środa, 28 grudnia 2011

2012 – koniec świata…

Igor Janke u siebie dopytuje się jak nam widzi się zbliżający 2012*. Nie bez przyczyny się dopytuje bo naczytał się Rybińskiego. I pewnie chce, żeby go po tej czarnej wizji z Sodomą, Gomorą i paliwem po 7 zyla pocieszyć. Tedy pocieszę go. Bo czy ktokolwiek w Polsce zauważy te 7 zyla na litrze? A nawet jeśli to czy się przejmie? Nie takie rzeczy nas nie ruszały. Przeszliśmy ostatnio taka szkołę odporności że nic nas już nie ruszy. Choćby na naszych oczach żywcem darto kocięta i szczenięta to nam nawet powieka nie drgnie. Z nas już nie ludzie z marmuru czy żelaza ale z tytanu i innych technologicznie posuniętych materiałów. Chce pan Igor dowodów? Ano proszę. Jakoś wcale nie za dużo czasu temu zdecydowana większość społeczeństwa uznała, że nasz Premier jest do dupy a jego rząd nawet ekstra do dupy. W związku z powyższym przy najbliższej okazji większość społeczeństw powierzyła Premierowi do dupy i jego ekstra do dupy rządowi niezwykle trudną i odpowiedzialną misję przeprowadzenia naszej Ojczyzny przez wyłaniające się z nagła mielizny i rafy. Jakby oczywistym społeczeństwu się wydawało, że to dzieło powierzyć można było komuś, kto jest… jaki jest. Co tam zatem że za paliwo przyjdzie te 7 zyla płacić. Pewnie nawet nie zapłaczemy. A nie zapłaczemy bo ciekawsze rzeczy przed nami. Fachowo rzecz ujmując mamy nieco inne priorytety.

Dwa ostatnie lata to czas, w którym rzeczywistość niesamowicie zapętliła się nam z historią. I do dziś rozsupłać tego nie jesteśmy w stanie. Taki pan Borowczak bohater zdemaskował na ten przykład podpiętych pod Solidarność gdzieś kole 1989 roku Kaczyńskich za pomocą fotki z września 1980 roku z dwoma Lechami (w tym jednym, którego tam jakoby nie było…) siedzącymi po prawicy i lewicy Kołodzieja. Ale to nic jeszcze. Oto odnalazła się największa (interpretujcie jak się wam podoba) córa tejże Solidarności. Trudno powiedzieć czemu dwadzieścia lat trzeba było czekać aż się znajdzie ale co tam. Zresztą to też jakiś tam symbol znaczący albo nawet parabola naszego narodowego losu bo na tyle rzeczy cięgle jeszcze czekamy i czekamy…

Lech (ten co wtedy był akurat) z kolei podwoił stawkę, zaliczył kumulację i w efekcie okazał się też wodzem rebelii z grudnia 1970. Wodzem tak zmyślnym i sprytnym, że nawet ci, co im wówczas przewodził do dziś nie wiedzieli, że im przewodził. A może i nadal nie wiedzą. Jakoś tak prasa radio i telewizja powściągliwie do tego coming out pana Lecha podeszły. Ale szacuj dla bohatera i jego rozkwitających rejonów szarej i białej substancji odpowiedzialnych za pamięć. W związku z tym czekam ze spokojem na ujawnienie kolejnych historycznych dokonań pana Lecha jako to dowodzenie AK, prowadzenie kontruderzenia znad Wieprza, autorstwo „Kapitału”, sprowadzenie do Polski chrześcijaństwa oraz, co absolutnie nie wykluczone, bycie czwartą osoba boską. Czwartą w kolejności rzecz jasna a nie co do znaczenia.

Późne chodzenie spać, szczególnie to, które bierze się z bezsenności ma wiele minusów. Człowiek się wkurza (przez co jest jeszcze bardziej bezsenny…), rano jest niewyspany i takie tam. Ma natomiast tę zaletę, że się trafia na ciekawe audycje w telewizorze. Czemu ciekawe audycje puszcza się akurat somnambulikom nie mam pojęcia. Jakieś sensowne uzasadnienie pewnie to ma. W końcu zaprzyjaźnione stacje to jednak biznes i poza „Tygodnikiem Powszechnym” prezentów nikomu nie zwykły robić. Nawet lunatykom.

W każdym jednak razie dzięki bezsenności i uprzejmości jednej z zaprzyjaźnionych stacji mogłem ujrzeć przyszłość. Nie, żeby mi wyłożyli kawę na ławę. Wspomniana stacja to przecież medium dla inteligentnych więc pokombinować musiałem. Obejrzałem sobie audycję o pewnej pani co to od dawna dużo mogła a przez to i dużo kosztowała. Rzecz w tym, że role drugoplanowe we wspomnianej audycji odgrywali najwyżsi urzędnicy państwowi z obecnym prezydentem na czele. A ramy czasowe niektórych osiagów owej pani, by jasnym było – w audycji odmalowanej barwą raczej czarną, pokrywają się w znacznej części z rządami obecnej, najlepszej na świecie ekipy czy tam, jak rzekł był pan Radosław, drużyny.
Gdy na to patrzyłem, zastanawiałem się czy:

a) śnię.
b) nastąpiło gwałtowne przyspieszenie wyprzedaży aktywów zaprzyjaźnionej spółki z czym łączyć się może zmiana „linii”
c) jakieś krety pisowskie (wiadomo, to matecznik tego gatunku) podpięły się szczwane pod emisję
d) następuje powolne przesunięcie wajchy

Jako że cierpię tylko na bezsenność a zaprzyjaźnioną spółką kierują przecież sprawdzeni (he he…) towarzysze walterowcy uznałem, że wyłącznie odpowiedź ostatnia może być prawdziwa. Zresztą jak się popatrzy na mierzone kalibrem i autoramentem zapraszanych gości sympatie i preferencje stacji w ostatnim okresie widać, że prace nad „historycznym kompromisem” idą pełną parą. Tylko ten kompromis…

Czy nie jest wam, towarzysze walterowcy, chłopcy i dziewczęta czerskiści i ty księże Boniecki zamilkły tak młodo, że to nie Kuroń ani Geremek będą ta kwoką, która pod swymi skrzydłami zbierze pogubioną dziatwę z Rozbratu, z Nowego Światu i spoza gór i rzek? Że tow. Kwaśniewski z całym stadem komuchów wyblakłych i Frasyniuk milioner ze skromną czeredą demokratów (kropka pe el ) splotą się w uścisku, któremu patronować będą wódczany baron ze skłonnością do skeczów adresowanych do ludności o umysłowości sześciolatków, pabianicki beton partyjny i wrażliwy społecznie, kiepsko opłacany przez państwo właściciel złotego jaguara? Tudzież babochłop z uciętym wackiem, babochłop z wackiem i inne cuda natury.

Tedy nie dziw się panie Igorze, że Naród nie ma czasu roztkliwiać się nad tymi 7 złotymi za liter. Naród ma tyle ważniejszych zajęć, że żadnym tam końcem świata głowy mu zawracać nie warto.

* http://jankepost.salon24.pl/376396,rybinski-wieszczy-katastrofe-a-wy-prognozy-na-2012

czwartek, 22 grudnia 2011

Święta czyli co z ludzi wychodzi

Jak wszyscy wiedzą a wierzą niektórzy, okres świąteczny szczególnie służy tym, którzy coś tam mają na wątrobie. Zdarza się ponoć, że ludzkim głosem potrafią i zwierzęta przemówić. tak dla równowagi chyba skoro co niektórym zdarza się, i to w wymiarze wykraczającym zdecydowanie poza czas Bożego Narodzenia przemawiać w języku, który na te potrzebę musi niezawodnie mieć rozdwojony koniec. Jak to u gadów się przyjęło…

Taki pan Stefan na przykład… Ja właściwie nie rozumiem czemu „partii zdrowego rozsądku” brak rozsądku na tyle, by coraz silniejsze objawy chorobowe pana Stefana otoczyć jakąś klauzulą tajności. Cóż to, przynajmniej technicznie, dla niej? A tak nie dość, że pozwala na rażącą niespójność w swym „przekazie miłości” to jeszcze obnosi się z ułomnością swego prominentnego członka miast ja jakoś dyskretnie maskować. Choć może właśnie w tym rzecz. Może chodzi o jakiś program walki z wykluczeniem w rodzaju sławnego „Niech nas zobaczą”. Sowicie wspierany zastrzykiem unijnych pieniędzy i pokazujący, że i dla obłąkanych jest u nas miejsce w przestrzeni publicznej.

Mówi więc ów pan „- Tak jak trupy w Smoleńsku były dobre dla paru ludzi, tak i trupy w Afganistanie przydadzą się im by dobrać się do władzy” a ja się zdumiewam i szczerością pana owego odniesioną do partyjnych kolegów, którzy, a jakże, skorzystali i do władzy dobrali się nim wspomniane trupy wystygnąć zdążyły i brakiem reakcji choćby samych zainteresowanych. Nie tylko tym passusem ale i specyficzną „promocją naszej pokojowej misji, której cel, wedle owego pana jest bardzo oczywisty. „Polskie wojska pozostaną tam, dopóki aż Mułła Omar z całą bandą zadynda na jakiejś latarni”*. Myślę, że po czymś takim możemy czuć się dużo bardziej bezpieczni. Tam i tutaj. Myślę nawet, że wspomniany Mułła, czując respekt przed naszym błyskotliwym wykluczonym i nie chcąc przy tym wyjść przed światem na jakiegoś zacofanego foba, sam znalazł już stosowny sznurek i teraz właśnie rozgląda się za latarnią. A obecna zwłoka w oczekiwanych obwiesinach to wyłącznie efekt tej niekorzystnej okoliczności, iż niełatwo rzeczony obiekt znaleźć w górzystych rejonach Afganistanu.

Cieszmy się więc magią świąt. nawet jeśli jej efektem jest taka niewymuszona szczerość. Cieszmy się póki możemy. Kto wie bowiem co nas czeka. taki pan Sawka an ten przykład, na razie na własne, osobiste potrzeby nie tylko Świętami się znudził ale i się im przeciwstawił. Zdecydowanie. Uznając przy okazji, że to jego bohaterstwo, polegające na nieuleganiu terrorowi obdarowywania innych prezentami, lepienia pierogów i wszystkich innych uciążliwości zasługuje na obwieszczenie Urbi et Orbi za pośrednictwem naczelnego organu wszystkich światłych, modnych i świadomych**. Jak na razie możemy tylko doniosłość jego kroku kontemplować. Ja jednak jestem przekonany, że nie przypadkiem świat o znudzeniu, zmęczeniu i poczuciu osaczenia pana Sawki musiał się dowiedzieć. Czuję w kościach, że wspomniane bohaterstwo, z którego na tę chwilę korzysta wyłącznie wspomniany i jego najbliższa rodzina ktoś może zechcieć litościwie rozciągnąć i na resztę społeczeństwa. Prawdą oczywistą jest, że to przecież takie męczące i nudne latać po mieście czy przysiółku z iglastym wiechciem, przeciekać się w sklepowym tłoku po nikomu niepotrzebne prezenty albo utknąć w niewoli kuchennych obowiązków będąc sterroryzowanym przez uszka, pierogi i postną kapustę. Jak nie przymierzając jaka kuchta dziewiętnastowieczna poddana uciskowi klas posiadających. Nie zdziwię się więc, jeśli zaraz pojawi się w „przestrzeni publicznej” jakiś Front Wyzwolenia od Świat. Który nie tylko uwolni „kuchty” całego świata ale i zadba, by żaden wstecznik, dajmy na to przez ścianę, nie zakłócił panu Sawce przyjemności zrywania z tradycją. Choćby przez rodzinne śpiewy kolędowe albo zbyt głośno składane życzenia.

Takie skojarzenie mi się nasunęło, gdy czytałem wynurzenia pana „wyzwolonego z niewoli Świąt” Sawki. Niegdyś, w jeszcze bardziej niż wspomniany wyżej organ postępowym piśmie „lewicowej inteligencji” co się „Bez dogmatu” nazywa, jeden pan „lewicowy inteligent” opisał swe wrażenia na temat jednej z pielgrzymek Jana Pawła II do Polski. Ściślej zaś mówiąc opisał jak to nie mogąc znieść tego wszystkiego trudnego dla niego do zniesienia, co pielgrzymka miała ze sobą przynieść, uciekł na jej czas do Paryża. Ale, jak napisał, „papież za nim i tam dotarł”.

Przekonanie, że Jan Paweł II chciał tracić czas na ściganie choćby i najinteligentniejszego z naszych „lewicowych intelektualistów” oraz przeznaczanie szpalt gazety na osobistą radość pana Sawki z faktu, że coraz więcej ludzi ma gdzieś świąteczne tradycje ( bo że pan Sawka ma gdzieś to oczywiście jego sprawa) to wedle mnie ten sam wymiar pychy. Równie nieuzasadnionej.

* http://www.polskatimes.pl/artykul/485879,tak-jak-trupy-w-smolensku-tak-i-te-przydadza-sie-niektorym,id,t.html

** http://wyborcza.pl/1,75248,10856958,Osobiscie_zrywam_ze_swiateczna_tradycja.h

wtorek, 20 grudnia 2011

Tańczący z Temidą (o prokuratorach wszelakich)

Prokuratorzy, te nasze najważniejsze ostoje praworządności… Tu taka uwaga istotna dla ewentualnie wzburzonych poprzedzającym stwierdzeniem. Zgadam się, że ostoją sprawiedliwości są sądy ale za praworządność odpowiadają jednak prokuratorzy. Sprawiedliwość, praworządność… Nie, nie jest to jedno i to samo. I nawet nie chodzi o nazwę. Widać to znakomicie w praktyce.

tak więc wróćmy do początku. Prokuratorzy, te nasze najważniejsze ostoje praworządności, nie przestają mnie zadziwiać. Wręcz przeciwnie. Zadziwiają i zadziwiają. Niby wszyscy kończyli uniwersytecki kurs prawa oparty na tym samym szkielecie, niby wszyscy bazują na tych samych kodeksach. Ale gdy przychodzi co do czego to jeden prokurator takiemu swemu koledze Pasionkowi postawi jakże konkretne zarzuty, inny, w dodatku generalny, odrzuci jego zażalenie a trzeci znowu uzna, że zarzuty się nie potwierdzają. I zgadnij tu człowieku który z nich najintensywniej sypiał na wykładach, który ma nieaktualna zawartość biblioteczki a który zapomniał na czym polega sprawiedliwość i czym się różni od praworządności.

