wtorek, 31 lipca 2012

Św. Mikołaj Romney


Czytam właśnie cierpki tekst, starający się podsumować wizytę przyszłego być może Prezydenta Stanów Zjednoczonych i po raz koleiny zdumiewam się tym, czego moi Rodacy oczekiwali albo oczekują po takich eventach. W tym konkretnym przypadku i tak jest nieźle bo w zasadzie merytorycznie choć przyznaję, że ostatnia część rozważań kolego, zatytułowana „Gdzie jest lista polskich życzeń? nieco mnie ubawiła. W związku z powyższym proszę nie pytać gdzie moim skromnym zdaniem jest. Ta lista.
Trudno oczekiwać naszego sukcesu jeśli głównym punktem rozważań nad zbliżającym się przyjazdem Romneya było to czy spotka się z Kaczyńskim oraz jakie znaczenie ma fakt pominięcia tego punktu. Niestety taki przekaz przebijał również z tak zwanych „poważnych mediów”. Zatem skoro sami uznaliśmy, że dla nas Romney ma być głownie narzędziem do obicia „kaczora” to rzecz jest udana w 100%. Przecież się nie spotkał. Posłużył innym jako zakopiański „biały miś” i tyle. Więcej od niego nie oczekiwali. Bo i czego mogli oczekiwać?
Nasza polityka zagraniczna dryfuje i oczekiwać od kogokolwiek, że będzie nas traktował poważnie i jeszcze przejmował się naszymi „listami życzeń” jest oczywistą aberracją.
Czemu ma się z nami liczyć (przyszły) szef najpotężniejszego światowego mocarstwa jeśli nie liczy się nikt inny? Co my, traktowani z dystansem albo z góry dosłownie przez wszystkich, od Moskwy przez Berlin i Paryż po Wilno w ogóle możemy być partnerem do rozmowy? O czym?
Kiedy dziś, z dzisiejszej perspektywy słucha się krytyki koncepcji Lecha Kaczyńskiego chce się aż podskoczyć z okrzykiem: „Może to były chybione koncepcje. Ale choć były! Do czegoś zmierzały”.
Mamy za złe Romneyowi brak konkretów, przykryty komunałami. A jakich konkretów się spodziewamy? My, którzy tak wiele zrobiliśmy w ostatnich latach aby nasz sojusz ze Stanami wystawić na wielką próbę. I dziś raczej powinniśmy się cieszyć, że jakiś tam, dość ważny gość z kraju, w którym nie zawsze przykłada się wielką wagę do tego wszystkiego, co nie znajduje się w granicach „Junajtet Stejts”, zechciał w ogóle do nas przylecieć. I że ostatecznie trafił. Wiedział gdzie jest to Poland. Mógł przecież wziąć kurs na Holand. Taki drobny niuans wszak tylko różni te dwie nazwy..
Kiedy patrzymy na odwiedziny naszego kraju przez Romneya jak na taką niespodziewaną, letnią wizytę Św. Mikołaja z nadprogramowym worem prezentów, nie zapominajmy, że zanim będziemy mogli do tego wora zapuścić żurawia zostaniemy tradycyjnie zapytanie „A czy byłeś grzeczny?”
Nie jestem pewien czy zdołamy przekonać go, że tak.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Kalemba junior czyli Camorra w miasteczku


Starając się zamknąć ostatnie wątki wywleczonej nagle acz spektakularnie PSL-owsko- Platformerskiej „Familiady” pan Tusk z panem Pawlakiem, myślę, że całkiem niechcący choć kto tam wie, po raz kolejny ujawnili prawdziwe oblicze systemu, który z mozołem od lat tworzą. Nazwać go trudno. Elementy, które go tworzą mają przeróżne inspiracje. Od systemu lennego, z którego zaczerpnięto organizację państwa ( podzielonego na lenno Tuska i jego pallatynów i lenno Pawlaka z jego wasalami) aż po motyw rodem z Corleone. Ten ostatni spełnia się za sprawą Kalemby juniora, który, pewnie ku swemu zaskoczeniu a może i szokowi, „stanął napoprzeg” wzburzonej koalicji rządowej, która niczego bardziej nie potrzebuje jak dotarcia do spokojnego portu. Okazało się, że droga do tego spokoju i tego portu wiedzie po plecach i przez spokojne życie młodszego z panów Kalembów spełniających się w naszej państwowej agrokulturze.
Wyobraź sobie teraz, drogi czytający, jak by to wyglądało we wspomnianym Corleone. Do młodego Kalemby dotarłby jakiś żołnierz czy to don Dona czy to don Valdemara i ze słowami „Ja tam do ciebie nic nie mam ale sam rozumiesz, przede wszystkim Rodzina” rzecz by załatwił szybko choć raczej nie bezboleśnie.
Tak dobrze czy tam tak źle to u nas jeszcze nie jest ale… Oto rzecz załatwili ze sobą dwaj ojcowie „Rodzin”. Przeczytałem, że wczoraj  „premier Donald Tusk informował, że uzyskał zapewnienie od prezesa PSL, że będzie on (syn Kalemby – uwaga moja) gotowy do rezygnacji z pracy w tej agencji.”*
No i świetnie. Tyle, że dziś okazało się, iż pan Pawlak zapomniał najwidoczniej rzecz skonsultować z głównym zainteresowanym. I ze wspomnianego „zapewnienia” wyszła kompromitacja. Bo młody Kalemba, od wielu lat pracujący tam, skąd teraz duumwirat zamierza go „pro publico bono” przegnać przecz, ogłosił, że z roboty odchodzić nie zamierza.
W całej tej sprawie zdumiewające jest to, że nikt wcześniej nad tym drobnym szczegółem nawet się nie zastanawiał. Wszyscy uznali, że skoro „tata” Tusk z „tatą” Pawlakiem uznali, że tak ma być, po prostu tak będzie.
Wybaczcie mi proszę czytelnicy ostrość tego stwierdzenia ale oglądamy właśnie ten odcinek serialu, w którym okazuje się, że tajemniczy acz ujmujący swą zaradnością przedsiębiorcy, którzy jakiś czas temu przybyli do miasteczka są po prostu mafijną rodziną. O określonej hierarchii, w której nie ma potrzeby pytania jakiegoś tam Kalemby juniora. Starczy, że się dogadają szefowie rodzin.
Właściwie nie wiem czego się spodziewać dalej. Czy nasi politycy, nasze „ostoje nowoczesnej demokracji” mają zamiar w przyszłości cementować koalicje mariażami swych synów z córkami współkoalicjantów czy może będą zawierać przymierze nad dymiącymi jeszcze od pocisków trupami wspólnych wrogów.
Przyznam, że młodego Kalemby mi szkoda. Nie znam go i nic poza tym co udaje się wydobyć z medialnego szumu o nim nie wiem. Ale współczuję młodemu człowiekowi, którego „sprzedał” własny ojciec za ministerialny stołek i którego jakiś tam pan Prezes potraktował jak „własność stronnictwa”, którą może dowolnie dysponować.
Myślę, że najlepszym wyjściem z sytuacji byłaby ostentacyjna zmiana nazwiska przez Kalembę juniora by dać do zrozumienia że nic go już z takim tatą z tym stronnictwem i z tą całą „demokracją” nie łączy. Pewnie zbytnio by mu się to nie opłaciło ale ustawiłby się w długim szeregu tych, którzy źle skończyli ale chociaż się odważyli postawić tej mafii.



