. Ale o tym nieco dalej. Jak na razie symbolem PO-wsko- SLD-owskich możliwości koncyliacyjnych pozostaje sławetna wypowiedź Stefana Niesiołowskiego o Napieralskim w której to poseł PO ustanowił absolutny i chyba nie możliwy do pobicia rekord świata w ilości użytych zwrotów „załgany” i „kłamliwy”. Trudno też nagle porzucić retorykę przyklejania PiS-owi gęby „krypto socjalistów”. Dość zabawne jest to, że Platforma, która postawiała w tych wyborach na kandydata ultrakonserwatywnego (przynajmniej w przekroju tej partii) musi wysłać go teraz by żebrał o głosy u postkomunisty. To zaiste i upokorzenie ja też całkowity ideowy reset tej partii i tego kandydata. Okazuje się nagle, że po 20 czerwca nic nie jest już takie samo. I nie będzie.

Z radością czekam na debaty kandydatów. Jak mniemam, bardziej socjalnej retoryki od tej, której się spodziewam, nie słyszeliśmy publicznie chyba w całej historii III RP. O ile u Kaczyńskiego razić nie będzie bo wrażliwym społecznie był zawsze i dawał temu wyraz oraz dawał przez to swym adwersarzom powody do kpin. W przypadku Komorowskiego zabawnie jednak będzie. No bo gdzie ona może szukać swych lewicowych korzeni jeśli od urodzenia był zarówno dobrze urodzony jak też mocno nieprzychylny starszym kolegom Grzesia Napieralskiego.

Ale te kłopoty to tylko pozór. Nie od dziś wiadomo, że od zawsze jedyna ideologia PO byłą władza. I tej ideologii i Donald Tusk i Bronisław Komorowski pozostaną wierni bez względu na to z kim i po co wejdą w sojusz. A wyborcy zapewne wybaczą. Nie takie rzeczy tej partii i reprezentujących ją ludziom wybaczano. Nie będzie więc dla nich niczym szokującym to, że nagle pan Komorowski i pan Tusk okażą się socjałami pełna Geba. Wszak nie o głosy sierot po Korwinie będą walczyć lecz o przychówek polskiego Zapatero. Może więc być i tak, że po 4 lipca obudzimy się znów w innej Polsce. Tak socjalnej i tak liberalnej że bardziej już się nie da. Przynajmniej w tym stuleciu.

Najmniej jasne jest, za kim się opowie Napieralski. Choć jeśli chce dłużej pocieszyć się owocami tego ostatniego sukcesu, nie powinien wskazywać nikogo. W ten sposób bez żadnych wstrząsów przesunie swoją ewentualna ofertę na rok następny, gdy jego potencjał będzie zdecydowanie bardziej atrakcyjny i gdy osobiście będzie mógł konsumować uzyskane pożytki. A jego elektorat? Ten to dopiero ma dyskomfort… Mimo tej nowej, absolutnie lewicowej Polski z 20 czerwca.

piątek, 18 czerwca 2010

Nieudolność czy… (o powodzi, Unii i Cimoszewiczu)

Jeden z bohaterów powieści R. Bratnego „Kolumbowie, rocznik 20”, zapytany przez instruktora Przysposobienia Wojskowego czemu na sztandarze umieszczono słowa „Bóg, Honor, Ojczyzna” odparł „żeby było ładnie”.

Wczoraj premier Tusk, na nurtujące od dawna wielu pytanie po co jesteśmy w Unii odpowiedział podobnie.

Oczywiście nie dosłownie. Donald Tusk raczej rzadko mówi dosłownie. W zasadzie wówczas tylko, gdy jest zapracowany intensywnym i groźnym patrzeniem na wysoką wodę i domaga się, by mu w tym nie przeszkadzał Kaczyński.