Przypadek prokuratora Pasionka to zresztą wcale nie najjaskrawszy przykład działań prokuratury budzących niemałe wątpliwości co do tego, co jest ich istotą. Czy sprawiedliwość czy też praworządność. A może coś jeszcze innego?

Słuchając o zarzutach stawianych publicznie Macierewiczowi trudno nie sięgać pamięcią do roku 1992 i do wypowiedzi pana Ciemniewskiego, który, jak już nieco pohisteryzował, wziął na siebie rolę inkwizytora pleniącego w III Rzeczpospolitej herezję lustracji. On to bodaj wówczas równocześnie oskarżył Macierewicza o upublicznienie absolutnych i nieprawdziwych bzdur i zapowiedział ściganie go za… zdradę tajemnicy państwowej. Bzdury i nieprawdy jako tajemnica państwowa już wtedy skojarzyły mi się ze Szwejkowską wizją dostojnych CK Austro-Wegier, w których najpilniej strzeżoną państwową tajemnicą był postępujący idiotyzm gen. Potiorka. Dziś jest niewiele lepiej. Tym razem Macierewicza ciągać będą za „poświadczenie nieprawdy” i „ujawnienie tajemnicy”. Niewiele, ale lepiej jednak. Jak sadze nieco nasza praworządność zdystansuje się od haszkowskiej atmosfery i spróbuje oddzielić od siebie „nieprawdę” oraz „tajemnicę”. Jak się domyślam „nieprawdą” będzie to wszystko, co obecna ekipa zdążyła pochować powrotem do szuflad ochoczo przepraszając i sowicie gratyfikując tych, których to dotyczyło. „tajemnicą” zaś będzie to, nad czym mleko już się rozlało. Choćby w postaci wyroków oddalających pozwy przeciwko Macierewiczowi. Tak więc załatwi się go od razu z mańki i z buta.

Na kanwie „zdradzania” przez Macierewicza „tajemnic” i „poświadczania nieprawd” pojawiło się wiele głosów, ze ów zniszczył nasz wywiad „ujawniając agentów”. Ja w związku z powyższym mam takie pytanie cóż nasz wywiad miał z tych agentów ulokowanych choćby w „zaprzyjaźnionych mediach”. Na jaki cehauj oni byli temu wywiadowi i temu państwu, na rzecz którego wywiad ich tam jakoby trzymał. Czyżby te „zaprzyjaźnione media” stanowiły jakieś zagrożenie dla bytu naszej państwowości.? A może chociaż dla praworządności?. Jeśli tak to ja się pytam gdzie byli prokuratorzy?

Co zaś się tyczy Macierewicza… I oskarżenia. Nie o to, to o cokolwiek!

The Queen of Hearts, she made some tarts,
All on a summer day:
The Knave of Hearts, he stole those tarts,
And took them quite away!*

Dobre jak wszystko inne. Jak, nie przymierzając, „zdrada tajemnicy” i „poświadczenie nieprawdy”.
Sprawiedliwość musi cierpieć patrząc jak praworządność harcuje.

• L Carroll, Alice's Adventures in Wonderland

piątek, 16 grudnia 2011

Posłowie – znowu u siebie (?) (idą pancry na „Wujek”)

We wszystkich dyskusjach o „stanie” najbardziej irytujące są momenty, w których odwieczni albo świeżo objawieni apologeci naszego „bohatera narodowego”, co to by strzelał i strzelał…, argumentują „ja nie wiem co by było jakby nie wprowadził ale…” Irytujące bo żaden z tych, co się muszą albo chcą wdawać w takie potyczki, nie potrafi jakoś zamknąć sprawy krótkim i konkretnym „to może najpierw się pan/pani dowie i dopiero wtedy poruszy ten wątek. Teraz proponuję o tym, co wiemy…”
Właśnie o to chodzi. O to, co wiemy.

Dlatego właśnie takie znaczenie ma tekst lestata. Poza oczywistą i nie dającą się zmierzyć wagą bólu jego i jego bliskich jest takim małym kamyczkiem wrzuconym w tę machinę kłamstw i bezczelności. Bo zmusiłby, gdyby miał jeszcze większą szansę przebicia się do powszechnej opinii, ludzi pokroju choćby Lityńskiego, perorującego dziś z pozycji gościa upadłego bezpiecznie nawet nie na cztery ale na sześć łap o "patriotyzmie" bandziora, do obrony tezy, że gdyby nie ten kamień u szyi i portowy kanał, to by weszli. Że gdyby na Jezuickiej nie zatłuczono nastolatka ale nadal by on chodził po ziemi, weszli by. Gdyby nie kazano zatrzeć śladów, weszliby. Że trzeba było bić, zastraszać, że konieczni byli „nieznani sprawcy”, bo inaczej by weszliby.

Gdyby sprawę zamknąć tylko nocą 13 grudnia tamtego roku, pewnie można by deliberować czy owa pokraczna konstrukcja znana pod nazwą „mniejszego zła” faktycznie nie była uzasadniona. Oddać się weryfikacji zachowanych dowodów i na zimno stwierdzić, że nie. Że nic tego nie potwierdza.

W oparciu o to co wiemy (choć nie wszyscy, o to starannie zadbano) żadne grzebanie nie jest konieczne.

Z zapiekłości, furii i okrucieństwa, które wyłaniają się z tych przypadków, przypisanych przez naszą „sprawiedliwą ojczyznę” „nieznanym sprawcom” wyłania się obraz diametralnie niezgodny z wizerunkiem „wspaniałego i zdeterminowanego patrioty”, który zrobił tylko to, co musiał i zrobił to genialnie. Tak, tak się pisze o nim.

A jeśli się tak pisze to faktycznie trzeba uznać, co napisałem wcześniej, że trzeba było zatłuc lestatowi ojca, zatłuc Przemyka i innych. A jeśli nie trzeba było to znaczy, że to był taki dodatek. Wynikający po prostu z charakteru „wodza” i jego zgrai. Z tego, że to nie byli żadni patrioci. Jeśli już to raczej psychopaci.
Ktoś mógłby oczywiście polecieć odwiecznym argumentem wszystkich czerwonych bandytów, że „nie wiedział”, że to było „przeciw niemu”. Tylko czemu jakoś tych, którzy byli „przeciw niemu” w tej formie nie ścigał równie surowo jak innych, którzy byli mu przeciwni w sposób "mniej inwazyjny"?

Ale to tam chuj! Tylko tak mogę odnieść się do procesów myślowych i charakteru oberbandyty. Mnie fascynują goście w rodzaju Lityńskiego czy Kuczyńskiego. Którzy z taką determinacją podważają teraz (a pewnie i wcześniej przy okazji kolejnych 13 grudnia) cały swój mandat do tego, by ich darzyć jakimkolwiek szacunkiem. Przecież on się bierze z tego, że wtedy byli po „właściwej” stronie. Teraz zaś robią wszystko, by problem usytuowania strony „właściwej” trudniej było rozwiązać.
Wczoraj minęło 30 lat od momentu gdy w ówczesnym „Manifeście” nasz „patriota”- psychopata zdecydował się „powstrzymywać ruskich” za pomocą ostrej amunicji. Dziś mija tyleż lat od chwili, gdy zdecydował się w tym samym celu zabić… 30 lat temu poszły pancry na „Wujek”.

Przyszli nocą w uśpiony dom
Zabierali nas chyłkiem jak zbóje
Drzwi zamknięte otwierał łom
Idą, idą pancry na "Wujek"

[…]
Kilof, łańcuch ściska nasza dłoń
Wózków szereg bieg czołgów wstrzymuje
Już milicja repetuje broń
Idą, idą pancry na "Wujek"

Płoną znicze ku zabitych chwale
Ale zgasła nadzieja na potem
Gdzie twe czyste ręce generale?
Zawracają pancry z powrotem
(Maciej Bieniasz)

Ale to nie jedyny powód by się dziwić i oburzać. napisałem w tytule „u siebie” ze znakiem zapytania. Napisałem z dwóch powodów. Pierwszy odnosi się jak najbardziej do rocznicy a właściwie do tego, jak moje „państwo” specyficznie się w nie włączyło. Trudno nie zauważyć a właściwie zauważyć ten udział w wymiarze pasującym i do charakteru rocznicy i do tego, że ona taka „okrągła”. Gdyby wskazać coś, co było największym i najbardziej widocznym wkładem „państwa” w obchody, byłyby nim te barierki, którymi opancerzono willę na Ikara i te kordony, które jakoś się z „rekonstrukcją historyczną” musiały (!) skojarzyć. I jak się to widzi, trudno nie pytać „gdzie ja jestem?!”

***

Drugi, taki osobisty powód tego znaku zapytania… U „siebie” byłem u Igora Janke.

***
Miałem napisać wczoraj, tak bardziej na gorąco ale mała rzecz nieco wybiła mnie z równowagi. Dopiero teraz widzę, że jakoś tam symboliczna. Byłem wczoraj „w delegacji służbowej” w Warszawie. Przy okazji zawiozłem do „Amicusa” prezenty dla Piotrusia więc nawet nie było to uciążliwe, że cała wyprawa była mało sensowna. Gdy szedłem Mazowiecką w miejsce, będące zasadniczym celem mojego wyjazdu, zobaczyłem dość wstrząsającą scenę. najpierw sądziłem, ze to takie, dość jednoznaczne ptasie figle więc zamierzałem obejść miejsce szerszym łukiem by nie przeszkadzać. Ale zauważyłem, że to wygląda zbyt brutalnie. okazało się, że to wrona usiłuje zadziobać takie trochę już wyrośnięte gołębie pisklę, wciśnięte w kąt przy koszu na śmieci. raz za razem waliła dziobem w głowę pisklaka. Przepędziłem ją ale usiadła na gzymsie w pobliżu czekając aż sobie pójdę by sprawę zakończyć. Wziąłem więc zamroczonego pisklaka, który od razu zacisnął pazurki na moim palcu. Wziąłem i… zacząłem się zastanawiać co dalej. Byłem nie u siebie, tuż przed oficjalną imprezą w szykownym miejscu, do którego nie mogłem paradować z poszarpanym „latającym szczurem”. Przemaszerowałem tak kawałek miasta i… Musiałem zostawić pisklę. W takim miejscu, w którym żadna wrona nie mogła go zauważyć ale, prawdę mówiąc, z niewielkimi szansami na przeżycie. I tak to teraz za mną łazi…

wtorek, 11 października 2011

Do zobaczenia w Budapeszcie…

Nie wiem czy to dobry moment. Właściwie obawiam się, nauczony wcześniejszym jakże czasami bolesnym doświadczeniem, że na cos takiego „dobrych momentów” po prostu nie ma. Zawsze jest tak, że albo się „demoralizuje szeregi” gotowane do ataku albo „gasi ducha”. Tylko, że kiedyś przychodzi czas na to by przestało być miło.

O tym „gaszeniu ducha” właśnie chciałbym. O tym jak bardzo potrafimy nakręcać rzeczywistość zamiast trzeźwo się z nią znosić. Taką, jaka ona jest. Nawet jak jest suczo niemiła.

Największym problemem z jakim poradzić sobie musi teraz (skoro nie była w stanie a tego zrobić dotychczas) partia opozycyjna jest jej permanentna alergia na jakąkolwiek krytykę. Powiem, że nawet bym rozumiał obnoszenia się z dość ostrymi reakcjami na nie zawsze pozytywne uwagi, gdyby dotyczyły one wąskiej grupy liderów i sytuacji związanych z medialnymi występami. Wtedy owszem, można przyjąć konwencję permanentnie krzywdzonej i niesprawiedliwie oczernianej niewinności. Ale jeśli się w nią szczerze uwierzy to jest już dramat. I to przede wszystkim tych, którzy tego dramatu nie chcą albo nie są w stanie dostrzec.

Kilkukrotnie zdarzało mi się odnosić do tego, co mi się w działaniach czy to całej partii czy to jej czołówki czy wreszcie samego lidera mało podobało albo wręcz bardzo nie podobało. Efektem mojej konstruktywnej krytyki w większości były nieliczne polemiki w których zarzucano mi defetyzm i pisanie niemądrych tekstów głownie zaś komentarze w rodzaju „widzę, że szykujemy sobie bezpieczna drogę ewakuacji” oraz widoczny spadek liczby czytelników. W większości przypadków ci surowi recenzenci mojej postawy moralnej nie należeli do najpłodniejszych publicystów z jakoś szczególnie rozpoznawalnymi nickami. Ale to mało ważne w tej chwili. Ważne jest to, że ten schemat działał tak bezbłędnie i tak przewidywalnie. Choć trudno dyskutować nad jego oczywistą głupotą.

Zostawmy to, z czym w ogóle szkoda dyskutować. Wrócę do tych polemik, bo one, choć wynikają z tego samego przekonania o niedopuszczalności krytykowania partii opozycyjnej, zawierają jakieś argumenty. Przede wszystkim zaś ten, że przy całkiem sporym zasobie racji, nie powinienem swej krytyki upubliczniać bo to jest szkodliwe. Zanim przejdę do szkodliwości takie pytanie techniczne. To co mam z tą swoją krytyka zrobić? Najpewniej się nią udławić (co tez mi sugerowano:).

Czemu krytyka, mająca jakieś tam sensowne podstawy miałaby być szkodliwa. Powodów jest wiele. Przynajmniej ja je poznałem w sporej liczbie. Po pierwsze dlatego, że „wpisuję się” w powszechny atak. I w ten sposób go niejako firmuję „waląc w plecy”. Po drugie wpływam demobilizująco, sieję defetyzm i takie tam a czas nie sprzyja. Nie sprzyja bez względu na to jaki to czas. Tu więc wracamy do momentu, w którym dusze się pytaniem bo „czas nie sprzyja”.

I jeszcze mógłbym tak dość długo. Tylko zaraz ktoś zapyta czemu tyle o sobie i co ja mam do rzeczy? Otóż wiele mam! To choćby, że, wbrew temu, co wielu myśli, jakoś specjalnie do tej czy innej opcji przywiązany nie jestem i jeśli widzę, że opcja robi coś, co w moim katalogu dopuszczalnych ruchów się nie mieści, odpuszczam sobie opcję. Jestem więc wyborcą czy tam elektoratem, który Czarek Krysztopa nazwał kiedyś „nieżelaznym”. I o mnie trzeba się starać jak, że sobie dodam, o atrakcyjną pannę. Nie wystarczy jeden raz bym uznał, że mi się istny cud trafił. I, co warto ewentualnym uwodzicielom wiedzieć, nie wystarczy tylko samo uwodzenie. Trzeba jeszcze stosownie reagować na sygnały sugerujące moje oczekiwania.