sobota, 28 lipca 2012

„leming zbuntowany” czyli poplecznicy


Czy faktycznie to, co robi od jakiegoś czasu (ja jestem przekonany że od początku ale na potrzeby bardziej uniwersalnego przekazu zostawmy właśnie tak) obecna władza może spowodować bunt jej zwolenników? Nie tak dawno wspominałem o „huku na fejsie” w związku z utrąceniem „związków partnerskich” a dziś Rzeczpospolita rozwija temat dając mu znamienny tytuł- „Bunt lemingów”*
Tytuł tak chybiony jak i choćby przez to, że sama gazeta widzi w tym co dziś się dzieje wśród części wyznawców PO analogię do sławnego „Listu Mellera”.
Ja sądzę, że te wszystkie głosy, cytowane w artykule ucichną nagle jak ów „krytyczny głos” aktora Tomasza Karolaka, który koniec końców zmienił się w „podróż marzeń” wyborczym „Tuskobusem”.
To, że nie wierzę w żaden tam „bunt lemingów” wynika z mego przekonanie, że „kryzys obywatelskości” o który prominentne „lemingi” dziś oskarżają swoją partię i swego idola, same w dużym stopniu zawiniły.
Faktycznie, jeśli ktoś może dziś być zawiedziony, czuć się oszukany to właśnie ci, którzy wierzyli. Ja i podobni do mnie złudzeń żadnych co do spółki z ograniczoną odpowiedzialnością „Rząd Donalda Tuska” nie mieliśmy. Zatem nas nic nie zaskakuje ani nie rozczarowuje. Natomiast oni…
Oni powinni być zaskoczeni już przy pierwszym i przy kolejnych wałkach tej ekipy. Pewnie byli. Tyle że reagowali specyficzną odmianą „syndromu sztokholmskiego.”
Ciekawym przykładem, który go ilustruje jest obecny w Salonie24 blog pana Jerzego Skoczylasa, piszącego jako „rozpylaczek”. Treścią przypomina on wiele innych ale wyróżnia z uwagi na osobę mainstreamowego dziennikarza którym autor niewątpliwie jest. Można więc od niego czegoś tam oczekiwać.
Swego czasu, gdy po raz kolejny napisał on tekst* atakujący Kaczyńskiego i PiS akurat wtedy w kontekście „afery taśmowej” zapytałem go czy nie ma odczucia, że w jego tekście (wspomniał on również PSL) nie brakuje mu jakichś nazwisk. Odpowiedział mi, że jak mi jakichś brakuje to mogę sobie napisać własny tekst**. Od razu mi się przypomniał dowcip o tym jak Amerykanie mogą swobodnie protestować przeciwko imperialnej polityce USA a obywatele radzieccy podobnie, też mogą protestować przeciwko imperialnej polityce USA.
Ale wróćmy do „kryzysu obywatelskości” i zastanówmy się czemu mi akurat ten rozpylaczek w tym kontekście się przypomniał. Nie przypadkiem. Jego blog to posunięty do skrajności przykład tego jak zwolennicy PO przykładali ręki do psucia państwa i tych, co nim kierują.
Naturalną reakcją tych, którzy swego czasu podżyrowali Tuskow obiecującemu, że „będzie inaczej” na sytuacje dowodzące, ze wcale nie jest, powinno być każdorazowe, ostre splucie władzy i jej szefa. Zamiast tego rasowe lemingi, gdy wybuchała jakaś afera, w te pędy ruszały w gąszcz Internetu, by dowodzić, że za „kaczora” było tak samo albo i gorzej. Zupełnie nie łapiąc, że w ten sposób dowodzą czegoś przeciwnego niż zamierzali. Każda (trafna czy nie) analogia, znajdowana gdzieś tam i upubliczniana, miast oczyszczać ich pupili dowodziła, że są tak samo (albo i bardziej) źli, jak tamci źli, po których „miało być inaczej”.
Efekt takiego reagowania czyli dobrowolne ustawianie się na pozycji „adwokata Platformy” powodowało, że „ludzie Platformy” przyzwyczaili się do tego. Do tego, że im uchodzi płazem oraz do tego, że ci, których koncertowo dżebią i którzy przez to powinni odczuwać największy dyskomfort, sami im podsuną argumenty, którymi będą odpierać zarzuty „niekonstruktywnej opozycji”. Przyznam, że ten przesiąknięty szczerym masochizmem wyznawców układ jest chyba ideałem relacji partia- jej wyborcy.
Tak więc drogie lemingi, jeśli chcecie wiedzieć czemu Platforma tak zawiodła, musicie przyjąć do wiadomości, że przede wszystkim za sprawą waszej pobłażliwości i poplecznictwa we wszystkich wcześniejszych niegodziwościach. Tak, poplecznictwa. Staraliście się nie dostrzegać albo relatywizowaliście kolejne wyskoki jakby do waszych główek nie było w stanie dotrzeć, że to wszystko przede wszystkim przeciwko wam a nie żadnemu tam PiS- owi czy innemu „wrogowi publicznemu”. Jeśli dziś widzicie, żeście się zbudzili z ręką w nocniku, trzeba wam wiedzieć, że tkwi ona tam od bardzo dawna.
Trudno zaprzeczyć, ze zasłużyliście na to jak i temu, że nie jest to największa kara za wasze poplecznictwo.