Jakoś niepostrzeżenie przez media i fora przemknęła się informacja wyjątkowo gorąca i, co ważne, mocno choć nie wprost, nawiązujące do ostatniego kampanijnego hitu Platformy Obywatelskiej. Oto będąc z całym niemal rządem w Brukseli (ciężko na tych wałach pracowali to i wycieczka im się w nagrodę należy) zamiast być tam noszonym na rękach, musiał się z nagła tłumaczyć. Oto okazało się, że od stycznia instytucje unijne prowadzą przeciwko Polsce postępowanie. Niestety instytucje nie mogą prowadzić postępowania przeciw nikomu innemu. Na przykład przeciwko facetowi, który tą Polską od kilku lat kręci. Prowadzi więc Unia przeciwko nam postępowanie z uwagi na to, że rządząca obecnie ekipa od kilku lat lekceważy obowiązek wdrożenia jednej z dyrektyw unijnych. Nie wiem zresztą czy tylko tej jednej ale ta akurat teraz jest bardzo istotna. Dotyczy bowiem działań państwa w związku z zagrożeniem powodziowym.
Pan Tusk, nie do końca pewnie mając ufność w „zaprzyjaźnione telewizje” i inne przychylne media, z miejsca pospieszył z istotnym wyjaśnieniem.

„- Chciałbym, aby nikt nie myślał, że ta dyrektywa mogła uchronić przed powodzią, bo to nieprawda.” – wyjaśnił. I tu pełna zgoda z panem Premierem. Uchronić nas przed powodzią mógłby tylko Bóg Wszechmogący. Wchodzenia w jego rolę ani od Unii ani od Pana Tuska nie oczekuję i nawet sobie tego nie życzę.

Na tym jednak moja zgoda z panem Tuskiem kończy się. Wedle Brukseli wspomniana dyrektywa to zbiór przepisów i procedur, który „ma nakłonić kraje członkowskie UE do większych wysiłków na rzecz zapobiegania powodziom. Nakłada obowiązek określenia, jakie tereny na ich terytorium są zagrożone powodzią. Na podstawie takich "map ryzyka" kraje będą musiały sporządzić plany działań, które mają odzwierciedlać ideę dyrektywy: zapobieganie, przygotowanie, ochrona.” W związku z tym i w związku ze scenami oglądanymi podczas ostatnich fal „wielkiej wody” tego roku, za zwykłą ucieczkę przed odpowiedzialnością uważam słowa Pana Tuska gdy przekonuje:
„-- Ta dyrektywa mówi o standardach obowiązujących w całej UE. Chciałbym, aby nikt nie myślał, że ta dyrektywa mogła uchronić przed powodzią, bo to nieprawda. Nie miała żadnego wpływu na przebieg akcji ratowniczej. Przepisy UE to standardy prawne, które nie ratują podczas powodzi niczym wały.

Faktem jestże dyrektywa „nie miała wpływu” na przebieg akcji ratowniczej. No bo jak miała mieć skoro nie została wdrożona? Prawda też jest, że nie ratowałaby „niczym wały”. Bo i nie miała być żadnym ersatzem zastępującym wspomniane bufory zabezpieczające przed wysoką woda jako ostatnia instancja. Nie taka jest rola tych procedur i nie wierzę, że pan Tusk sądził, że unijna „makulatura” ma służyć do sypania zapór.

Wypowiedź Pana Tuska jest próba cwanego prześlizgnięcia się po problemie oczywistego zaniedbania. Odnosząc się do sytuacji, która miała miejsce i w której dyrektywa się nie sprawdziła bo nie mogła pan Tusk unika odpowiedzi na pytanie co mogła sprawić gdyby była. To, że nie uratowała nie znaczy nic. Tego, że mogła pomóc sprawdzić się nie da.

Jednak próba sprowadzenia dyskusji do rozmowy o tym co jest a nie o tym co być powinno pokazuje że w tej sprawie pan Tusk sam czuje, że wszedł na grząski grunt. I ze jest nagle w miejscu, z którego już nie wygląda jak bohaterski, ubrany luźno facet, który przyjechał na wały „pomóc” poklepując po plecach i patrząc srogo na wodę.

A na koniec jeszcze takie drobne wyjaśnienie związku informacji o dyrektywie i powodzi z ostatnimi wydarzeniami w kampanii wyborczej. Związku, którego dotąd nie dostrzegła polityczna konkurencja i nie wykorzystała w kampanii. Chodzi mi o radośnie przyjęte przez sztab pana Komorowskiego i jego samego poparcie udzielone przez faceta, który przez swe wypowiedzi adresowane do powodzian dawno temu wyautował się z polityki. Przypomnienie tego w sytuacji gdy pan Komorowski „ma przyjemność” nawiedzać tereny dotknięte „wielką wodą” byłoby znakomita puentą tych „gospodarskich” podróży kandydata.