Oczekiwania… To słowo, które zdaje się nie istnieć w słowniku ludzi, którzy „obsługują” kolejne kampanie partii opozycyjnej. A właściwie istnieje ale w bardzo okrojonej formie. W tej mianowicie, że próbuje się narzucić tym, do których się uderza, własną jego definicję czyli wizję tych ich oczekiwań. I jeśli się nie trafi to wniosek taki, że odbiorcy najwidoczniej „zgłupli” i nie wiedza czego sami chcą.

Czego zatem ja chce? Jako ten wyborca, którego mimo wszystko trzeba przekonywać. Niewiele. Szczęściem wybieranych jest to, że w zasadzie głownie skupię się na kwestiach technicznych. Strona ideowa mi styka. A to już spory sukces. Tedy do szczegółów.

Wielokrotnie pisałem o tym, że najbardziej niestrawną stroną ideowego przekazu partii opozycyjnej jest opakowanie, w jakim się je publicznie „sprzedaje”. Pisałem o tym przy okazji kolejnych występów publicznych ludzi, którzy z jakichś niepojętych dla mnie powodów wysyłani byli na ów front ideologiczny mimo rzucającego się w oczy, wręcz krzyczącego braku kompetencji. To nieco się poprawiło ale nie na tyle by mówić, że jest zadowalająco. Ktoś mi powie, że uległem nachalnej albo choćby podprogowej presji mediów. Być może. Ale taką presję po prostu trzeba przewidzieć. Tym bardziej jeśli ćwiczy się ją boleśnie od lat. I to nie ja własnym wysiłkiem mam się jej opierać bo mogę ale nie muszę. To powinno być ciężarem złożonym na barkach partyjnych profesjonalistów od wizerunku.

Ja rozumiem, że ci profesjonaliści działają w nieprzyjaznym otoczeniu. Nie mogą absolutnie liczyć na tak pięknie prowadzone akcje jak „cała Polska nie dowie się o Wałbrzychu”, „prezes też otrzymywał listy od samobójcy” czy „Lis z Gugałą ratują Polskę odsłaniając prawdziwe oblicze”. I to, że nie mogą na coś takiego liczyć za to na coś przeciwnego jak najbardziej, musi być dla nich jasne.

Zanim podsunę kilka konkretnych, bardzo aktualnych uwag, jeszcze taka uwaga generalna, dotycząca sposobu obchodzenia się z partią opozycyjną przez lud opozycyjny.

Szanowny ludzie opozycyjny. Jesteś w większości konserwatywny w swych zapatrywaniach i w wyznawanych ideałach. W większości ten konserwatyzm wyniosłeś z domu i z domowego, konserwatywnego wychowania. Czemu zatem, na miły Bóg, w stosunku do swego politycznego wybrańca decydujesz się tak ostentacyjnie na model wychowania bezstresowego? Czemu każdy lekki klaps traktujesz jako crimen zasługujący na natychmiastowa dekapitacje sprawcy? czy nie widzisz jeszcze skutków tej swojej niefrasobliwości?

Nie wątpię, że chcesz zobaczyć jak świetnie może być w tym obiecanym Budapeszcie. Jeśli chcesz, to pomóż w tym. Ale odpowiedzialnie.

Na koniec taka próbka troski o kondycję naszego podopiecznego.

Przede wszystkim proszę mi powiedzieć kto „ustawił” Prezesowi spotkania z „Newsweekiem” i z Lisem na koniec kampanii. Proszę mi odpowiedzieć czy ten ktoś wcześniej raczył przeczytać choć jeden numer „Newsweeka” i obejrzeć program Lisa. A jak już mi odpowiecie to wykopcie tego kogoś na zbity ryj do ostatniego partyjnego szeregu. Bo tylko tam ktoś taki może nie narobi szkody.

I pilnujcie się. Jeśli trzeci raz dacie się tak zrobić jak daliście się zrobić dwa razy, to ten obiecywany Budapeszt będziecie oglądać tylko na pocztówkach.

A ja bym wolał inaczej. I z tym moim „wolał” musicie się liczyć. Bo to wy dla mnie jesteście a nie ja dla was! Pamiętajcie i nie zapomnijcie!

ps. Każdy komentarz w typie „widzę że już czujesz skąd wiatr wieje” dla mnie będzie oczywistym kilometrem dalej od Budapesztu. I dowodem na to, że nauka idzie trudno.

sobota, 24 września 2011

Czerwony autobus. Kaczmarski/Linke


Kto chce, niech czyta ten tekst jak mu wygodnie. I tak tylko ja wiem jak to z nim jest. A jest tak, jakby patrzeć przez szybę. Która bezpiecznie oddziela od tego, co widać.

Jest albo bywa tak, że wobec czegoś stajemy bezsilni. Nie było mi dane poznać uczucia trudniejszego do zniesienia i bardziej od niego potrafiącego wytrącić z równowagi. Przez to udokumentowanie słabości, która kaleczy dwie strony. I tę, której nie jesteśmy w stanie skutecznie podać ręki, przez co może się ona całkiem osunąć i nas udowadniając nam rozmiar naszej słabości i rzeczywisty zasób naszych sił.

Można w takiej sytuacji albo poddać się temu uczuciu albo się po prostu odwrócić. To drugie powinienem chyba polecić bo w nim to, co ma i tak spaść, spada i tyle. W tym pierwszym jest jeszcze bolesna recydywa w postaci wyrzutów, spadku wiary w siebie. Komu to potrzebne?

Szczególnie w taki czas gdy coraz ktoś się osuwa. Na to przecież żadnego sumienia by nie starczyło a dla spokoju nie byłoby już zupełnie miejsca.

Jesteśmy gatunkiem, który skolonizował planetę dzięki swej wybitnej zdolności przystosowawczej. Poza zawartością puszki mózgowej w każdej innej kategorii znajdzie się jakiś zawodnik, który nasz gatunek rozkłada na łopatki. Ale to my rządzimy.

Rządzimy również dzięki zdolności odwracania się.

Sam kiedyś uważałem, że źle robi nagiej małpie, gdy robi się choćby odrobinę ckliwa, użalająca się na jakimś tak kulasem, garbusem, ślepcem… Jeśli pozbawić ją takiej wrażliwości, można by w drodze naturalnej selekcji uzyskać taki materiał genetyczny że mogłyby się z czasem pochować te wszystkie kładące nas na łopatki. No, prawie wszystkie. Na niektóre konkurencje doprawdy czasu szkoda.

Tak kiedyś myślałem.

Ale przeszło mi. I choć popełniam zbrodnie na własnym gatunku jakoś nie mam wyrzutów. Bo jeśli je mieć to z takiego powodu, który na to zasługuje.

Ale gatunek trzyma się twardo. Rzec można, natura panuje nad sytuacją. Jak na razie…

Pakuje się w rozmowę brudnego włóczęgi i rozpędzonego pośpiechem kapiszona, wkładając temu drugiemu krótkie „spierdalaj śmierdzielu” jako odpowiedź na prośbę o wsparcie.

Zatyka uszy „spokojnym mieszczanom” gdy nad nimi dzieje się jakaś oczywista burza, w której nie da się wykluczyć nawet ofiar śmiertelnych.

Nasze codzienne „W imię Ojca…” zmieniło się w „Co mnie to obchodzi”. Modlitwę wygodnych.

Nasz rzycie to archipelag bezludnych wysp z rzadka wyłaniających się z mgły. Między nimi są w stanie krążyć tylko mniejsze i większe rekiny i parę innych drapieżników. I jeśli nim nie jesteś, nie chcesz być, nie zanurzaj się w tej mgle.

Kiedy zdarzy się nam z konieczności być okrętami na tym oceanie oblewającym nasze wyspy bezludne, staramy się usilnie trzymać kursu, który na, tylko nas jest w stanie dowieźć do jakiegoś tam małego lub większego celu. Trudno dziwić się, że nie stać na s na żadne ryzyko i brawurę. Pod pokładem wieziemy bardzo wrażliwy towar, którego z nic nie chcielibyśmy stracić. Rodzina, dom, praca, rodzina, dom, praca, rodzina, dom… Takim rytmem taktuje nam nasz silnik napędzający nasze życie.

I rzadko zdarza się, by ktoś zaryzykował to wszystko, podejmując na środku oceanu rozbitków. Choć widzimy ich przecież często. Częściej niż potrafimy się do tego przyznać. To jest racjonalne. To dzięki temu pewnie jako gatunek nie podzieliliśmy doli dinozaurów.

Jeśli nawet coś czujemy, widząc kogoś w topieli, to szybko zastępuje to uczucie ulgi, że „to nie ja” i radość z tego, że na szczęście dla nas to najczęściej tylko przez szybę.

Nawet i to zaczyna nas cieszyć, ze tę szybę mamy coraz mniejszą. Mniejszy kłopot wtedy…

Taki świat sobie wymyśliliśmy



Pędzimy przez Polską dzicz
Wertepy chaszcze błota
Patrz w tył tam nie ma nic
Żałoba i sromota
Patrz w przód tam raz po raz
Cel mgłą niebieską kusi
Tam chce być każdy z nas
Kto nie chce chcieć - ten musi!
W Czerwonym Autobusie
W Czerwonym Autobusie
W Czerwonym Autobusie mija czas!*




* http://www.kaczmarski.art.pl/tworczosc/wiersze_alfabetycznie/kaczmarskiego/c/czerwony_autobus.php

czwartek, 22 września 2011

Kara główna (o szacunku dla…)

Tekst ten publikowałem pierwszy raz w marcu 2009 roku i odniesienia w nim zawarte dotyczą tamtego czasu. Dziś obiecałem Ezekielowi, że spór o zasadność kary śmierci w ogóle jestem gotów toczyć. O karę w ogóle a nie o karę dla Troya Davisa, o którym Ezekiel dziś pisał. W komentarzu wyjaśniłem mu, a on zgodził się ze mną, że w tej konkretnej sprawie wiemy za mało. Pozostając przy swoim. On przy przekonaniu że wątpliwości przemawiają przeciw karze głównej ja zaś przy tym, iż nie sądzę, że ci, co wyrok wydali, zrobili to bez poczucia pewności i odpowiedzialności. I przy tym też, że wątpliwości są i będą zawsze. Nawet w przypadkach takich, jak te dotyczące skazanych w Norymberdze.

A, że tekst poniższy podczas któregoś z moich „porzuceń” Salonu24 definitywnie usunąłem, mogę go spokojnie znów wkleić bez poczucia, że jest „odgrzewany”.

***

Z dużym zdziwieniem konstatować mi przyszło całkowite pominiecie przez koleżeństwo szanowne ogłoszonego i wczoraj upublicznionego raportu Amnesty International a dotyczącego stosowania na świecie kary śmierci. Spodziewałem się raczej dyskusji gromadzącej zarazem wielu uczestników jak i rozgrzanej emocjami dyskutantów. Choć z drugiej strony jedna z konkluzji raportu niejako uzasadnia i usprawiedliwia owo milczenie. Liczba państw, w których kara śmierci jest stosowana, maleje a za tym musi iść i to zjawisko, że już nawet nie jej groza ale wręcz istnienie w powszechnej świadomości się zamazuje. Jednak, jakkolwiek takie tłumaczenie braku reakcji ze strony dyskutantów jest ze wszech miar zrozumiałe, pominięcie w dyskusji tak istotnej sprawy i dotyczącego jej dokumentu stanowi dla ludzi, którzy go firmują, niewątpliwy i niezasłużony despekt. Bo o tym dyskutować warto. I dlatego, że temat ze wszech miar godny jest dyskusji i dlatego też, że , choć coraz rzadziej, nawet na naszym gruncie, od czasu do czasu staje się tematem żywym. Zaś przy powadze problemu dyskusje improwizowane wypadają przeważnie nieprzekonująco, by nie powiedzieć wręcz kompromitująco.

„Śmierć to niewyobrażalnie okrutna, nieludzka i upodlająca kara”.

To słowa zawarte w raporcie AI. Znakomite do tego by zacząć dyskusję nad formą wymierzania (rzeczywistym lub domniemanym) niegodziwcom sprawiedliwości zwanej niegdyś „karą główną”. Oczywiście nie dlatego, że była z jakąś, mogącą być wręcz uznaną za regułę orzecznictwa, częstotliwością stosowana lecz dla powagi spraw, dla których ją rezerwowano. Znakomite też i z powodu, który pomoże mi zastanowić się nad wagą i powagą najczęściej używanych w dyskusji, pro i conta, argumentów.

Czy istotnie kara śmierci jest upadlająca? Czy rzeczywiście uwłacza godności człowieka i nie szanuje jego życia. W zasadzie można się z tym zgodzić. Ale z czynionym na wstępie zastrzeżeniem, że bardziej przesądza o tym praktyka jej stosowania niż istota samej kary. Ale o owej praktyce dalej. Dlaczego użyłem wcześniej zwrotu „w zasadzie”, sugerującego że nie zawsze i że nie do końca. Zastrzeżenie moje jest zdecydowanie większego kalibru. Bo zgodzić się, że uwłacza i że nie szanuje życia można tylko wówczas, gdy szacunek do ludzkiego życia będzie się rozumieć wyłącznie przez pryzmat życia sprawcy crimenu, za który ową karę główną chce się zastosować. Tu uwaga istotna. O tym, za co jest stosowana obecnie też kilka słów dalej, przy wspomnianej wcześniej praktyce. Na razie skupię się na sytuacji teoretycznej, w której kara orzekana jest w sytuacjach wyjątkowych, odwołujących się tylko do zbrodni morderstwa (nie zabójstwa- to ważne rozróżnienie) oraz zbrodni stanu. Wracając zaś do owego szacunku dla życia, z żalem, a czasem wręcz z bólem, zauważam, że dla używających tego argumentu nieistniejącym wydaje się problem szacunku dla życia ofiary. Jakoś nagle kolejność wydarzeń, które do orzeczenia kary głównej prowadzą, w ich rozumowaniu wymazuje wszystko, co zaszło przed momentem orzeczenia i wynikającego z niego wyegzekwowania kary. Humanizm zaczyna się w momencie troski o to drugie życie czyniąc w domyśle takie, kupieckie nieco, założenie, że tej pierwszej śmierci i tak już nic nie odwróci. Wbrew intencjom owych humanistów broniących życia możliwego jeszcze do obrony powstaje sytuacja, w której na szale wagi kładzie się życie ofiary i życie mordercy uznając, że to drugie warte jest obrony. I, również wbrew intencjom ale zgodnie z logiką, powstaje przekonanie, że wywartościowano życie mordercy wyżej życia ofiary.