czwartek, 26 lipca 2012

Żeby odpolitycznić, trzeba upolitycznić. Logiczne!

Myśl zawarta w tytule jest tak oczywista choć pewnie nikomu ot, tak sobie nie przyszła by do głowy. Stąd ten chwilowy spadek zaufania do rządzących kręgów partyjnych i rządowych. Ciekawe co teraz sobie myśli taki Gadomski, co przez ostatnie dni bił Platformę jakby odkrył właśnie w sobie zamiłowanie do przemocy domowej.
A PO w ofensywie. Już się otrząsnęło i ujawnia teraz misterny plan „odpolityczniania” spółek skarbu państwa. Czytam w gazecie, że plan jest konsekwentnie realizowany od pół roku pod patronatem obecnego Ministra Skarbu, pana  Budzanowskiego.
Posadę stracić miał m.in. Marek Tałasiewicz, należący do PO przewodniczący sejmiku zachodniopomorskiego, do niedawna zasiadający w radzie nadzorczej Zarządu Morskich Portów Szczecin i Świnoujście. Z kolei z rady nadzorczej Krajowej Spółki Cukrowej wyrzucony został radny z Tomaszowa Lubelskiego, Jan Wójtowicz. Intratną posadę w radzie nadzorczej KGHM zwolnić musiał Franciszek Adamczyk, były kandydat PO w wyborach do Parlamentu Europejskiego.”*
Wyobrażam sobie teraz, jak swego czasu zgłosił się do takiego, dajmy na to, należącego do PO przewodniczącego sejmiku jakiś ważny ktoś (nieważne kto…) mówiąc:
- Trzeba się będzie dać odwołać towarz…  znaczy kolego przewodniczący. Partia tego potrzebuje.
- Ale za co?! Przecież staram się!
- Spokojnie. Najpierw kolegę powołamy i dopiero odwołamy. Będzie to superancko w gazecie wyglądać. Że niby odpolityczniamy…
Tak mogło być. Głupio to oczywiście wygląda ale co dnia przekonujemy się, że nie ma w tym państwie takiego głupstwa, które następnego dnia nie zostanie przebite.
W informacjach o „kontrofensywie” Platformy, „odpolityczniającej” z takim rozmachem (ponoć 34 osoby do teraz- po 6 na miesiąc, po jednej tygodniowo. Roboty jeszcze tak na 10 lat!) pewnie niewiele osób, przytłoczonych zarówno samą ideą jak też „rozmachem” akcji, zwróci uwagę na kluczową informację.
„Ministerstwo Skarbu prowadzi regularną czystkę w kontrolowanych przez państwo spółkach. Jak podaje Radio ZET, od pół roku posady straciły 34 osoby.
Od pół roku! Przypomnę, że mowa jest o partii, która władzę sprawuje od prawie pięciu lat. Od pięciu a nie od pół roku. Ta rozbieżność czasowa narzuca wręcz pytanie o to, co działo się przez resztę czasu czyli circa 90% okresu sprawowania władzy przez PO i Tuska, który teraz „odpolitycznia” z działaczy PO.  Wiem, to ekstra naiwne pytanie. Wiadomo. Trzeba było przecież zrobić to i owo by teraz móc z sukcesem „odpolityczniać”.
Przyznam, że w kontekście prowadzonej od pół roku akcji „odpolityczniania” istotne staje się pytanie kiedy to pan Tusk wszedł w posiadanie… powiedzmy, że „wiedzy” („posiadam wiedzę”- co za paskudny twór językowy) na temat „taśmy Serafina” i legendarnych „taśm PO”. Czy przypadkiem nie występuje „przypadkowa” zbieżność czasowa między „wejściem w posiadanie wiedzy” przez Tuska a „wejściem w posiadanie” polecenia odpolityczniania spółek przez Budzanowskiego.
Tak przy okazji zastanawiam się nad punktem drugim wspomnianej „kontrofensywy” PO, który „dotyczy raportu na temat sytuacji zastanej w spółkach Skarbu Państwa po przejęciu władzy od PiS. Ma być w nim mowa o niemal stu związanych z PiS działaczach, politykach i członkach ich rodzin, którzy zasiadali w radach nadzorczych i zarządach kontrolowanych przez państwo firm.
Zastanawiam się czy PiS wpadnie na pomysł wyjaśnienia, że on jeszcze bardziej, trzy razy bardziej co najmniej chciał te spółki „odpolityczniać”. A nie zrobił tego gdyż, co wszyscy wiedzą, koniecznych pięciu lat niestety nie miał. Ale starał się bardzo.
A żeby odpolityczniać trzeba najpierw upolityczniać. Wszak tako rzecze Platforma. A w każdym razie daje do zrozumienia.