Cytaty za: http://wiadomosci.onet.pl/2186150,12,bruksela_sciga_polski_rzad_za_powodz_odpowiedz_tuska,item.html

czwartek, 17 czerwca 2010

…i sprawiedliwość (o powściągliwości)

Trudno powiedzieć jaki wpływ na wynik I tury a może i całych wyborów będzie miał wczorajszy wyrok w sprawie Komorowski vs. Kaczyński. O tyle trudno, że wedle publikowanego właśnie sondażu lwia część (sondowanych) wyborców ma gdzieś sprawę prywatyzacji szpitali. Nie wiadomo tylko czy to „gdzieś” odnosi się do tego, że może pan Komorowski jednak chce czy raczej do tego jaki wyrok zapadł. I czy sondaż nie jest przypadkiem taką próba zniechęcenia sztabów do grzebania w archiwalnych wypowiedziach…

Trudno nie przyznać, że zaliczenie takiej wpadki na mecie pierwszego etapu to błąd poważny. Odium kłamcy w sytuacji, w której konkurentowi zwyczajnie brak jakichkolwiek argumentów w walce to jest nic innego jak opuszczenie gardy w momencie gdy widzi się potężną „bombę” zmierzającą do naszej szczęki. Cała sytuacja jest niczym innym jak kolejnym ujawnieniem słabości sztabów wyborczych i naszych polityków w ogóle. Jak by się przyjrzeć temu, co w naszych warunkach jest kampania wyborcza to wygląda ona tak, jakby to jakaś Fergie rywalizowała z JLo o kolejna statuetkę Grammy. Klip, koncert, klip, spotkanie z fanami… Nie widać za to żadnego wsparcia merytorycznego. Researchu materiałów do wypowiedzi i przede wszystkim dokładnego przygotowywania… spontanicznych bon motów. Na tym polegać powinna przede wszystkim praca sztabu. Reszta to już tylko technologia…

Ja wiem, że inkryminowana wypowiedź padła z ust samego prezesa ale po to jest sztab wyborczy by nie padła. Jeśli nie potrafią temu zapobiec to czas najwyższy poszukać innej roboty. Tyle…

A skoro jesteśmy już przy sztabie wyborczym i fachowości to przyznać trzeba, że sztab Prezesa, przy wszystkich ujawnionych niedoskonałościach jawi się jako szczyt profesjonalizmu przy ekipie obsługującej Marszałka. Ja wiem, tam pola do popisu nie ma. Tam potrzebne są metody ekstremalne. A właściwie jedna. Trzeba zamknąć Komorowskiego w jakiejś komórce i do czasu końca kampanii „zgubić klucz”. Kampania wyborcza to okres dość szczególny. Ale szczególny przez to, że od uczestników wymagający wyjątkowej mobilizacji. Jeśli tak wygląda „zmobilizowany” Bronisław Komorowski to strach pomyśleć jaki jest „w stanie spoczynku”.

Wydawało się, że po wczorajszym wyroku nic nie będzie w stanie zakłócić zwycięskiego okrzyku ekipy PO. Okazało się, że było inaczej. Że znów ujawnił się jej „najsłabszy element” czyli sam kandydat. Ktoś, kto potrafi spieprzyć tak ewidentny sukces musi być już nawet nie durniem. Musi być jakimś osobliwym przypadkiem socjologicznym. Wypowiedź pana Marszałka o „rozgrzanym sędzi” to jest szczyt. Tak zresztą wieloznaczny, że może się o nią przyczepić równie dobrze Amnesty International zaniepokojona stanem niezawisłości sadów jak i Kazia Szczuka zniesmaczona samczym szowinizmem pana Komorowskiego. A sama pani sędzia za sugestie, ze czeka pod telefonem na komendę Marszalka powinna go z miejsca pozwać. W trybie wyborczym.

A swoja drogą polecam znakomitą formułę przeprosin, do których dojść musi ( o ile sztab PiS się nie odwoła i odwołanie nie zostanie uznane) jeśli się nie chce zamanifestować pogardy dla prawa. Zaproponował ja na swoim bloku kolega zuuraw*

* http://zuuraw.salon24.pl/195139,mam-najlepsza-formulke-przeprosin-dla-jk

środa, 16 czerwca 2010

Król jest nagi (baśń wyborcza)

Kampania wyborcza przyzwyczaja nas wcale nie powoli do takiej quasibasniowej konwencji. Poprzedni tekst poświęcony wyborom, w oczywisty sposób bazował na motywach z Kopciuszka. Dziś inna baśń, która nadto stanowi przewrotny epilog poprzedniej.