Tu zaś pojawia się problem najtrudniejszy. Na ile można w takim razie wycenić życie odebrane, tak by każdy, kto od systemu sprawiedliwości domaga się sprawiedliwego ferowania wyroków, nie miał uczucia, że sprawiedliwości nie stało się zadość. Na lat 10, 25, może na resztę życia? Czasem spotykałem się z głosami, że to kary znacznie surowsze od kary śmierci bo zwierają pierwiastek okrucieństwa w postaci ciągłej świadomości dokonanego czynu pozostawianej ukaranemu na każdy ranek, wieczór i czas pomiędzy nimi aż do jego naturalnego końca. Ale jeśli tak jest to protestujący przeciwko karom upadlającym i uwłaczającym człowieczeństwu i tych kar nie powinni akceptować! Ale wracając do owej ceny. Czy jest ktoś, kto potrafi wskazać uczciwą miarę wartości życia odebranego człowiekowi przez zbrodniarza? Ile warte jest życie dziecka zakatowanego w złości? Ile warte jest życie młodej dziewczyny zabrane w napadzie żądzy? Ile wreszcie waży życie staruszki zabitej przez chciwość? Ja potrafię wskazać tylko jedną cenę, co do której nigdy nie będzie wątpliwości, że nie jest rażąco niedoszacowania. Ta cena to inne życie. Nie do końca uczciwa, bo życie zbrodniarza nigdy nie stoi na równi z życiem ofiary ale ta różnica jest wtedy najmniejsza.

Kolejnym zarzutem stawianym autorytetowi państwa przez przeciwników kary śmierci jest ten, że jest ona jakoby zemstą. Zinstytucjonalizowaną ale jednak zemstą za mord. I tu znów wrócę do wspominanej sekwencji wydarzeń prowadzących do egzekucji owej kary. Wbrew pozorom ów ciąg nie zaczyna się ani w momencie ogłoszenia wyroku ani nawet w chwili popełnienia zbrodni. Jego początkiem jest przyjęcie w ustawodawstwie takiej sankcji. Rzecz ma się więc tak, że najpierw jest ostrzeżenie czego robić nie wolno i co spotka lekceważących ten zakaz a dopiero później to wszystko co zmusza przenieść owo narzędzie obrony przed złem z zapisu mającego charakter warunkowy na sytuację zaistniała naprawdę. To nie jest żaden lincz w majestacie prawa.

Wreszcie argument wykorzystywany tak przez zwolenników jak i przeciwników kary głównej. I, w moim odczuciu, sprowadzający od razu dyskusję nad tą sprawą w ślepy zaułek, w którym utknięcie można nawet uznać, za intelektualną kompromitacje ludzi tym argumentem szermujących (bez względu na to czy są pro czy contra). Chodzi o to czy owa kara spełnia swoją rolę. I nie w ujęciu czy ukarany zostaje ukarany. To byłoby podejście przeze mnie i rozumiane i docenione. W dyskusji owej najczęściej rolą owej kary ma być odstraszanie innych, potencjalnych sprawców czynów karą główną zagrożonych. I takie podejście właśnie uważam za kompromitujące. Gdyż jest z samego założenia przejawem widzenia owej kary w sposób skrajnie barbarzyński. W taki, w jaki należy patrzeć na tych wszystkich, którzy stosowali ja w formie represji, mówiąc eufemistycznie, jako działania o charakterze profilaktycznym, wyprzedającym bunty czy inne formy oporu. Poczynając od kurhanów z głów pokonanych wrogów usypywanych przez monarchów Międzyrzecza, przez rzezie mongolskie aż po czerwone plakaty na słupach ogłoszeniowych Warszawy za okupacji. To, co wspomniałem, może i odstraszało, ale nie miało nic wspólnego ze sprawiedliwością i jej wymierzaniem. Kara główna, jak zresztą każda inna kara, jest wyłączną relacją między czynem, ustanowioną zapisem w prawie sankcja za ów czyn i, czasem, ewentualną łaskawością sądu, choć to ostatnie też pewnie może budzić zastrzeżenia ale jest konieczne. O czym nieco dalej. Niczym więcej! Jeśli ktoś próbuje w wymiar sprawiedliwości mieszać czy to dydaktykę czy inżynierię społeczną jest barbarzyńcą. I czasy, w których działa nie mają nic do rzeczy.

Kolejny argument to omylność wymiaru sprawiedliwości przy absolutnej niemożności odwrócenia wykonanej kary. Argument sensowny acz w sposób przewrotny. Bo na ogólnym poziomie dyskusji prowadzący do wniosku, że każda kara, za jego sprawą powinna przestać być wykonywana. Bo z każdym orzeczeniem związane jest ryzyko pomyłki i każda jest (!) nieodwracalna. Jeśli ktoś mi powie, że można odwrócić karę długoletniego wiezienia to uznam go za Boga. Można ją w jakiś sposób zrekompensować. Tak, jak można zrekompensować karę główną. Każdą inaczej. W sposób bardziej lub mniej satysfakcjonujący skazanego (lub jego spadkobierców). Ale uczynić nie zaszłą wykonanej kary się NIE DA! Zaś wykluczanie stosowania jakiejkolwiek kary z tego powodu, że boimy się omyłek podważa istotę wymiaru sprawiedliwości niejako fundamentalnie. To przecież tak, jak by zakazać operacji na otwartym sercu bo część z nich się nie udaje wskutek braku umiejętności albo i błędów lekarzy. I nie jest to porównanie za daleko idące bo przecież wymiar sprawiedliwości to taki lekarz społeczeństwa. Przyjmując, że sądzą ludzie o wiedzy nabytej w tym celu i akceptowanie ich wyroków jest podstawą zdrowego wymiaru sprawiedliwości. Tak jak danie im marginesu błędu.

Powodem upadku nie jest bowiem teoria tylko praktyka. Polecam to, co znajdzie czytelnik u mej szanownej koleżanki faxe*. Zagrożeniem są beztroscy prokuratorzy chcący się wykazać, awansować czy inaczej zabłysnąć, zawaleni sprawami sędziowie, bezsensowne procedury (kpk na przykład) czyniące ze sprawiedliwości pośmiewisko. W takiej atmosferze byłbym ostatnim, który domagałby się przywrócenia u nas kary śmierci. Raz, że mógłbym spodziewać się dodatkowych komplikacji wynikających ze zwykłego strachu sędziów przed popełnieniem błędu albo, na antypodach takiej postawy, istnych trybunałów ludowych napędzanych entuzjazmem sędziów dla nowych możliwości.

Powodem wszystkich zastrzeżeń IA, nie powinna być, tak jak jest w raporcie, idea kary ale jej zohydzenie praktyką. Tak naprawdę problemem jest to, że stosuje się ją często wówczas, gdy w żadnym wypadku nawet nie powinno się o niej pomyśleć. Ale to znów powrót niejako do wcześniejszych dywagacji o barbarzyńcach i do owego przekleństwa „odstraszającej roli” kary. Problemem jest też to, jak ową karę się stosuje. A stosuje się ja w sposób, który albo przesycony jest okrucieństwem utrwalonym w zwyczaju (irańskie kamienowanie) albo źle pojętym humanitaryzmem (krzesło elektryczne, śmiertelny zastrzyk). Źle pojętym, gdyż sprowadzającym powagę kary do pozycji niemal weterynaryjnego zabiegu. Dawniej wykonanie kary otoczone było sporą liczba atrybutów podkreślających jej powagę i ceremonialność. Ustawianie szafotów w centralnych punktach, zatrudnianie do wykonywania kary fachowców, oprawa egzekucji, często publiczne wyznanie win przez gotującego się na śmierć skazańca. Nikt, kto to wszystko widział nie pomyślał nigdy, że zetknął się z czymś, wobec czego można nie mieć szacunku.

Oczywiście z główną konkluzją raportu nie mogę się nie zgodzić. I pewnie niewielu by się znalazło przechodzących obok niego obojętnie. Przeraża to, że ilość wykonanych wyroków w porównaniu z poprzednim badaniem wzrosła dwukrotnie. Przeraża dlatego, że przed samym sobą czuję się w obowiązku współczucia wobec nieszczęśników, których na gardle ukarano. Przeraża i z tego powodu, że pewnie większość z owych skazanych za nic nie mieści się wśród ludzi, wobec których zastosowanie kary głównej uważałbym za zasadne. Przeraża wreszcie z przyczyny najważniejszej. Uświadamia mi przecież to, że żyję w coraz bardziej drapieżnym świecie. I ta ostatnia konkluzja, w zależności od tego jak ją sobie przetłumaczyć, jest do przyjęcia zarówno przez przeciwników orzekania i egzekwowania kary głównej jak i zwolenników tego rozwiązania.

http://polskatimes.pl/aktualnosci/97912,amnesty-international-doroczny-raport-w-sprawie-kary-smierci,id,t.html

http://wyborcza.pl/1,75248,6421380,Dwukrotnie_wiecej_kar_smierci_w_2008_r_.html

* odwołanie do pierwszych tekstów faxe, które opisywały jej walkę z patologiami wymiaru sprawiedliwości.

wtorek, 13 września 2011

Platforma z perspektywy Biłgoraja

Rzecz znam wyłącznie z ręki drugiej choć nie byle jakiej bo RAZ-a samego.* Chodzi o autobiograficzną opowieść biłgorajskiego pajaca na temat jego pobywania w Platformie i z Platformą. Dla Ziemkiewicza to przejaw narcyzmu a ocena ta wynika z faktu, że, jak wskazuje recenzent, jedyną postacią pozytywną we wspomnianym „ruchu obywatelskim” jest nie kto inny tylko ów clown z Lubelszczyzny.

Ja to widzę inaczej. Jeśli jest tak, jak to RAZ przedstawia, mamy do czynienia z książką demaskatorską i zarazem wyjątkowo samokrytyczną. Postacie przedstawione tam (przynajmniej te wymienione w cytowanych fragmentach recenzji Ziemkiewicza) to zaiste osobliwości charakteropatyczne, których w życiu, dajmy na to w ciemnej ulicy spotkać nikt by zapewne nie chciał. Ludzie o skłonności do alkoholu, mizogini okazujący to bez samokontroli. Słowem coś na kształt towarzyskiego „rynsztoka” tak chętnie umieszczanego w modnych ostatnio powieściach retro takich autorów jak Marek Krajewski czy Konrad T. Lewandowski. Tyle, że tamto to literatura. Ci, którzy w tym opisanym „rynsztoku” się taplają, robią to bo im autor takie role przydzielił.

Nasz biłgorajski trefnić zawsze uchodził za króla życia. Z kogoś, kto obracał się w towarzystwie, które sam sobie wybierał. który robił to, co jemu pasowało. To nie los więc cisnął go w ramiona ludzi, o których teraz tak szczerze i tak niepochlebnie pisze. Wybrał ich świadom z kim się wiąże.

Nie wiem czy wyjaśnił był błazen co, jakaż to siła której nie był w stanie się chyba oprzeć, pchnęła go ku tym, jak teraz ich pokazuje, typom na pograniczu czy to idiotyzmu czy to degeneracji. Jeśli sam dokonał takiego wyboru to wniosek z tego taki, że najwidoczniej lubi podobne klimaty.

I lubi też, jak widać, od czasu do czasu, jak to w podobnym środowisku się mawia, „podp*****lić kumpli”. Robi to zamaszyście i bez skrępowania.

Oczywiście można dziwić się z tego ekshibicjonizmu „wschodzącej siły politycznej” naszej polityki. Słabości, która przecież nijak nie pasuje do tej pozy „jedynego sprawiedliwego i normalnego” w polityce. Bo czy ktoś normalny przyznałby się sam z siebie, ze tyle lat tak świetnie czuł się w towarzystwie takiej menażerii jak ta, która tak barwnie opisał?

Ja myślę, że to kwestia specyficznych upodobań. Przypomina mi się czytane niegdyś wyznanie Urbana, który w jakimś wywiadzie opowiedział radośnie anegdotkę ze swoim udziałem. Będąc w jakimś towarzystwie, które podczas wiejskiej wycieczki wpadło na pomysł upamiętnienia tego faktu na kliszy dostał specjalne zadanie. Ktoś, kto miał pomysł, by w gronie umieszczonym na fotografii znalazła się też wypożyczona od jakiegoś gospodarza czy nawet zakupiona w celu konsumpcyjnym świnka, zleciła Urbanowi, by wspomógł zwierzę w trudnej dla niektórych sztuce cierpliwego oczekiwania aż „ptaszek zaraz wyleci”. Miało to wyglądać tak, ze Urban leżał za świnką, którą dyscyplinował trzymając za tylne nogi. Jakkolwiek zwierzę ostatecznie nie zdołało zbiec, na co przez cały czas miało wyraźna ochotę, to swe napięcie wynikłe z zaistniałej sytuacji, rozładowało… wypróżniając się na twarz przyszłego rzecznika junty jaruzelskiej. O czym ten opowiadał z ukontentowaniem.

Są więc ludzie, którzy potrafią się czuć doskonale nie tylko wśród tak osobliwego towarzystwa ale i w znacznie gorszych warunkach. I jeszcze czerpać z tego radość. W końcu wytrzymał z nimi nasz kryształ największy wśród pajaców długie pięć lat.

Inna rzecz, że się im zdążył nieźle poprzyglądać i teraz cieszy ich konterfektami co niektóre oczy. Jak w sam raz na wybory. A oni? Muszą się czuć jak banda kryptoonanistów, którzy z entuzjazmem dopuścili do konfidencji nowego kolegę a teraz mają żal że wszystko nagrywał i po czasie puścił w obieg. Choć, jak podejrzewam, będą trzymać fason do końca.