środa, 25 lipca 2012

Leming z żabą na głowie

Kolega opowiadał mi o swym znajomym, który, mówiąc delikatnie, dość wolno kojarzył.  Byli kiedyś w nieco większym towarzystwie i kolega opowiedział dowcip. Dość głupi…
 Przychodzi do lekarza facet z żabą na głowie.
- Co panu jest? – Pyta lekarz.
- Jakieś coś tam mi się do tyłka przykleiło – odpowiada żaba
Zaznaczę, że z przyczyn ogólnoludzkich i z uwagi na tych, co nie istnieją a znów by się mogli obrazić, zacytowałem żart w wersji soft.
Towarzystwo, jak jeden mąż ryknęło śmiechem. Po chwili ów słabo jarzący kolega, który zresztą śmiał się jak inni, odezwał się.
- Dobre!… Żaba mówi!
Do tego jeszcze wrócę bo zostawiać tej opowiastki o bez komentarza nie byłoby zbyt eleganckie ani rozsądne.
Zanim przejdę do meritum zacznę od jednoznacznego oświadczenia- lemingi nie istnieją. To taki ukłon w stronę tych wszystkich, którzy pod tym hasłem śmiertelnie obrazili się swego czasu na Mazurka jakby te jego wynurzenia o nich były a nie o kimś, kto nie istnieje i dawaj odwijać a to „alfabetami pelikanów” a to pełnymi miłości bliźniego tekstami o „tych drugich” a to wreszcie wyliczaniem jak to się im udało (bo jak wiadomo „nie udało” się tym drugim). Była z tym kupa uciechy. Ale tej uciechy to chyba też powinienem się wstydzić. Bo śmiać się z tego, że ktoś nie do końca załapał…
No ale ad rem.
Kobieta Moja Kochana, co to z racji tego, w czym robi, na co dzień obraca się głownie wśród tych, co to nie istnieją, powiedziała, że Platforma Obywatelska wśród le… znaczy tych, co nie istnieją zaliczyła właśnie porządne by nie powiedzieć dramatyczne tyły. Wie to z rozmów i z „fejsa” na którym, inaczej niż ja, jest. Bo jej to życie ułatwia jednak… Ponoć na „fejsie” huczy. Nie do końca wiem jak się na „fejsie” objawia „huczenie” ale ci co są (rzecz jasna także ci, co nie istnieją) wiedzą.
- Normalne – mówię jej z taka nonszalancją nieomal wszechwiedzy o Polsce i świecie współczesnym. – Ten nepotyzm, te wynagrodzenia kosmiczne, przymykanie oka, klasyczny unik w rodzaju „nie wiedziałem”…
- Ale nie to! – przerwała mi Kobieta Moja Kochana. – O związki partnerskie poszło. Że ich Platforma nie poparła w sejmie.
I wtedy mi właśnie przyszła do głowy historyjka z gościem, co go ta żaba mówiąca tak rozbawiła. Pewnie bym o tym nie napisał, bo o tym, co nie istnieje pisać w zasadzie nie zwykłem, ale zmieniłem punkt widzenia po przeczytaniu tekstu Agaty Nowakowskiej „Każą ciąć innym ale sobie dosypują” zamieszczonego na stronie „Wyborczej”.* Autorka, której naprawdę stosunkowo często zdarzają się celne i co ważne, pozbawione specyficznej dla jej środowiska perspektywy spostrzeżenia ( choć z tej perspektywy też nierzadko patrzy), zwraca uwagę na bardzo istotny aspekt rozgrywania spraw, które ujrzały światło dzienne dzięki „taśmom Serafina”. Nie chodzi jej akurat o różne „wałki” („w temacie wałków” w rodzinie „Agory” oś sporu przebiega po linii: walący ostatnio w PO Gadomski i wyrażający jakieś, niemałe zrozumienie dla rządzących Paradowska i Komar)** ale o społeczny odbiór liczonego w dziesiątki albo i setki tysięcy nowych polskich złotych „rozpasania” naszej elity przy ustalaniu sobie wynagrodzeń. Ten odbiór, choć pewnie „elita” sądzi inaczej (jakby nie sądziła, już by pasek choć o dziurkę ścisnęła), ma znaczenie jeśli wziąć pod uwagę „sztandarowe posunięcia” Tuska i jego ekipy. Gdyby brać na poważnie nawoływania o zrozumienie a nawet i poparcie niepopularnych acz koniecznych posunięć jako to praca omalże do śmierci i zakusy na różne kosztowne „przywileje”, na tle tych nawoływań kasa, jaką Śmietanko czy Grad inkasowali, inkasują lub będą inkasować niepomni na coraz bardziej krwawiący (by nie powiedzieć rzygający krwią) zasób Skarbu Państwa, powinna wzbudzić już nawet nie mniejszy lub większy wqrw a wręcz rewolucyjne wrzenie. I pogrążyć wszelkie programy modernizacyjne czy tam ratunkowe. Wszak matrosów z Kronsztadu do chwycenia za broń przywiodło mroźną zimą 1921 roku przede wszystkim rozpasanie, którym w warunkach „wojennego komunizmu” kłuli ich w oczy ci, co równocześnie uzasadniali wyrzeczenia. „[…] wy jesteście syci, wam jest ciepło, komisarze mieszkają w pałacach".***
Wygląda jednak na to, że tym, którzy nie istnieją, „sytość komisarzy” w tej chwili zbytnio nie przeszkadza. W każdym razie nie na tyle, by się choćby „fejs” zatrząsł. Trzęsie się więc z innych powodów.
Można by oczywiście na cała tę sprawę spojrzeć przez pryzmat godnej podziwu wrażliwości tych, co nie istnieją. Widzących rzecz tak, że nie przeszkadza im zbytnio to, że są tak ostentacyjnie wszyscy ryćkani w majestacie prawa a to, że ryćkac się w majestacie prawa nie będzie mogła jakaś tam mniejszość. Choć pewnie i mnie boleć powinno  to, że nie będzie mogła ta mniejszość, uważam, że jest tu istotniejsza bez wątpienia, trudna do zignorowania kwestia skali. Słowem perspektywa, w której tych, co nie istnieją, nagle najbardziej śmieszy i zdumiewa żaba, która mówi choć nie o to akurat w całym dowcipie chodzi..