Kilka dni temu napisałem o dość niespodziewanym wzlocie „drugoligowego” kandydata Grzegorza Napieralskiego i o moich, oczywiście życzeniowych (choć tekst, przy pobieżnej lekturze, mógł sugerować co innego) prognozach związanych z przewidywanym końcem tego lotu. Okazało się jednak, że lot był zdecydowanie krótszy a lądowanie dalekie od tych, które zwykło się określać jako efektowne. Właściwie nie było to lądowanie lecz bolesny upadek na pysk. Co gorsza dokonany za sprawą podstawionej nogi człowieka, który pewnie do wczoraj uchodził w oczach pana Napieralskiego za jednego z mentorów.

Przedziwna dla niektórych „zdrada” Cimoszewicza faktycznie odwróciła natychmiast coś, co mogło mocno pomieszać szyki pana Komorowskiego. Jednak serdecznie nie zgadzam się z tymi, którzy we wczorajszym evencie dostrzegają jakiś przebłysk geniuszu.

Po pierwsze tego można było się spodziewać jeśli pamięta się dość rozwlekłe umizgi i, jak dotąd mało udany flirt „białowieskiego żubra” z partia miłości. Teraz wyszło że „żubr” z „żubrem”* jakoś się dogadali.

Po drugie… Właśnie. Po drugie poza kopniakiem wyfasowanym Napieralskiemu (przy jego realnej sile nie jest to dla głównych graczy na scenie politycznej żadna trudność) w ruchu PO nie ma nic genialnego. Bo czy ma w sobie choćby odrobinę geniuszu udowadnianie po raz kolejny, że stawia się na ludzi, którzy niewiele sobą tak naprawdę reprezentują a ich publiczny wizerunek to nadęty przez media balon. Tym bardziej imponujący im rzadziej tacy giganci mówią i publicznie się pokazują.
Teraz PO zaliczyła wprost kumulację. Oto społeczeństwo, po dość rozwlekłym spektaklu pod tytułem „co nam kandydat wykopie i skąd nas jeszcze wyprowadzi” mamy kolejna zagadkę dla wyborców. Oto u boku Komorowskiego staje człowiek, który swoja decyzję tłumaczy obawami o to, co może spotkać Polskę, jeśli wybory wygra konkurent pana Bronisława.

Jak w takiej sytuacji nie robić wielkich oczu pamiętając komu ów kolejny „filar kampanii wyborczej” kandydata PO zawdzięcza załamanie swej politycznej kariery. Jak nie pytać o intelektualne kompetencje pana Włodzimierza Cimoszewicza pamiętając w jakim stylu i jakimi środkami się to odbyło.

Jaką wartość mogą mieć słowa i sugestie człowieka, którego postępowanie jest oczywistym dowodem braku minimalnych zdolności do refleksji. Ja rozumiem sytuację, w której wiele rzeczy byłoby niejasnych a wiele subtelności czyniłoby sprawę rzeczą nie do rozwikłania. Ale tu akurat jest inaczej. Cimoszewicz padł ofiara ordynarnej ubeckiej intrygi w której swoją role odegrały bardzo konkretne osoby. I teraz tenże Cimoszewicz, pod hasłem obrony wolności i bezpieczeństwa obywateli wchodzi w mariaż z towarzystwem, z którego ta ordynarna intryga wyszła.

Nie mam powodu twierdzić, że za tym stoją inne okoliczności więc stawiać mogę tylko na skrajną głupotę „wielkiej nadziei lewicy”. Panie Cimoszewicz. Jeśli własne doświadczenie z panami Miodowiczem i Brochwiczem niczego pana nie nauczyło, jeśli nie jest dla pana sygnałem alarmowym dziwna sympatia pana Komorowskiego do WSI to jest pan skończonym idiotą.