* http://wsieci.rp.pl/opinie/horyzonty/Rafal-Ziemkiewicz-o-krzywym-zwierciadle-Janusza-Palikota

Gazeta z Czerskiej – miedzy Trybuną a Sturmerem


Nad problemem pochylił się już Chinaski ale rzecz na tyle jest ciekawa, że trudno to ot tak porzucić jeśli wcześniej nabrało się chęci. Tym bardziej, że w mojej ocenie (to ważne stwierdzenie zważywszy na wrażliwość koncernu medialnego) właśnie „Gazeta z Czerskiej”, świadomie lub nie, postanowiła dać dowód tego, że jednak mogą mieć rację ci, którym serwowany przez nią „wyborczy” koktajl z faktów i ideologii kojarzy się z organem prasowym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z lat wczesnych pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Czasy były wtedy takie, że jak się koniecznie chciało psa uderzyć, to najłatwiej było to uczynić swastyką. Ci, co mogli to oglądać „na żywca” jak i ci, co z powodów naukowych czy też hobbystycznych zajrzeli do archiwalnych wydań wspomnianego organu pamiętają „przezabawne” i jakże konsekwentnie powtarzalne konterfekty satyryczne różnych wrogów ludu, czy to Adenauerów przeróżnych czy też „zaplutych karłowe reakcji” z literkami AK na ramieniu, których rachityczne, budzące obrzydzenie sylwetki z jakichś paranormalnych powodów najczęściej rzucały cień masywnego i przerażającego typa w charakterystycznym hełmie albo przypominającej siodło czapce.

Prawdę mówiąc wartość artystyczna tamtych dzieł była przeważnie wątpliwa. Dokładnie taka sama jak czasów, w których powstawała. Ale przecież nie o artyzm wtedy chodziło.

Tak jak zapewne i teraz. Choć stwierdzić o co chodzi do końca nie czuje się na siłach. Bo sensu w tym nie widzę żadnego. O ile oczywiście miałbym brać na poważnie wszelkie zapewnienia a i oburzenia dotyczące tego jak redakcja z Czerskiej i jej szef postrzegają demokrację i przypisane do niej wolności oraz jak reagują gdy ktoś zasugeruje, że postrzegają nie tak, jak to się powinno postrzegać.

Trudno dopatrzyć się sensu w coraz bardziej nonsensownych działaniach „Gazety” związanych z debiutem dziennika „Gazety Polskiej”. Nonsensownych od samego początku zważywszy, że obie redakcje grają na różnych boiskach. I to w najszerszym możliwym rozumieniu. Raz, że nie ma chyba zbyt wielkich szans by między oboma tytułami miał czy choćby mógł nastąpić jakikolwiek przepływ czytelników. Target przedziela gruba ściana. Dwa, że formaty obu wydawnictw są różne a spółka „Agora” chyba już dała sobie spokój z atakiem na rynek tabloidów.

Jedyne co pozostaje, co się narzuca na podstawie „powitalnych tyrad” z Czerskiej pod adresem nowego tytułu, to chyba tylko, jak mi się wydaje, niepojęta niechęć do wolności słowa. Bo jak dotąd trudno znaleźć jakiś konkretny zarzut podniesiony przez „Wyborczą” przeciw „Gazecie Polskiej Codziennej”

Tekst Siedleckiej bez wątpliwości takich zarzutów nie przynosi. Przynosi natomiast co innego. Zawoalowaną mocno próbę sugestii, że rodzi się oto nasza mutacja „Sturmera”. Tak mi się zdało podczas lektury. Przyznam szczerze, że jakkolwiek w polskich mediach widziałem wiele przykładów poświęcenia rozumu w służbie polityki, w tym zaś przypadku polityki redakcyjnej, ale czegoś takiego przypomnieć sobie nie umiem. Nie umiem więc dokonać poważnej analizy tekstu. Jeśli już to raczej takiej domorosłej analizy stanu umysłu pani autorki. Bez wątpliwości opisana przez nią reakcja i skojarzenia przytoczone w związku z klipem reklamowym nowej gazety normalne nie są. Powiem wprost. Jeśli kobieta na widok efeba zaczyna myśleć o „Mein Kampf”, zwartych szeregach, koszulach w ponurym kolorze, znak to, że ma nierówno pod deklem. Bo w takiej sytuacji, jeśli jest zdrowa na umyśle, skojarzenia powinna mieć diametralnie inne. Nie miejsce tu teraz na to, by roztrząsać jakie. Wyobrażenie na temat stanu umysłu autorki tekstu w „Wyborczej” może tez dać i ten fragment, w którym pisze ona „Ale to jeszcze małe piwo. Klip robi tak silne wrażenie, że nie zdziwiłabym się, gdyby zainspirował kolejnego, nie do końca zrównoważonego człowieka do ataku na siedzibę którejkolwiek partii czy komitetu wyborczego.”*

To już chyba kłopoty autorki z pamięcią. Bo chyba nie sądzi pani Siedlecka, że za przywołanym wydarzeniem stała gazeta, która jeszcze wówczas nie istniała i klip, którego tamten „niezrównoważony człowiek” nie miał najmniejszych szans obejrzeć. I poddać się temu „wrażeniu”, które tak silnie odczuwa Siedlecka patrząc na efeba. To kolejny powód by się nad umysłem pani redaktor pochylić. Bo w kim normalnym młody chłopak budzi chęć mordu?

Wracając zaś do tej zawartej w sugestii Siedleckiej zabawy czasowym kontinuum. W odróżnieniu od „Gazety Polskiej Codziennej” i tego klipu co to smród się od niego rozchodzi jak autorka sugeruje, jej tytuł prasowy jak najbardziej istniał. I miał na temperaturę życia politycznego wpływ niebywały. taki, jakiego zapewne Sakiewicz ze współpracownikami nie uzyska nigdy, bez względu na to ile będzie miał tytułów i ilu nie zawaha się użyć. Jeśli więc już ryzykujemy obstawianie czyja wina był ten „„niezrównoważony człowiek”, ja raczej bym obstawiał „Trybunę” niż „Sturmera”.

Na koniec taka uwaga do „reprezentantów prawnych” wydawnictwa „Agora coś tam coś tam”. Jeśli nie podoba się wam czy waszym klientom jak wam ktoś to czy owo wciska, starajcie się pilnować, by „nie czynić drugiemu co tobie niemiłe”. Bo z tym Sturmerem, co to się u was (jak mi wyszło w czytaniu) jako cień „Gazety Polskiej” pojawia, działacie tak jakbyście (cytując Alcmana) „źdźbło w oku innych widzieli a belki w swej d***e nie zauważali.

* http://wyborcza.pl/1,75968,10268633,Pieniadze_czasem_smierdza.html#ixzz1XoH0hpsR

poniedziałek, 12 września 2011

„Zapomnieliście?!” (POlityka historyczna)

Ze świetnej, moim zdaniem najzabawniejszej książki Toma Sharpe’a „Nieprzystojne obnażenie” („Indecent Exposure”) pamiętam taką scenę, w której szalony policjant, por Verkamp, pod nieobecność swego szefa postanawia wprowadzić swoje porządki w Piemburgu (południowoafrykański Pietermarienburg). Polega to na aresztowaniu wszystkich podejrzanych o probrytyjskie sympatie. Kiedy jeden z podkomendnych zwraca mu uwagę, że aresztowani to sama elita miasta z burmistrzem na czele, Verkamp zadaje pytanie, na które jest tylko jedna odpowiedź. „Czy już zapomniałeś co oni (Brytyjczycy) robili z naszymi kobietami?”. Policjant natychmiast, jak należy w takich sytuacjach, zaprzecza. Nie, nie zapomniał! Choć po prawdzie nie miał on jeszcze żadnej kobiety a jego przodkowie (rzecz dzieje się w czasach dość nieokreślonych ale zdecydowanie po II wielkiej wojnie) do Kraju Przylądkowego przybyli zdecydowanie po tym gdy Transwal i Orania w sposób dość burzliwy przestały już istnieć.

Przypomniałem sobie ów fragment, a w zasadzie pobrzmiewał mi w uszach gdy Premier Tusk zdradzał ze zjazdowej czy tam kongresowej trybuny rzeczywistą strategię czy tam taktykę (wszak różnie się mówi o poziomie decyzyjnym, który on reprezentuje) wyborczą jego partii. Niby była „Polska w budowie”, za którą Premier serdecznie i szczerze przepraszał, niby obiecywał że teraz „Możemy zrobić więcej” ale tak naprawdę cała nadzieja i cała jego siła zabrzmiała w tym „Czy już zapomnieliście co oni (PiS) robili z naszymi kobietami?!!!!!”

Tak to pamiętam. I to jeszcze, że ten ryk, w formie i treści wcale nie był wedle mego odczucia wyciem samca, który właśnie oznaczył teren i rzuca stado, by go broniło. Raczej kogoś, kto przeliczył się w odległości i zamaszyście nadział się na jakąś niedocenioną, zlekceważoną przeszkodę swymi nabrzmiałymi jajami. Wiem, może zbyt obrazowo. Ale zasłużył na to.

Zasłużył na to by go obśmiać w dwój i trójnasób. Zasłużył jak każdy, kto najpierw zwątpi w siebie a później poczuje strach. Bo jeśli ci, z którymi się potyka to zauważa, to już tych jaj obitych nie odpuszczą.

Czy zwątpił? A jak w ogóle można w to wątpić, że zwątpił?! Jak można nie zauważać głębokiej niewiary w to, że on i jego ekipa może cokolwiek pozytywnego zaoferować. To znaczy pozytywnego i realnego. Bo tak jak on oferować to w istocie nie umie nikt. Czy słyszałeś człowieku, obywatelu kiedyś podobną ofertę do tej trzygodzinnej bez pokrycia sprzed czterech lat? Zatem przestał wierzyć, że może stanąć przed ludem i powiedzieć „Patrzraj ludzie, to ja! To my!” Bo z czym? Z tą kupą gruzu na której ten jego obiecywany teraz sztandar w bieli i czerwieni wyglądałby jak na gruzach Warszawy?

Zatem nie zostało mu nic tylko znów wrócić do historii. Jemu, co tłumaczył nam na zmianę że liczy się przyszłość a jak trzeba było kasę odkładaną na przyszłość zwinąć bo hajs jakoś się szybko skończył, że liczy się dla odmiany tu i teraz. O historii ani słowa! Bo historia to groby, trupy, nekrofile, dinozaury… Słowem kiła i mogiła. W dowolnej kolejności.

I nagle bach!!!!!! Nagle okazuje się, że nie wybierzemy przyszłości czy tam nawet tu i teraz jak się nie wybierzemy z taką nagłą wycieczką w przeszłość. W ciemne wieki, w których on musiał barankowi w dupę siarki zadać żeby tego potwora rozerwać na strzępy. I został nam po tym wielkim wybuchu, zwanym wybuchem społecznego entuzjazmu nasz szewczyk za króla.

Tyle, że takie wycieczki kosztują. Choćby to, ze się nam szewczyk szewczykiem przypomniał i tym, że w zasadzie on jest spec od jednego. Od napychania siarki w dupę. I niepomny na to, że świat się zmienił, że słonko ponoć zajaśniało,że wymyślono od tamtego czasu bardziej cywilizowane metody eksterminacji smokow (to takie bajkowe dinozaury), gdy przyszło co do czego, wymyślił, że znów tę siewkę w tę dupę… A to bajka przecież! Bo nie było chyba jednak żadnego smoka ani baranka a w jakiej dupie grzebał szewczyk… A kogo to teraz interesuje?

Tak nam więc wyszła nagle na wierzch ta POlityka historyczna, co dotąd byłą ze wszech miar szkodliwa, jałowa a nawet zatruwająca.

***

Z rozbawieniem zauważam jak nagle próbuje się cofnąć czas o cale cztery lata. Jak przypomina się jak „strasznie” wtedy było i jak eksperci przeróżni zastanawiają się jak można (jak ON miałby) ponownie uruchomić energię tych młodych. Rzecz w tym, że tamci już nie tacy młodzi jak wtedy. Mądrzejsi o cztery lata doświadczeń z brudną polityką. Brudną, ale bez dwóch zdań kojarzoną z NIM. Bo przecież to ON ją zdominował. Tak przecież przez lata mówiono. A znowu ci młodzi co teraz są młodzi za cholerę nie pamiętają co Brytyjczycy robili z ich kobietami. I niech ON zgadnie czemu nie pamiętają. Jeśli nie wie to mu powiem. Bo nie pamiętają tego nawet ci, co jakoby na własne oczy widzieli!

Został tylko szewczyk, spec od siarki i od… No właśnie.

Tak to jest z tą pamięcią i z tą historią. Jak się ją kopnie, to ona potrafi oddać. Wracając w błazeńskiej czapie. Tak jak wróciła gdy straszył z tej sceny zjazdowej czy tam kongresowej.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Utracony instynkt wyborcy (polemika)

Trudno zaprzeczyć, że nasza polityka to skumulowana patologia. Może będę nudny ale znów jako przykład przytoczę wojnę, w znacznej mierze domową, o to jak wielkim bohaterstwem było albo nie było recenzowanie wyborczego klipu związku zawodowego wiejskiej nomenklatury.

Do rangi casus belli podniesiony został problem, który nikogo obecnie nie powinien zaprzątnąć na więcej niż na trzy do pięciu sekund bez względu na to czy wyskoczyłby z nim poseł Hofman, prezes Kaczyński, Tusk prezes rady czy tam wszystkie gazety lub czasopisma oraz zaprzyjaźnione stacje razem. Więcej. Nawet gdyby sam Bóg z nieba zstąpił i klarować zaczął wyborcy, że ten klip to kicha i dowód zdziczenia to ja, a za mną każdy normalny wyborca, upadłszy najpierw jak należy na kolana, odrzec powinienem tymi słowy: „Boże Wszczechmogący, w Trójcy Jedyny Prawdziwy! A co mi tam jakaś piosenka i to, co kto o niej myśli? Tyle jest spraw poważnych, że to akurat to mi zwisa i powiewa!”. No może z tym „zwisa” i z tym „powiewa” bym się zastanawiał bo hit ludowców i hit Hofmana nie są warte wiecznego potępienia.

Cała ta okładanka ma miejsce na miesiąc przed wyborami. I zdaje się być znakiem firmowym stanu nie tylko naszej klasy politycznej ale, co równie a może i bardziej smutne, znacznej części wyborców. Niestety, tych wyborców, którzy zdają się uważać za najbardziej wyrobionych i politycznie uświadomionych.

Tedy na miesiąc przed wyborami pasjonujemy się najpierw diskopolo PSL, później diskopolo taktu i rozwagi Hofmana wreszcie dorodnym burakiem cukrowym w rękach Kłopotek Brothers. A nikt w tym czasie jakoś szczególnie nie docieka i nie zmusza swych potencjalnych wybrańców by skupili się na esencji tego, co wypełniać powinno kampanie wyborcze. na wyborczych programach i przyszłych zamierzeniach. W tej sytuacji zdaje się pobrzmiewać echo opinii kolegi grudq’a sugerującego, że wyborcę należy wychować. Choć ciśnie mi się na język uwaga, że to, to pasowało raczej w poprzedniej epoce, zdaje się że marzenia kolegi i, jak mniemam, naszej klasy politycznej są bliższe realizacji niżbym chciał.