wtorek, 24 lipca 2012

Prasa zdradziła! Znowu...

Kiedy zobaczyłem na okładce Newsweeka Donalda Tuska w koloratce, nie potrafiłem się oprzeć by nie zajrzeć do środka. Tam znalazłem dość szokujący wstępniak redaktora naczelnego, po którym zapewne jego bohater ciska teraz sławnym pluszakiem, towarzyszącym mu jakiś czas temu, gdy odbierał laur „Człowieka roku”.
Gdyby tylko Lis… W „Wyborczej” Gadomski dosłownie uwziął się na „siłę przewodnią” i zaraz po tym, jak wyliczył „Posadki dla żon partyjniaków z PO”** zabrał się za demaskowanie „działaczy PO i ich krewnych”, którzy tworzą dość liczną „grupę trzymającą” fundusze unijne na Mazowszu.*** Ten drugi tekst jest szczególnie symptomatyczny bo nawet ja, co „siły przewodniej”, nazwijmy to delikatnie, nie cenię, przyznaję, że się Gadomski czepia. Spośród wymienionych tam większość  to żadni tam partyjni funkcyjni. Opisuje ich autor robiącym niewielkie wrażenie „ członek koła PO …”. I jest to pewien symptom.
Oczywiście nie bagatelizuję sprawy i pewien jestem, że jakby się po Polsce rozejrzeć to bez wątpienia znalazłoby się na intratnych posadach niemało „żon Platformy” i to z nazwiskami, które na dodatek niemało by mówiły. Jednak takie jechanie po „członkach koła…” o których nawet nie wiadomo czy najpierw trafili do „jednostki zarządzającej” a później kupili sobie „ubezpieczenie” w postaci najsłuszniejszej legitymacji czy też wspomniana legitymacja była karnetem wstępu, musi mieć jakieś uzasadnienie i ukrytą „myśl przewodnią”.
Gdy przeglądałem wstępniak Lisa i czytałem Gadomskiego przypomniałem sobie scenę z „Dreszczy” Marczewskiego. Kiedyś chyba już ją zresztą przywoływałem.  Rzecz działa się w 1956 tuż przez „październikiem” (bo chyba w wakacje). Do towarzyszki „druhny”  z kolonii dla najbardziej perspektywicznych „czerwonych harcerzy” przyjechał jej facet i opowiadał jej jak się zmienia rzeczywistość i jakie świństwa czasów stalinizmu ujawniono opinii publicznej. Ona, czerwona do szpiku kości i po ostatnią komórkę tkanki mózgowej niczym „robotnicza krew”, reaguje na to gwałtownym „Prasa zdradziła!”.
Dokładnie to samo pomyślałem po wspomnianej lekturze.
Bo czy można pomyśleć inaczej skoro zaczyna się tropić nawet szeregowych „członków koła” a niegdysiejszy „pomocnik św. Mikołaja” dziś nazywa swego idola zdrajcą? Oczywiście może być, że to tylko taka niewiele znacząca wyrwa w monolicie uwielbienia i pytać trzeba raczej czemu Lis uważa akurat, że zbrodnią jest „stan panowania nad polskim prawem” tych, co dzień zaczynają od „kiedy ranne wstają zorze” a czymś normalnym kiedy robią to ci, co wolą „wyklęty powstań ludu Ziemi”. Tyle, że zastanawia ten chór wujów, którzy całkiem niedawno jeszcze pewnie mocno by się starali by małe i większe wpadki pana Donalda, jego ekipy oraz partii zostały „zaplute, zamazane” a teraz niemal rzucają się do gardła. I wcale nie tak honorowo, jeden na jednego tylko od razu stadem. Jak jakie wściekłe psy.
Fajnie byłoby oczywiście myśleć, że pod naporem sukcesów będących obecnie u steru „kręgów partyjno- rządowych” w „odzyskiwaniu państwa” dla siebie, swoich rodzin i różnych „członków koła PO” nawet „zaprzyjaźnione media” i „dziennikarze roku” przypomnieli sobie na czym powinien polegać „etos IV władzy”. To byłoby przy okazji znakomitą ilustracją degrengolady wspomnianych „kręgów partyjno- rządowych” skoro zmusiły one medialny mainstream do tego, czego nie były w stanie sprawić wszelkie „zbrodnie IV RP”. Do przypomnienia sobie takich słów jak uczciwość i przyzwoitość.
 Tyle, że w takie „fajnie” to ja już nie uwierzę. Za długo patrzyłem na bijące w oczy „nietajnie” by tak łatwo dać się przekonać.
Już łatwiej zastanawiać się czemu i komu służy to, że się pan Lis obraził a Gadomski tak uaktywnił. Bo czemuś to służy.
Myślę, że wkrótce się to okaże i pokaże bo wierzyć mi się nie chce że Agora czy Axel Springer marnowali swój kosztowny papier, wartościowe łamy i bezcenne pióra tylko po to by się ot tak pooburzać. Gdyby o to chodziło starczyło zająć się rozrzutnością jakiegoś wójta czy starosty albo pozostać przy wyczynach PSL-u. Czytelnik i tak byłby usatysfakcjonowany. A owca cała.