Za każdym razem jak ktoś powraca ze straszakiem IV RP pan powinien być pierwszym, który przypomni, że najpoważniejszy polityczny przekręt miał miejsce zanim na budowie tej IV położono choćby pierwsza cegiełkę. Zdarzył się w III RP i dokonał się rekami tych, którzy tak teraz nas chcą kochać aż ich wszyscy pokochamy. Pan już wie jak to jest.

A Napieralski, widząc jak ten uwielbiany „leśniczy” z Białowieży, który jak tylko by wrócił, miał pokazać prawicy, mizia się z tymi co mu tak sprytnie nogę podstawili, zamiast płakać i mówić jak mu przykro, powinien powiedzieć „Panowie. Król jest nagi! I jaki tam z niego król…”. Cała ta otoczka wokół Cimoszewicza to wielka tęsknota lewicy za kimś, kto przywróci jej świetność czasów Kwaśniewskiego. Widza więc to co chcą...

A co do geniuszu PO to jest to geniusz przewrotny i mogący stać się szybko z argumentu pro przesłanką contra. Oto mamy potężna partię, która do władzy szła z „zastępami fachowców i szufladami pełnymi ustaw”. Szuflady i ustawy okazały się być w „odbitych” biurkach pokonanych konkurentów a na fachowców trzeba robić łowy w środowiskach tak odległych od programu, dla którego niegdyś pozyskano tylu entuzjastów. Cimoszewicz, Huebner, Belka… Taki zaciąg w sytuacji gdy próbowano sprzedać etos „partii fachowców”? Do tego zaciąg, który demoluje nawet ogólne wyobrażenia o ideologicznym czy programowym profilu partii. Nagle okazuje się, że mamy cos miedzy meksykańska Partią Instytucjonalna, która była by rządzić i późnym PZPR-em przyciągającym bezideowych koniunkturalistów. Taki POZPR. I faktycznie nęcony od dawna Wojtek Olejniczak świetnie się tam znajdzie. Skoro jest tam też miejsce i dla Sikorskiego i dla Borusewicza to jest tam miejsce dla wszystkiego, co się rusza. Byle ruszało się tak, jak każe szef.

* Ktoś ostatnio porównał Komorowskiego do żubra…

poniedziałek, 14 czerwca 2010

O Zakirowie raz jeszcze

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Rebis udało mi się skontaktować z paniąKrystyną Kurczab – Redlich, dziennikarką i pisarką, jedną z osób, dzięki którym Oleg Zakirov napisał swoją biografię zatytułowaną „Obcy element”.( Da bóg a o samej książce napiszeanetik8, którą do tego namawiam). Pani Kurczab- Redlich napisała mi „Według mnie Olegowi potrzebna jest raczej stała praca (np. w jakimś archiwum historycznym czy w IPN), niż doraźna pomoc materialna. Pod koniec prezydentury A. Kwaśniewskiego otrzymał on rentę dożywotnią. Na razie wynosi ona ok. 2.200, są czynione starania w celu jej podwyższenia. W najbliższym czasie napisana przez niego książka dorzuci zapewne do tej cyfry jakąś sumę.”

Napisałam też, że żona pana Fakirowa dorabia ucząc rosyjskiego a córka mieszka w Kanadzie, gdzie wyszła za mąż.

Przyznam, że odczułem ulgę choć z drugiej strony również bezsilność. Bo znów nie mam pomysłu na to, co dalej.

Po poprzedniej notce otrzymałem też list od osoby, która zobowiązała się wesprzeć pana Fakirowa materialnie.

PaniKurczab- Redlich napisała też, że mój list przekazała Olegowi Zakirovowi. Może uda mi się nawiązać osobisty kontakt.

A przy okazji przyszła mi do głowy taka refleksja, że chyba za mało zwracamy uwagę na ludzi takich jak Oleg Zakirov. Dziwię się, że nie powstał projekt badawczy zmierzający do stworzenia czegoś w rodzaju słownika biograficznego zasłużonych dla Polski cudzoziemców. Ani, że nie mamy żadnego poświęconego im memoriału, który pokazywałby, że opłaca się być przyjacielem Polski. Bo tylko tak będziemy Polsce przyjaciół przysparzać a nie od niej odstręczać.