Tak bliskie, że nikt na ten przykład, absolutnie nikt z wyborców PO nie uznał za idiotyzm równoczesnego przekonywania, że się Polska zmieniła tak, że nic w niej nie jest już takie samo w zasadzie a jedynym, co zmiany nie wymaga (wedle pani Kidawy – Błońskiej, będącej wówczas akurat „ustami” PO) jest program partii napisany zanim cokolwiek PO zaczęła zmieniać. Słowem program to taki kawałek papieru bez znaczenia.

Ziemia się wtedy nie zatrzęsła bo faktycznie wyborcy już są „wychowani”. Są niczym te grudq’owe oddziały, które mu płoszę i sieję im zwątpienie.

Oczywiście nikt nie broni robić wyborcom za „mięso armatnie” jeśli taka ich wola. Ale ich autonomiczna zgoda na to jest według mnie przejawem utraty wyborczego instynktu samozachowawczego. I zgody na to, by funkcjonowanie sfery publicznej postawić na głowie. Bo tym właśnie jest zapomnienie, że to nie politycy tylko obywatele są podmiotem polityki. Politycy są tylko takim mniej lub bardziej funkcjonalnym gadżetem, na który wymienili sobie owi obywatele inny, mniej wydolny gadżet, któremu łeb odrąbali 30 stycznia 1649 albo 21 stycznia 1793. Tak akurat ludziom pasowało po prostu.

Ja wiem, że czasem są sprawy, które wyobraźnię i wiedzę wyborcy przerastają. Ale jeśli ktoś wtedy rzecz próbuje rozwiązać tłumacząc „nie pojmiesz ale ja to za ciebie załatwię” jest wrogiem, nie powiem demokracji bo ona to też gadżet tylko, jest wrogiem prawdziwym tych tak chętnie wyręczanych. Nie wychowuj polityku! Przekonuj. Tobie nie jest potrzebny ani jeden wojak w wyimaginowanym szeregu. Tobie nie jest potrzebny wyborca oddany. Tobie jest potrzebny wyborca przekonany i świadomy.

Przede wszystkim po to, by już kolega grudeq nie musiał się bać, że się tłumy zwolenników mogą rozpierzchnąć. W pospolite ruszenie omamione nagła wizja cudownego tryumfu równie łatwo wlać nadzieję jak poczucie zwątpienia. W karny szereg „armii nowego modelu” to drugie trudniej bo ona nie maszeruje na wizji ale na kalkulacji. Tu dodam, że poziom owej kalkulacji jest wypadkową skuteczności i uczciwości przekonujących. A jeszcze bardziej mądrości i właśnie instynktu przekonywanych. To taka uwaga do tych, co by mi chcieli z populistami wyjechać.

Niech kto mi powie, że poza emocjami klasa polityczna oferuje „swoim” i potencjalnym wyborcom coś więcej. Nie! Nawet „zmieniający Polskę” „technokraci” z PO są w stanie pokazać póki co „pełnego nadziei” kierowcę, który snuje marzenia że starczy się trochę pomęczyć i z górki będzie. Zaś PSL, póki mu Hofman nie zafundował pomysłu na event z cukrowym burakiem, w kampanii nie istniał. A opozycja to w zasadzie same emocje.

Do dziś za szczyt politycznej mądrości uchodzi pamiętne zdanie: „"Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju". Nikt jakoś nie pomyślał jak bardzo jest one bezsensowne. W tym oddzielaniu oczywistej jedności, którą dla każdego powinno stanowić „ja” i „mój kraj”. Ile byśmy patriotyzmu nie wlali w opisywanie pobudek kierujących naszymi publicznymi i prywatnymi działaniami to nie jest on w stanie zmienić faktu, że robimy to po prostu dla siebie.

Ktoś, kto tę świadomość porzuca, rezygnuje z niej by się grudq’owi dać „wychowywać” i w szereg karnie stawiać, kpem jest a pociecha z niego, tak dla grudq’a jak i dla Polski z niego żadna. Choćby mu żadne rosemanny zapewne za nic zwątpienia w głowie zasiać nie były w stanie.

Popytajcie tu i ówdzie a usłyszycie, że strzec się trzeba istot, które wyzbyły się instynktu samozachowawczego. Bo to rzadko objaw dość przydatnej uległości. Częściej zaś wścieklizn

wtorek, 23 sierpnia 2011

Koronny argument

Przeczytałem list przytoczony na blogu Czarka Krysztopy. A w nim argument, który w innej konfiguracji jest koronnym i najtrudniejszym do obalenia w dyskusji pro life. Nie, nie chodzi teraz o najbardziej potoczne rozumienie tego określenia.

Chodzi mi o argument, który pojawia się w dyskusjach na temat kary śmierci. Ten odwołujący się do możliwości orzeczenia jej wskutek sądowej pomyłki. Jak się potocznie uważa, mamy wówczas do czynienia z jedyną sytuacją, w której skutków orzeczonej kary nie da się cofnąć i zrekompensować. Oczywiście to bzdura ale przyjmijmy, że faktycznie. Oto taki abolicjonista rzuca ów argument i weź zbij go człowieku… W wielu przypadkach na tym kończy się dyskusja. No bo co powiedzieć? Że pomyłki się zdarzają? Że trudno? Że Bóg potrafi oddzielić „ziarno od plew”? Nie sądzę by cokolwiek przekonało tych, którzy ów argument zastosują.

Można by sądzić, że to argument uniwersalny. Przypomnę fragment cytowanego przez Cezarego listu: „W Polsce nie ma żadnego kompromisu, tylko legalne uśmiercanie dzieci chorych, albo i nie. Lekarz może się pomylić w interpretacji badania USG i co wtedy? „*

Właśnie, co wtedy? Wystarczy „przykro mi”? A może akurat w tym przypadku rekompensata istnieje?

Siła tego argumentu w tym przypadku nie działa. Smutne to. Smutne to, że coś, co każe nam odstąpić od pozbawienia życia zbrodniarza bo może się co do jego winy mylimy, nie powstrzymuje nas rozkawałkować nienarodzonej istoty podejrzewanej o fizyczny czy psychiczny defekt. Nie powstrzymuje w społeczeństwie, które skądinąd oszalało na punkcie „uprzyjaźniania” świata żyjącym już osobom ułomnym na ciele lub umyśle. Taka zadziwiająca niekonsekwencja.

Niekonsekwencja budząca grozę już u swych korzeni, w miejscu, w którym choroba czy niepełnosprawność, afirmowana później, jest u zarania okolicznością usprawiedliwiającą czynienie z kształtującej się istoty ludzkiej skrawków rozszarpanego mięsa.

A jeśli się mylicie? jeśli ten lekaż, mówiący o „żyjącym warzywie” popełnia bład? Ileż błędów każdego dnia popełniają lekarze. W sytuacjach bardziej błahych, czasami wręcz kuriozalnych.** Nie macie dyskomfortu, że opowiadając się za tym jesteście tacy sami jak ci, którzy Bogu oddaja ostateczny sąd w sprawie winy czy jej braku u straconego zbrodniarza?

Wiem, na to macie koronny argument. Wiecie kiedy człowiek staje się człowiekiem. Najczęściej wtedy, gdy to wam pasuje. Teraz wam pasuje tak, za jakiś czas będzie pasowało siak. Przekonacie mnie, że nie?

Skoro tacy mądrzy jesteście, czemu nie przychodzi wam do głowy, że ten zbrodniarz, wyczyniający rzeczy, których nie byłaby w stanie wymyślcie nawet wasza wyobraźnia, to istota, która właśnie przestała być człowiekiem? W swym nieludzkim postępowaniu. Mając tak, jak tamta, co „jeszcze się nie stała”, ten i ów narząd właściwy człowiekowi. Skoro proces „stawania się” istotą ludzka jest płynny to czemu nie przyjąć tej płynności, relatywności i w drugą stronę?

W ogóle w tej dyskusji argumentacja kuleje. Ot choćby ten argument, że odmawiając aborcji z gwałtu każe się zgwałconej żyć z "nieznośną" świadomością istnienia „owocu gwałtu”. Więc by nie musiała, zabija się ów „owoc”. Karząc go w sposób niewspółmierny. Szczególnie do sposobu, w jaki karze się sprawcę.

No świetnie. A jeśli by ta zgwałcona nie mogła żyć ze świadomością dalszego istnienia sprawcy gwałtu? Rzecz jasna nie ma opcji podobnej do tej poprzedniej.

Co zatem, jeśli się mylicie? Już nawet nie w tym czy starczy ułomności dla noża ale w tym, kiedy człowiek jest a kiedy nie jest człowiekiem.



* link za blogiem Czarka: http://wyborcza.pl/1,95892,9871691,Jestem_polozna_i_nie_chce_zabijac___list.html#ixzz1Vr76YHFV

** Mąż mojej koleżaniki, po wypadku i zrobionym prześwietleniu kręgosłupa szyjnego poinformowany został, że ma przerwany rdzeń kręgowy. Zdziwił się, gdy po kilku godzinach zaczał ruszac palcami. Zrobiono zdjęcie i okazało się, że to był tylko obrzęk. Pierwsza dioagnoza wynikała zas z tego, że... zdjęcie zrobiono mu w kolnierzu ortopedycznym przyjmując metalowy elemnent za oczywista przerwę w tkance nerwowej.

piątek, 22 lipca 2011

Czy dla „Obywateli do Senatu” Polska Jest Najważniejsza?

Przyznam, że zaintrygował mnie pan Eckard wczorajszym tekstem, w którym wieści parlamentarne tsunami, mające zdemolować obecną scenę polityczną. Zdemolować tak bardzo, że nie podniesie się ona bez konstruktorskiego talentu pana Rafała Dutkiewicza, prezydenta miasta Wrocławia i autora sensownej skądinąd inicjatywy „Obywatele do Senatu”. Pana Dutkiewicza cenię bardzo ale ze smutkiem konstatuję nadchodzącą klęskę jego kolejnego pomysłu. Nie pierwszego zresztą, który miał mu otworzyć drogę na najlepsze salony Rzeczpospolitej.

Nie chodzi nawet o to, że przewidywania pana Eckarta są funta kłaków warte. Tego akurat nie powiem choć zastanawiam się skąd weźmie on nagle wykonawców szczwanego planu, zważywszy na partyjne sita segregujące teraz kandydatów i odrzucające tych, którzy są lub mogą być niezadowoleni albo wręcz sfrustrowani. To będzie, jak mniemam „sejm wyjątkowego zadowolenia”. Przynajmniej ze swych liderów i partyjnych kierownictw. Tak więc, choć pomysł zawojowania również sejmu metodą „koni trojańskich” jako taki nie jest pozbawiony sensu, to akurat w realiach nowego sejmu absolutnie nie do zrealizowania.

Ale nie to sprawia, że z żalem przewiduję kolejna katastrofę koncepcji Dutkiewicza. I będzie ona spowodowana dokładnie tymi samymi przyczynami, które legły u podstaw upadku inicjatywy „Polska XXI”. I entuzjazm pana Eckarda jest najlepszym dowodem na to, że tak właśnie będzie.

Bolączka naszej polityki od początku egzystowania jej w warunkach demokracji jest „krótka ławka” politycznych liderów i ich zaplecza. Mamy więc scenę polityczną ilustrująca powiedzenie, ze gdzie trzech Polaków tam pięć partii politycznych. Nawet śledzący nasze partyjne podwórko dość pilnie obserwator ma prawo gubić się w aktualnych szyldach i przynależnościach. A równocześnie trudno uwierzyć, że coś innego niż biologia jest w stanie tasować personalne układy na tej scenie. „Polska XXI” przejechała się na imporcie „wiecznych liderów”. I tym może się skończyć pomysł „zdobycia” sejmu przez poukrywanych jakoby po różnych partiach sympatyków Dutkiewicza.

Rzecz w tym, że jeśli ktokolwiek pójdzie na współpracę z „frondą burmistrzów” to wcale nie dlatego, że jest takim szczerym demokratą i brzydzi go partyjne „zawłaszczanie” legislatywy, egzekutywy i wszystkiego innego. Gdyby byli tacy „obrzydliwi” to żadna siła by ich na partyjne listy nie zaciągnęła. Tedy nie ma co liczyć na „konie trojańskie”.

Ale w tekście Eckarda martwi mnie co innego. Wbrew treści nie odbieram go jako przejawu entuzjazmu dla nowej inicjatywy. Dla mnie znacznie bardziej czytelny jest ukryty w nim inny komunikat. Oto pojawia się nowa szansa by ci, którzy póki co nie znaleźli się na żadnej liście, która mogliby teoretycznie „rozsadzać od środka” już po wejściu do sejmu, jakoś utrzymali się w polityce. To będzie taniec wokół Dutkiewicza i innych liderów inicjatywy wykonywany przez polityczny „salon odrzuconych”. W tytule wskazałem główny „rezerwuar” tego rodzaju kadr dla „nowej” siły politycznej. Bo wydaje mi się, że jest to szansa utrzymania się w polityce większa, niż ta, którą z wielkim zapałem zamordowała pani Kluzik. Czy im się uda zawłaszczyć pomysł Prezydenta Wrocławia. Choć mam nadzieję, że nie, to obecność pana Misiaka wśród potencjalnych realizatorów pomysłu włodarzy naszych metropolii nie wróży najlepiej. Bo skoro Misiak to czemu nie Eckard?

A jak Misiak i Eckard to po cholerę na to głosować? Skoro można na PO czy PJN?