poniedziałek, 23 lipca 2012

„Macierewicz wybacz!”- Donald Tusk

Póki sensacją ostatnich dni były tak zwane „taśmy Serafina” można było żonglować kandydaturami spełniającymi potencjalnie znane, klasyczne wręcz kryterium „Is fecit, cui prodest”. Mógł to być Pawlak podkładający nogę Sawickiemu, co to za szybko rósł, mógł być Tusk zamiarujący zacząć „nowe rozdanie” w którym „koalicjant” miał mieć rozdane nieco albo znacznie mniej, mógł też tym rozdającym być Schetyna albo też Miller, któremu zamarzyło się być „Pawlakiem polskiej lewicy”. Tak przynajmniej widzieli to niektórzy*
Odkąd gruchnęło, że „ludzie na mieście gadają” również o jakichś tam „taśmach Platformy”, krąg podejrzanych znacznie się skurczył. Oczywiście mógł w nim pozostać Tusk, który po wielekroć udowodnił że bratobójstwem zbytnio się nie brzydzi. Tyle, że w tej sytuacji, gdy w interesie PO było jak najdłużej trzymać społeczeństwo pod wpływem czaru „udanego EURO2012” byłby to dowód, że panu Donaldowi kompletnie odbiło.
Oczywiście wykluczyć tego, że coraz bardziej sfrustrowany (piszą o tym w gazetach nie od dziś) Premier mógł postradać zmysły (w sensie politycznym bądź dosłownym) lub chociaż instynkt samozachowawczy. Pewnie nawet bym to wolał bo gościa nie lubię i bym „nie płakał po Tusku”. Jednak bardziej wydaje mi się prawdopodobny scenariusz trzeci. O tyle, że do gabinetu Serafina bliżej nie tylko Pawlakowi ale i Millerowi niż Tuskowi.
Jeśli więc faktycznie wkrótce usłyszymy czy przeczytamy gdzieś to, co już teraz niektórzy przemycają, będzie to ironia losu. Nie pierwsza i nie ostatnia, jaka z obecną ekipą się łączy. Na przykład coś takiego:
„Rządy PO były po orwellowsku złowrogie. Mówiąc wciąż o prawie, szydzono z praworządności, krzywdzono ludzi, szczuto jednych na drugich. Fobie i szaleństwa tej ekipy wyrządziły Polsce niebywałe szkody -  twierdzi b. premier (Cimoszewicz).** Oczywiście dopuszczam się tu małego nadużycia zmieniając w wypowiedzi Cimoszewicza „PiS” na „PO”.  Mówi to gość którego z wielkiej polityki wypchnęła intryga nie kogo innego tylko towarzystwa z PO.
Ale wrócimy do ironii dni dzisiejszego. Gdyby okazało się, że na korzyść pana Millera pełną parą pracują jakieś tajemnicze „polskie nagrania”, pozostałoby się tylko zapytać jak to się mogło stać. Jak to jest możliwe, panie Tusk, że po wyzwoleniu nas spod władzy za której „szydzono z praworządności, krzywdzono ludzi, szczuto jednych na drugich.”tak nagle i tak dynamicznie rozwinął się „rynek fonograficzny” prezentujący twórczość, do której jej autorzy najpewniej niechętnie by się sami przyznali. Oczywiście nie zakładam, że w rządzonym przez „politykę miłości” kraju każdy woli każdego nagrać na wypadek gdyby sam miał być nagrany. To się nie mieści ani w głowie ani w założeniach „polityki miłości”. Czyż nie?! Bo byłaby to straszliwa porażka kolejnej waszej budowy panie Tusk z ekipą. Porażka „odbudowy zaufania społecznego”. Wierzyć się nie chce…
Pozostaje więc przyjąć, że te wszystkie „polskie nagrania” to robota określonych zawodowców. Nie, panie Tusk, żadnych tam Kanye Westów! Raczej gości, którzy w „polskich nagraniach” robili, gdy ten zdolny amerykański producent nonszalancko walił jeszcze w pieluchę.
Ci, których ręka sprawiedliwości ledwie musnęła. A jak musnęła to zaraz się krzyk podniósł i trzeba było przepraszać i płacić odszkodowania. Znaczy wy uznaliście, że trzeba płacić…
Marzy mi się chwila, gdy gwałtownie odsunięty przez którąś z kolejnych porcji „polskich nagrań” od władzy, będzie pan, panie Tusk dożywał swych dni jako zgorzkniały emeryt. I chcąc podreperować swój budżet a przy okazji i wizerunek postanowi Pan powiedzieć Narodowi swoją własną wersję prawdy. I gdy będzie Pan wspominał jak wykręcili pana ci producenci „polskich nagrań”, napisze pan szczerze „Macierewicz wybacz! Miałeś rację.”
No chyba że się mylę i to Pan, panie Tusk, wkrótce zgarnie „platynową płytę”