Popatrzmy, jak robią to inni. Jak potrafią wyrazić wdzięczność tym „obcym”, którzy położyli zasługi dla ich krajów. Albo pokażmy, że potrafimy tę naszą wdzięczność sami zdefiniować w jakiejś wartej poświęcenia postaci.

ps. Oczywiście mundial trwa a z nim moja „wewnętrzna emigracja”. Ale niektóre sprawy nie mogą czekać aż świat wreszcie przestanie ganiać za kawałkiem skóry wypełnionej powietrzem i zajmie się czymś poważniejszym…
Póki co jestem tu: http://iirosemann.blogspot.com/

Pierwsza tura ( o myśleniu życzeniowym i racjonalnym)

Kiedy człowiek jest przekonany, że uda się coś tylko z tego powodu, że on tak chce, mówimy o myśleniu życzeniowym. Ten rodzaj procesu myślowego wyklucza wszystkie te przesłanki, które stoją w sprzeczności z tym, co wedle naszego życzenia powinno a raczej musi się spełnić.

Dotąd o wygranej Jarosława Kaczyńskiego myślałem chyba w taki właśnie sposób. Pomijając kosmiczną przewagę Bronisława Komorowskiego, niechęć mediów wobec prezesa PiS i wszytko, co w podobny sposób mogło stanąć na drodze temu mojemu życzeniu zmiany na naszej scenie politycznej.

Po wczorajszej debacie moje myślenie zmieniło się. Nadal oczekuję zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego ale teraz moje :”chcę” nie jest już jedynym argumentem.

O dziwo zmiana mego patrzenia na to, co dzieje się między głównymi konkurentami w prezydenckim wyścigu nie wiąże się wcale z „serią niefortunnych zdarzeń” w wykonaniu pana Komorowskiego. To oglądałem na długo przedtem, zanim w przypływie szaleństwa PO oddało walkowerem dominację na politycznej scenie wystawiając do walki ewidentne nieporozumienie zwane przeze mnie od dawna „dętą dupą”. Widząc to wszystko wierzyłem, że walec PO może dotoczyć do końca jakąś minimalną ale wystarczająca przewagę.

Zmieniłem zdanie w okolicznościach dość niezwykłych. Po wczorajszej, ekstremalnie bezpłciowej debacie między czwórką kandydatów. Nie było to widowisko porywające. Ale właśnie przez to pokazało nową jakość na scenie „bardziej na lewo” od ostatniego potencjalnego zwolennika Kaczyńskiego. Bo to o dusze tego właśnie elektoratu stoczona została wczoraj zacięta walka. Właściwie Kaczyński w tej debacie nie uczestniczył. Wypadł dobrze, w pewnych momentach nawet bardzo dobrze. Pewnie przekonał jakąś część niezdecydowanych. Ale bohaterem wieczoru był Napieralski. Nie dlatego, że wypadł jak jaki Tony Blair Czy H.L Zapatero. Nie wypadł. Wypadł po prostu o niebo lepiej od Komorowskiego. I w tym widzę szansę na całkowite przeorientowanie sympatii tych, którzy mieli rozstrzygnąć elekcję na korzyść Komorowskiego. Do niedawna nawet w pierwszej turze. Teraz zasilą oni w sporej części elektorat Napieralskiego. I tu pozwolę sobie na śmiałą wróżbę. Może na tyle, że… Bronisławowi nie starczy na II turę.

I tu znów moje myślenie życzeniowe wraca. Bo sukces Kaczyńskiego sukcesem ale odniesiony w takim stylu byłby dla mnie jeszcze bardziej satysfakcjonujący. Nie dlatego, że Komorowski dostał by policzek. On nie jest podmiotem tej elekcji lecz przedmiotem. Tak naprawdę wygra lub przegra Tusk.

I wolałbym, by przegrał najdotkliwiej jak się da. Już nie tylko z Kaczyńskim. To zresztą byłoby potrzebne naszej scenie politycznej, która coraz mocniej jest zawłaszczaną przez Tuska i jego akolitów. Wybicie się Napieralskiego, który przecież został wysłany na „polityczną śmierć”. A po niej miał zapewne nastąpić wyglądany od lat dwudziestu „historyczny kompromis”.

Nie mam powodów życzyć Napieralskiemu dobrze. Jest zakutym w peerelowski kask piewcą nieprzerwanej pępowiny wiążącej lewice z dawną komunistyczną poprzedniczką. Ale przegranej II tury mu życzę z całego serca.