Oczywiście nie ma złudzeń, że mój głos dotrze do pana Dutkiewicza. I nic nie pomoże nawoływanie by pędził jak najdalej od siebie „starych wyjadaczy” wywalonych z PO czy wyautowanych z PiS. Bo gdyby to był dobry materiał to nikt by GOP ani nie wywalał ani nie autował! Jeśli więc „Obywatele do Senatu” chcą coś sensownego zdziałać to może dla nich nie koniecznie hasłem przewodnim powinno być „Polska Jest Najważniejsza”. Bo to plagiat, który chyba wszystkim kojarzy się teraz nie najlepiej.

czwartek, 30 czerwca 2011

Raport Macierewicza, raport Millera

Z cała świadomością odpuściłem sobie wczoraj udział w dyskusji na temat przedstawionych w mediach wyników prac zespołu Antoniego Macierewicza oraz przeciekłych do mediów skrawków raportu Ministra Millera. Po pierwsze dlatego, że w jednymi i drugim przypadku mamy do czynienia z nawet nie z niepełnym materiałem a z tezami opartymi na wynikach prac. Po drugie zaś dlatego, że przy obecnym stanie wiedzy dużo ciekawszym zdawało mi się obserwowanie reakcji na upublicznione i ujawnione efekty obu postępowań zmierzających do wyjaśnienia przyczyn zdarzeń z 10 kwietnia ubiegłego roku.

Z tej perspektywy świadome czy tez przypadkowe wyprzedzenie przez zespół Macierewicza prezentacji rezultatów pracy zespołu rządowego było strzałem w dziesiątkę. I wcale nie dlatego, że teraz druga strona będzie musiała się zmagać z twierdzeniami zawartymi w materiałach zespołu poselskiego. Wręcz przeciwnie! Właśnie dlatego, że druga strona ostentacyjnie dała do zrozumienia, iż z tym materiałem „zmagać” się nie ma najmniejszego zamiaru. Szczególnie wartościowa z punktu widzenia Antoniego Macierewicza była reakcja Premiera. Stwierdzenie „mamy wszyscy wystarczająco dużo zajęć poważnych i na tych zajęciach będziemy się koncentrować” z pozoru sprytnie ustawiło dyskusję nad materiałem przygotowanym przez parlamentarzystów PiS. Z pozoru. Bo jeśli jeszcze tę, arogancka jak by nie patrzeć wypowiedź uzupełnić o następne, bardzo surowe: „natomiast (to są) partyjne, propagandowe materiały - bo przecież mieliśmy okazję wysłuchiwać wielu relacji z pracy pana posła Macierewicza”* mamy do czynienia z… Nie z rzeczowym dialogiem z opozycją a z insynuacją. Bo tak chyba można nazwać ostra opinię na temat czegoś, czego nie tylko się nie widziało na oczy ale i widzieć się nie ma zamiaru.

Tak przy okazji, wobec zwyczajowego, lekceważącego „ mamy dużo zajęć” aż prosi się złośliwa uwaga, że w tej sytuacji mógłby pan Premier wydłużyć sobie tydzień pracy z trzech do czterech a może i pięciu dni. I wtedy może by mu czasu „styknęło”.

Z punktu widzenia rywalizacji PO i rządu z PiS-em w sprawie katastrofy smoleńskiej na korzyść opozycji zagrał też niezawodny pan Niesiołowski. „To są brednie - tłumaczy wicemarszałek Sejmu - a Macierewicz jest kandydatem do badań psychiatrycznych.”** Tu też można by zauważyć złośliwie, ze wypowiedź pana Marszałka przesiąknięta jest fachowością specjalisty, który o umysłowych fiksacjach wie wszystko. Z autopsji.

Złośliwość złośliwością. Czemu sądzę, że te, PiaRowsko zdające się być świetnie dobranymi reakcje polityków rządu i Platformy wcale nie zasługują na taki aplauz. Przede wszystkim z racji tego, że przed nami jeszcze prezentacja raportu Ministra Millera. Gdy to nastąpi…

Gdy to nastąpi trudno będzie panu Tuskowi atakować opozycję, że ma gotowy pogląd na raport nie koniecznie znając jego treść. Trudno będzie reagować na zarzuty nie odnoszące się do raportu merytorycznie. Szczególnie zaś trudno będzie odpierać personalne, adresowane choćby do pana Millera, zarzuty o stronniczość. Bo Antoni Macierewicz BYĆ MOŻE ma kłopoty z psychika i BYĆ MOŻE nie powinien kierować pracami zespołu. Natomiast pan Miller NA PEWNO jest osobą, która jest stroną w sprawia i znajduje się przecież w kręgu osób potencjalnie odpowiedzialnych za to, co zdarzyło się w Smoleńsku i NA PEWNO nie powinna prowadzić śledztwa w SWOJEJ sprawie. Nemo iudex in causa sua…

Jeśli więc domagający się od opozycji „konstruktywnej postawy” Premier olewa jej wysiłki jak najbardziej zrozumiałe z uwagi na znaczenie sprawy to niech się nie dziwi, jeśli ta sama opozycja w podobny, nie koniecznie rzeczowy sposób podejdzie do tego, co wypichci Miller i jego ekipa.

Na koniec taka scenka, która znakomicie ilustruje poziom dyskusji na temat wyników prac zespołu Macierewicza. Oto w TVN24 pani Olejnik na wspomnianą okoliczność przesłuchała europosła Cymańskiego. Oglądałem tylko fragment. tak więc najpierw (w tym fragmencie) Stokrotka Moja Ulubiona pojechała brutalnie po Cymańskim zauważając, że Macierewicz miał ograniczony dostęp do materiałów źródłowych więc jego wiedza jest wątpliwa po czym… Po czym sama, na zasadzie „jest powszechnie wiadomym” wyjaśniła panu Cymańskiemu co było przyczyna katastrofy. jakby sama miała taki dostęp do tych tajnych źródeł, jakiego Macierewicz nigdy miał nie będzie. Bo ona jest przecież Redaktor a on tylko poseł RP.

Tak to jest i już pewnie będzie z tą naszą oficjalną wersją tragedii smoleńskiej, że „jak było naprawdę” wiedzieć będzie tylko Stokrotka Moja Ulubiona i paru jej kolegów, Macierewicz będzie w „psychuszce” a Miller dostanie jakąś tam cywilną wersję „drugiej gwiazdki”. Jakiego „Orła Białego” na przykład. Cokolwiek by jeszcze ujawniono i napisano w tej sprawie…



* http://fakty.interia.pl/fakty_dnia/news/premier-nie-zamierza-czytac-raportu-zespolu-macierewicza,1659630

** http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80271,9863093,Biala_ksiega___Proza_sensacyjna____Macierewicz_na.html

środa, 29 czerwca 2011

Wariat Kaczyński czyli sędziowie i terapeuci

Ja się dziwię. Właściwie całej tej sprawie w całej niezliczonej mnogości jej aspektów. Najbardziej zaś dziwię się oburzeniu, które wywołała decyzja pana sędziego Jabłońskiego. Nie, żebym uważał ja za słuszną. Powody są nieco inne. Samemu panu Sędziemu też się zresztą dziwię ale akurat nie z powodów, którymi zadziwił on innych.

Prawdę mówiąc nie mam pojęcia czy mi tekst uda się sklecić sensownie bo w tym gąszczu wątków zgubić się nie tak trudno.

Zacznę od tego zaskoczenia a nawet oburzenia, które decyzja sędziego wzbudziła nawet u osób, które sympatią do Kaczyńskiego nie pałały i wcale się z tym nie kryły. Powiem szczerze, że ich (szczególnie zaś dziennikarzy) reakcja na postanowienie sądu jest dla mnie dowodem ich hipokryzji i aktorstwa albo też braku profesjonalizmu. Oni nie tylko nie powinni się dziwić ale wręcz ze zrozumieniem kiwać głowami. Jeśli bowiem prześledzić publiczne wyjaśnienia przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, wygłoszone po tym, co sędzia Jabłoński zdecydował, jednym ze źródeł, które skłoniły sędziego do takiego kroku były materiały prasowe. I tu chciałbym zauważyć, że jeśli sędzia Jabłoński aż tak poważnie traktuje to, co wyczyta w gazetach, to jego działanie nosi znamiona nieracjonalnego gospodarowania środkami publicznymi albo też świadczy o tym, że niezbyt skrupulatnie albo wręcz niechlujnie przeprowadził prasówkę na temat umysłowej fiksacji Jarosława Kaczyńskiego. I w efekcie, zamierzając powołać biegłych, którzy zbadaliby stan zdrowia psychicznego prezesa PiS, naraził państwo na absolutnie niepotrzebny wydatek. A dziennikarze i politycy mu wcale nie pomagają. Tylko oburzają się bez dania racji!

Nie wiem czy pan sędzia Jabłoński zapoznał się był z szalenie istotną dla tej konkretnej sprawy, opublikowaną w pierwszej dekadzie kwietnia tego roku w „PlusMinus”, sobotnim dodatku do „Rzeczpospolitej” rozmową Roberta Mazurka z Jackiem Żakowskim. Jeśli nie to gruuuuby błąd, Panie Sędzio! Jeśli tak to… w sumie jeszcze większy! Świadczący o ewidentnym zaniechaniu! W rozmowie tej panowie sporo miejsca poświęcili stanowi intelektualnemu, emocjonalnemu i ogólnie psychicznemu braci Kaczyńskich. Rzecz nie skończyła się jednak na subiektywnych odczuciach. W pewnym momencie dialog panów mazurka i Żakowskiego przybrał taka oto postać:

Porozmawiajmy o Jarosławie Kaczyńskim. Co jest w nim takiego, że wywołuje pański żywiołowy sprzeciw?

A ile ma pan czasu? (śmiech) Streszczając to do jednego akapitu, musiałbym powiedzieć, że mentalność polityczna Kaczyńskiego i jego obozu zbudowana jest na lękowej strukturze osobowości, która powoduje, że wszędzie widzi on zagrożenia, a nie szanse, dostrzega wrogów, a nie partnerów, co prowadzi do nasilenia konfliktów, zamiast do szukania korzyści ze współpracy. Gdy taką logiką kieruje się władza, jest to fundamentalnie niebezpieczne dla państwa. Taka osobowość wymaga terapii.

Pan się na tym zna?

W ograniczonym zakresie, ale czytałem ekspertyzy na ten temat.(podkreślenie moje)

Dotyczące Kaczyńskiego?

Tak.

I dalej:

Dlatego w ramach tej odpowiedzialności za słowo w pańskim programie rozwijaliście tezę o szaleństwie Kaczyńskiego. Tylko że na to też dowodów brak!

Są widoczne objawy.

Wiem, że te fragmenty były już cytowane i szeroko komentowane. Czemu do nich wracam? Bo dziwię się, że teraz, gdy stan zdrowia Jarosława Kaczyńskiego stał się sprawa na absolutnym topie naszych problemów dnia obecnego nikt nie wykazuje choćby śladowej dociekliwości. Dziwię się, że nikt, pies z kulawa nogą nawet, nie kiwnął nawet palcem, by dotrzeć do nich i upublicznić przed narodem wspomniane przez pana Żakowskiego „ekspertyzy”, z których wynika, że Kaczyńskiemu potrzebna jest terapia. No i przy okazji nazwiska ich autorów- mistrzów świata w zdalnej diagnozie. Dziwi mnie poniechanie tak istotnego dla sprawy materiału bo przecież to chyba nie jest czymś zbyt trudnym zdobycie go w kraju, w którym „dziennikarze śledczy” swobodnie „docierają” do najtajniejszych nawet materiałów często niemal w chwili, gdy te dopiero powstają.

Ma też owa wstrzemięźliwość jeszcze i inny wymiar. Taki oto, że pan sędzia Jabłoński, mając w garści wspomniane przez Żakowskiego „ekspertyzy” mógłby zaoszczędzić jakąś tam część pieniędzy ledwie wiążącego koniec z końcem państwa, które to grosze wyda teraz, chyba niepotrzebnie, na ekspertów czy tam biegłych. Bo czy mogą być lepsi „eksperci” od tych, którzy potrafią stawiać diagnozę bez najmniejszego kontaktu z pacjentem? Lepszych „ekspertów” pan sędzia Jabłoński raczej nie znajdzie! A oni całą robotę już przecież odwalili o czym zaświadczał publicznie pan Żakowski. Szkoda tylko, że nie po nazwiskach. Przez co naród nie może swego zachwytu okazywać w sposób jakoś ukierunkowany.

* Źródło (płatne!):http://www.rp.pl/artykul/639871.html

środa, 22 czerwca 2011

Pytania do Leszka Millera (ruskie niebo ogłupia pilotów…)

Dość mocno jestem zdziwiony (ale nie wykluczam, że wina leży po mojej stronie i wynika z lekkiego rozluźnienia moich kontaktów z salonem24), że na okoliczność wizyty w Salonie24 pana Leszka Millera Igor Janke nie zażyczył sobie wsparcia z naszej strony w przygotowaniu jakiegoś zacnego zestawu pytań do gościa. Nie mnie zgadywać, czemu tym razem postanowił wziąć wyłącznie na własne barki ciężar rozmowy z tą arcyciekawą postacią. Określenie „arcyciekawa” w tym konkretnym przypadku to żadna kpina. Przyznaję się do ambiwalencji w ocenie Leszka Millera, którego uważam jednocześnie za człowieka zasługującego jak mało kto w naszej polityce na obraźliwy epitet sukin…, ale też za jednego z najlepszych jeśli nie najlepszego z dotychczasowych premierów III RP. Nie będę tłumaczył czemu tak uważam bo nie po to piszę. Piszę z nadzieja, że jakimś tam rzutem na taśmę zdołam rzucić się w oczy szefowi Salonu24 i w moim imieniu zechce on podrążyć pana Millera na okoliczność konkretnej sprawy i panamillerowego w niej stanowiska.

Chodzi mi o głośną nie tak dawno wypowiedź Leszka Millera dla jednej z rosyjskich gazet, w której obciążył on „lwią częścią winy” za katastrofę w Smoleńsku stronę polską.

„Pytany przez "Rz", dlaczego przesądził o winie Polaków przed opublikowaniem polskiego raportu w sprawie katastrofy, Miller odpowiada, że raport raczej nie zmieni jego opinii. – Możemy mówić, że winni są Ruscy, ale taka postawa doprowadzi jedynie do tego, że nie wyciągniemy wniosków z katastrofy smoleńskiej, tak jak nie wyciągnięto wniosków po Mirosławcu (katastrofa CASY – red.), i za jakiś czas dojdzie do kolejnego nieszczęścia – przekonuje.”*

Wypowiedź Millera, szczególnie zaś ów passus „Możemy mówić, że winni są Ruscy, ale taka postawa doprowadzi jedynie do tego, że […] za jakiś czas dojdzie do kolejnego nieszczęścia”, przypomniała mi się natychmiast, gdy czytałem o katastrofie TU 134 pod Pietrozawodskiem, w której śmierć poniosło 44 osoby. Jak deja vu wraca nagle sprawa oświetlenia pasa, zerwana linia energetyczna, błąd pilotów, usprawiedliwienia obsługi lotniska oraz gorące wręcz twierdzenia ekspertów, że był to błąd pilotów, którzy „powinni odejść na drugi krąg”.