sobota, 21 lipca 2012

„Taśmy” czyli ostateczny upadek IV władzy

Będzie to kolejny tekst z ledwie ukrytą satysfakcją w tle. Nie opisze on oczywiście żadnego „ostatecznego upadku”. Doświadczenia III RP chyba oduczyły wszystkich ryzykownych stwierdzeń że coś, a szczególnie upadki są „ostateczne”. Tu, w tej naszej III Rzeczpospolitej naprawdę nie da się znaleźć wyczynu, którego z cała pewnością już nikt nigdy nie przebije.
Od „wybuchu” „afery taśmowej” komentatorzy licytują się w kwestii czy mamy do czynienia bardziej z upadkiem PSL czy może Tuska i stworzonego przez niego układu władzy. Otóż nic podobnego. Tusk i PSL nie tylko nie upadły ale są w dokładnie tym samym miejscu, w którym były. Nastąpiły drobne przesunięcia, które mój znajomy określił dosadnym „Bury odszedł, rudy został”, ale wygląda na to, że krzywda wielka nikomu się nie stała. Nawet Śmietance, któremu łzy otarto dość grubym plikiem papieru.
To, że nikomu się nic złego nie stało i nie stanie to nie przypadek. I o tym właśnie chce kilka słów napisać.
Pamiętam jeden z „odprysków” niegdysiejszej sprawy Kataryny. W ogniu dyskusji nad  „zaginionym” czy raczej sponiewieranym „etosem mediów” cześć zawodowych dziennikarzy pokazała nam, blogerom „nasze miejsce” sugerując, że tak naprawdę g***o wiemy o prawdziwym obliczu tego, co nas tak zajmuje. Sugerowali, że tylko oni byli w stanie posiąść wiedzę tajemną a to, że nie zawsze z niej korzystają to jakiś rodzaj taktyki czy nawet strategii ich profesji. Jednym zdaniem można streścić to jako takie cholernie i denerwująco protekcjonalne „Zostawcie to prawdziwym zawodowcom!”.
Gdyby chcieć ocenić profesjonalizm „IV władzy” na podstawie „afery taśmowej” trzeba by wybierać między dwiema możliwościami. Albo nasi „profesjonaliści”, co nas tak ochoczo stawiali wtedy do kąta, zaliczyli tajemny acz gwałtowny spadek do poziomu średnio operatywnej szkolnej gazetki albo cała ta „IV władza” jest modelowo wręcz zblatowana. Przez kogo zostawiam domysłom kolegów blogerów, którzy „g***o wiedzą”. Oczywiście nie można wykluczyć, że obie sytuacje zachodzą łącznie i „misternie się przenikają”.
Za pierwszą możliwością świadczy najdobitniej „wybuch” i przebieg afery. Przede wszystkim nic nie wybuchło, lecz trwało w najlepsze co najmniej od 2008 r. Trwało nie niepokojone zbytnio przez naszych „profesjonalistów” i pewnie trwałoby nadal w najlepsze gdyby Serafin i jeszcze ktoś tam naszych „zawodowców” nie wyręczył a później efektów „wyręczania” nie wręczył któremuś.  O poziomie profesjonalizmu naszych mediów świadczy zarówno informacja, że sprawa taśm „była znana od miesięcy” jak też ostatnie kuriozum. Kiedy przeczytałem informację, że do Brudzińskiego dzwonili „dziennikarze” (ten cudzysłów to najmniejszy wymiar kary za ich „zawodowstwo”) z prośbą o przekazanie „listy PSL” a później „listy PO” z nazwiskami następnych konsumentów publicznych „konfitur”, odczułem najpierw maksymalny wqrw a zaraz po tym ręce mi opadły. Bo co można myśleć gdy się słyszy, że nasze media zatrudniają ludzi mających problem z czynnością, z którą poradziłby sobie nawet taki bardziej inteligentny uczeń klasy III szkoły podstawowej mający trochę czasu i dostęp do netu. Taki jest ten „profesjonalizm IV władzy”.
Chyba, że mamy do czynienia z sytuacją drugą. W której faktycznie nasi koledzy- zawodowcy wszystko wiedzą, nic ich uwadze nie jest w stanie ujść tylko… Tylko co panie i panowie?! Czy nie widzicie nic niewłaściwego w przemycanych również przez was sugestiach, że „było zlecenie na PSL”? Przecież zlecania daje się killerom a nie „przedstawicielom IV władzy”, mającym pełnić „społeczną funkcję kontrolną” nad sprawującymi rzeczywistą władzę. Czy wśród „zawodowców” poziom sprzedajności osiągnął już taki pułap, że nawet nie wstydzicie się sami tego sugerować? Może to już nie wstyd?
Nie wiem pod co podciągnąć główną formę aktywności naszego światka „profesjonalnych mediów”. Jak nazwać to, że na tle piętrowych „wałków” i dowodów niekompetencji obecnej władzy zajmują się oni głownie kwerendą wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i wyszukiwaniem w nich co smakowitszych kawałków. Jakby to one były największym problemem w piątym roku rządów Tuska i Pawlaka.
Gdybym miał jakoś skomentować stan naszego życia publicznego, sparafrazuję odpowiedź George’a Malory’ego, który na pytanie po co zdobywać Mount Everest udzielił słynnej odpowiedzi: "bo jest". Jeśli więc zapytacie czemu kombinują albo i kradną, odpowiem (za nich) „bo wolno”. Bo nikt w tym nawet nie usiłuje przeszkadzać.
To, że wolno to przede wszystkim zasługa naszej „IV władzy”. Jeśli zestawić choćby znany przypadek dymisji jednej ze szwedzkich ministrów za to, że ośmieliła się służbową kartą kredytowa zapłacić za paczkę pieluch z trwającą pod bokiem  naszych „zawodowców”  osobliwą „polityką prorodzinną” PSL czy innymi przejawami kreatywności naszych polityków, trudno się czemukolwiek dziwić. Nawet temu, że ktoś tam nie ma skrupułów traktując państwową posadę jako źródło „taniej turystyki zorganizowanej”. Trudno zresztą mieć pretensję do Śmietanki jeśli wziąć pod uwagę sławetną „podróż życia” obecnego „szefa szefów”. Jemu też zbyt wielkiej krzywdy nie zrobiono. Widać nikt naszym „profesjonalistom” nie dał wtedy stosownego „zlecenia”.
I na koniec macham do was szanowni, wypakowani po uszy tajemną wiedzą czerpaną z różnych ważnych korytarzy i gabinetów zawodowi dziennikarze. Macham do was z tego kącika, w którym mnie z wyżyn waszego profesjonalizmu swego czasu postawiliście. Macham do was i błagam, podzielcie się z nami tą wiedzą tajemną. Zróbcie to bo was jeszcze od jej bezmiaru w waszych głowach porozsadza!