Jedyna różnica jest taka, że w tym przypadku nie mieliśmy zamieszanych żadnych Polaków, którzy poprzednio odpowiadali za „niedociągnięcia, niedoróbki i wręcz przestępcze niedbalstwo” od których „aż można dostać zawrotu głowy”.

Proszę więc pana Igora, by zapytał dzisiejszego gościa, czy przypadek z Pietrozawodska nie wywołuje w panu Millerze jakiejś refleksji na temat pewnych stwierdzeń z tamtej jego wypowiedzi, uznanej przez niego „lwiej części winy” i zwyczaju kategoryzowania przez pana Millera opinii przed upublicznieniem istotnych ustaleń upoważnionych instytucji?

Jeśli pan Leszek Miller postanowi twardo pozostać (co mnie nie zdziwi) przy swoim poprzednim stanowisku i przekonaniu, że katastrofa zdarzyła się z uwagi na panujący w naszych strukturach państwowych koszmarny burdel oraz na to, że z niewiadomych (choć akurat pan Miller zapewne wie…) powodów dowódca polskiego statku powietrznego oszalał i nagle popełnił coś w rodzaju zbiorowego samobójstwa, proszę pana Igora o pytanie następne.

Czy pan Miller sądzi, że w rosyjskiej przestrzeni powietrznej unosi się coś takiego (nie, wcale nie mam na myśli helu na przykład…) co sprawia, iż mający niemałe doświadczenie w lataniu piloci nagle głupieją powtarzając ten sam, od początku do końca absurdalny scenariusz, w którym bez zgody obsługi lotniska, w fatalnych warunkach atmosferycznych, załoga samolotu pikuje na najbliższą linię przesyłową odcinając zasilenie okolicy po czym rozbija się na podejściu do pasa nie zważając na nieludzkie wysiłki obsługi pragnącej wyekspediować aeroplan na drugi albo i trzeci krąg?

I na koniec pytanie, o zadanie którego nawet nie będę pana Igora prosił. Choć bez niego to, co napisałem nie byłoby kompletne. Pytanie o to mianowicie, czy zdaniem pana Millera tragedia z Pietrozawodska dla odmiany czegoś nauczyła i jego, Leszka Millera. A powinna skoro tak mocno w tej swojej poprzedniej, druzgocącej dla instytucji i konkretnych osób opinii akcentował „aspekt edukacyjny” katastrof lotniczych. Bo może my, Polacy po Mirosławcu nie nauczyliśmy się niczego i sprawiliśmy sobie Smoleńsk. Zapewne ze Smoleńska nie wyciągnęli wniosków Rosjanie i mają teraz Pietrozawodsk. No a pan Miller? Czy czegoś się nauczył czy faktycznie pozostaje ze świadomością, że polski burdel i rosyjskie powietrze to po prostu mieszanka zabójcza. Taka, że aż „można dostać zawrotu głowy” i rozwalić siebie i dziesiątki powierzonych swojej pieczy osób.

* http://www.rp.pl/artykul/15,659061_Miller__rzad_chce_sprzedac_Rosjanom_Lotos.html

piątek, 10 czerwca 2011

Tajemnica śledztwa.

Czytam waśnie informacje, która jakoś tam ponoć zahacza o sprawę odebrania śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej prokuratorowi Markowi Pasionkowi. Ta konkretnie informacja dotyczy „ujawnienia osobie nieuprawnionej informacji stanowiącej tajemnicę służbową oraz rozpowszechniania publicznego wiadomości pochodzących z postępowania przygotowawczego bez wymaganego zezwolenia, zanim zostały ujawnione w postępowaniu sądowym.”

Przypomina mi się sprawa, z którą sam zwróciłem się jakiś czas temu do prokuratury. Chodziło o publikację w „Wyborczej” materiału, w którym autor, Wojciech Czuchnowski, powoływał się a wręcz chwalił swobodnym dostępem do wyjątkowo wrażliwych materiałów śledztwa objętych jego tajemnicą. Odpowiedź, która wtedy otrzymałem, zaprezentowałem.

Uderza podobieństwo obu spraw. Nie, wcale nie chodzi mi jakoś szczególnie o przedmiot sprawy, choć nie przeczę, dla całej sprawy ma on znaczenie największe. Do tego więc jeszcze wrócimy.

Zdecydowanie bardziej uderza mnie podana w materiale i zacytowanym tam fragmencie oświadczenia rzecznika prokuratury wojskowej konkluzja. Wychodzi na to bowiem, że zostało przeprowadzone śledztwo wewnętrzne, które wykazało całkowita niewinność i czystość wojskowego pionu śledczego. W tym przypadku wina leży po stronie jakiegoś „kreta”, którym był „prokurator wojskowy niebędący oficerem”. Duma mnie rozpiera wręcz, że nawet jak coś parszywego dzieje się w organie bez dwóch zdań wojskowym, to musi maczać w tym palce ktoś „nie będący oficerem”. W tamtej sprawie, o której kiedyś pisałem, w odpowiedzi napisano mi, że „ustalono bez wątpliwości”, iż prokuratura wojskowa jest czysta. I tak dokładnie, jak w tym przypadku, sprawę skierowano do cywilnej Prokuratury Rejonowej Warszawa Śródmieście.

Ja oczywiście przekonany nie jestem. I wcale nie dlatego, że jakoś szczególnie uprzedziłem się do wojskowych prokuratorów. Do każdego byłbym się ustawiał ostrożnie, kto w swojej własnej sprawie cokolwiek ustaliłby „bez wątpliwości”.
W całej tej paraleli między sprawą ujawnioną dzisiaj i ta, z która ja się dobijałem uderzają dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że ze śledztwa cieknie jak cholera a wydaje się, że panów prokuratorów w mundurach nie opuszcza dobry nastrój. I poczucie świetnie spełnianego obowiązku. Zamknięte w lakonicznym komunikacie pana rzecznika. Druga, będąca niewątpliwie źródłem tego świetnego nastroju panów prokuratorów to przyjęta taktyka „to nie ja, to kolega”.

Zastanawiam się czy faktycznie sprawa przypadkiem nie wygląda tak, że panów z prokuratury wojskowej są w stanie poruszyć tylko te przypadki, w których faktycznie przewinął się jakiś nie odziany w uniform kozioł ofiarny. Wszak na dobrą sprawę, biorąc pod uwagę strumień prawdziwych i wydumanych przecieków z tego śledztwa, już dawno powinno się ono w całości niemal przeistoczyć w śledztwo wewnętrzne dotyczące ochrony tajemnicy śledztwa. Zbyt wiele osób w ostatnim czasie sugeruje, że „zna wszystkie detale sprawy”.

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/katastrofa-smolenska/w-sledztwie-ws-katastrofy-tu-154-ujawniono-tajemni,1,4415268,wiadomosc.html

wtorek, 7 czerwca 2011

Jak nam dwa razy wolność kradli (Igorowi Janke w odpowiedzi)

(długie dość)

Nazywam się Adam Wnorowski, od ponad trzech lat publikuję w sieci jako rosemann…

Dziwny początek monologu o wolności, prawda. Ale choć dziwnie to wygląda, nieomal jak wstęp do wyznań na spotkaniu AA, z wolnością ma wiele wspólnego.

A i to skojarzenie z AA również.

Zacząłem jak zacząłem na pamiątkę pierwszego zamachu na naszą wolność w sieci. Wszyscy chyba pamiętają jeszcze okoliczności, w których wielu z nas, honorowo acz bezgranicznie głupio, ujawniało swoje prawdziwe dane. By „oczyścić” sieć. Sieci oczywiście nie oczyściliśmy a sobie jakbyśmy po pół albo i po całym palcu poobcinaliśmy.

Wielu komentatorów, mówiąc o sile netu, zwraca uwagę na publikujących w sieci, których summa, składowa ich często bardzo specjalistycznej wiedzy i sporego doświadczenia jest absolutnie nie do zrównoważenia przez jakiegokolwiek zawodowego publicystę związanego z tradycyjnymi mediami. Takie mogące w każdej chwili eksplodować wunderwaffe. Tyle, że ta masa krytyczna jest obciążona wielkim ryzykiem. Ryzykiem sporych życiowych kłopotów jeśli ujawniłoby się dane sieciowych ekspertów. Bo ich wiedza to przecież poruszanie się w problemach, o których gotowi są pisać.

Tamten zamach, wredny wyjątkowo, był jednak szczytem finezji. Chylę czoła przed spryciarzami, którzy niczym nas nie straszyli, nie wysyłali do nas służb a sprawili, że taki rosemann chociażby jest w swej sieciowej publicystyce w osobliwy sposób niepełnosprawnym. Bo, jako rosemann mógłby ale jako Adam Wnorowski nie pozwoli sobie wypowiadać się na tematy, o których wie najwięcej, w których siedzi i na których bez dwóch zdań się zna. Odwagi mu nie brak ale samobójcą nie jest.

I na tym postawieniu mnie na krawędzi wygrali wtedy ci, co mnie hasłem „Precz chamstwu w sieci” wzięli pod włos.

Czemu zatem nie dam sobie spokoju z tym? Bo to nałóg, poczucie misji, kwestia temperamentu. Bez względu na posiadany czas, rozsądek… Takie sieciowe AA… Choć próbuję, jak wiecie najlepiej.



Drugi raz już nie było tak finezyjnie. Może dlatego, że za tą próbą kradzieży stoją i stali politycy. I ci, co chcą monitorować, i ci, co na ich usługi są panowie w czarnych uniformach, przychodzący o 6 rano z bronią po laptop i ci wreszcie, co latają jak oszalali po sieci i zamykają internetowe fora. Można śmiać się z kogoś, kto chce ganiać po sądach za to, że mu gdzieś tam żonę- żydówkę od żydówek wyzywają. Ale wyobraźmy sobie co by było, gdyby wyprzedził nieco swoje czasy i zrobił to co zrobił wtedy, gdy jeszcze z dumą ocierał z kurzy tabliczkę „Strefa zdekomunizowana”. Wszak fora to matecznik naszej blogosfery.

Oczywiście teraz mogą nam skoczyć ale nie łudźmy się, na pewno nie odgraniczą się od „skoczenia nam”. Taka już ich natura. I, jak widać, nie ma znaczenia czy ta natura ujawnia się wśród uliczek Damaszku, Trypolisu czy Kairu czy też gdzieś w okolicach Krakowskiego Przedmieścia. Tak naprawdę te różnice to tylko kwestia rozmachu, braku wstydu i posiadanych możliwości. Choć i tu trzeba przyznać, że ciemnej strony mocy lekceważyć nie można. Oni mają za sobą… Ot choćby językoznawców, którzy bez mrugnięcia okiem, jakby byli dosłownie z lędźwi Największego Językoznawcy, potrafią uzasadnić, że „dureń” to nie inwektywa żadna a „matoł” to po prostu zamach stanu. Mają sędziów…

A my mamy wyciągnięty środkowy palec. O ile, tak jak ja, nie daliśmy go sobie odrąbać wtedy. W poczuciu honoru. Honor… śmiesznie czasem coś nazywać tym słowem.

Ale coś w tym jest. Z pozoru tu tylko palec a tam panowie w czarnych uniformach, sędziowie, językoznawcy gotowi z naszego „dzień dobry” uczynić groźbę karalną. Ale jednak ten palec musi im uwierać aż do wqrwu samego, jakby tkwił im w oku, sercu czy gdzie tam ich najbardziej uwiera. I stąd tyle na ten palec wymyślić potrafią. I tyle energii ten palec w nich wyzwala.

Pyta pan Igor „Czy internet daje wolność? Czy tylko jej ułudę?” To zależy, panie Igorze. Jest pewnie w nim, w internecie, coś, co zwie się wolność obiektywna. Gdyby było inaczej, nikt by się nie przejmował jakąś zwykła czy nawet niezwykłą protezą. Fantomem imitującym ale nigdy niezdolnym w rzecz samą się zmienić. Kogo by coś takiego uwierało? Kto byłby w stanie zaryzykować koszty i utratę twarzy?

Ale z tą wolnością jest jak ze wszystkim. Trzeba umieć ją znaleźć. Bo możliwe jest i to, że ktoś będzie obok tej prawdziwej bawił, się ułudą wolności. I nie umiem wytłumaczyć kiedy jest tak, a kiedy inaczej. Niektórzy mają chyba jakąś skłonność do tego, by trafiać obok. Ale i im nie można odmawiać takiej subiektywnej wolności w sieci.

Kto oglądał „Rok 1984” według Orwella, pamięta końcówkę, w której bohater odlatuje z takim błogim uśmiechem. Nic, że jest jak jest, że nie tak, jak chciał. Uśmiecha się a jeden z Wielkich Braci tłumaczy innemu, że ten odleciany… jest teraz naprawdę wolny. I to były święte słowa!

I może jest faktycznie tak, jak wieści pan Igor, że jesteśmy wszyscy od dawna zapisani w tysiącach kartotek. Wirtualne kilometry regałów pełnych danych różnych rosemannów. Nie przypadkiem przecież jakaś pani Sylwia z Konga czy tam z Nigerii pisze do mnie czasem, pytając „jaki dzień się czujesz”, sugerując, że ma „2,5 milon dolars” i tłumacząc, że chce „strugać razem”*. Tylko co z tego? Milionów rosemannów, z których każdy jest taką maleńką cegiełką w ścianie, o którą czasem tamci się odbijają gdy tracą hamulce, i nie są w stanie jej ruszyć. A ich problemem nie jest jeden rosemann, którego mogą faktycznie obudzić o 6 rano jak ich najdzie ochota, a właśnie milion takich jak on, któremu to milionowi tamci mogą skoczyć. I mają tego świadomość. I temu tak ich wkurza ta ściana o którą się odbijają. Bo nie są w stanie jej tak raz przewrócić a tak po jednej cegle… Nie zdążą. Mamy niezwykłą zdolność regeneracji. I po to jest to wszystko panie Igorze. Prosta zasada fizyki- akcja, reakcja.

A demokracja… jak wszystko, przy okazji.

Ps. Zapomniałem dodać, panie Igorze, że wolność jest w nas. Albo jej nie ma... Póki szukają jej gdzie indziej, choćby i w necie, jest bezpieczna. Kabel zaś bywa przydatny ale nie jest konieczny.

* autentyk z listu, który nie tak dawno dostałem