piątek, 20 lipca 2012

Bóg istnieje panie Pawlak. Bóg istnieje…

Swego czasu, a był to czas z dzisiejszej perspektywy nie byle jaki gdyż właśnie ruszyła komisja śledcza w (jak to mówią w PO, chyba z uwagi na ubogi zasób słownictwa) „sprawie hazardowej”, zdarzyło mi się wymienić prywatne opinie z bardzo ówcześnie aktywnym blogerem Salonu24, ciągle aktywnym Wicepremierem Waldemarem Pawlakiem. Był to krótki okres gdy PSL również w moich oczach zaczął się jawić jako drastyczny kontrast w stosunku do głównych „graczy” sceny politycznej i ich mało wówczas politycznych zachowań. Tak się złożyło, że w którymś z tekstów musiałem o tym napomknąć i w odpowiedzi dotarł do mnie w poczcie wewnętrznej list od pana Pawlaka. List był do mnie i tak zostanie ale powiem tylko, że wymieniliśmy wtedy dość zgodne stanowiska na temat spokoju, jaki starał się wnosić wówczas PSL a ja na dodatek pokusiłem się o niemałą bezczelność sugerując panu Prezesowi, że otwiera się właśnie przed nimi niezwykła szansa sięgania po nowy elektorat nawet tam, gdzie wcześniej nawet by im do głowy nie przyszło.
A później oglądałem, jak reprezentujący w rzeczonej komisji „ludowców” pan Stefaniuk staje się z każdym posiedzeniem coraz bardziej „czwartym do brydża” i PO-wską „maszynką do głosowania”. Wtedy zaświtała mi myśl, zrodzona z tamtej frustracji ale i z mych wcześniejszych uczuć do PSL, przez lata budowanych na „PSL-owskim etosie politycznym” pełnym nepotów, synekur, i łap umazanych po łokcie „konfiturami” o najróżniejszych smakach. Pomyślałem, że za to wiarołomstwo powszechne ale i w jakiś sposób osobiste, dotykające mnie, który dałem się właśnie zwieść, przyjdzie zapłata.
I przyszła panie Prezesie. Przyszła w formie tak oczywistej, bym nie przeoczył. By mi nie umknęło, że dostajecie teraz po du**e nie tylko za swoją zachłanność powszednią, ale i za tamto poplecznictwo w kryciu cudzych „wałków”. Wtedy ten wasz stefaniukowy głos przesądził o tym, że czyjaś nieprzyzwoitość nie została nie tylko ukarana. Nie pozwoliliście nawet, do spółki z tymi, co was teraz gotowi są rzucać na żer opinii publicznej byle smród sprawy od siebie oddalić, napiętnować tamtych cwaniaków.
Dziś będziecie patrzeć jak te same cwaniaki przegonią waszych cwaniaków skąd się tylko da. I zeżrą wszystkie te frukty, których wy nie zdążyliście. Nie będziecie w stanie nic z tym zrobić choćby ów Stefaniuk użył nie jednej, nie dwóch, ale czterech czy nawet stu rąk gdyby tylko je miał. Wiem, że jakiś ochłap wam zostawią. Może nawet w postaci waszego ulubionego ministerstwa. Ale i tam będziecie łazić ze świadomością, że Wielki Brat patrzy. I nie zawaha się kolejny raz upokorzyć was publicznie gdy mu się to opłaci a wy dacie okazję. A dacie. Taka już wasza natura, że dacie.
Jesteście jak ten skorpion, który niesiony przez rwącą rzekę na grzbiecie przez żółwia, kąsa go na samym środku przeprawy śmiertelnie tłumacząc ten swój samobójczy i nonsensowny gest szczerym „Taki po prostu jestem. Taka moja natura.” 
Na was nawet haków nie trzeba zbierać. Sami je zbieracie! I jak kto chce, to ma. Od was!
 Im dłużej funkcjonujecie w świecie polityki, tym mocniej udowadniacie jaką jesteście osobliwością. Gdzieś po drodze zatraciliście instynkt samozachowawczy. Oczywiście wolno wam tracić kontrolę nad tym, co czynicie. Ale nie zapominajcie, że całkowita bezkarność nie istnieje. Za to istnieje Bóg, panie Pawlak. Sprawiedliwy i surowy. Jeśli zapomniał Pan o tym albo nie wiedział, to właśnie się Pan dowiedział.  
Z ukłonami dla pana Stefaniuka.

czwartek, 19 lipca 2012

Patologia za patologię czyli kilka zdań do pana Tuska


Sądząc z wymowy tekstów i komentarzy, które zauważyłem w S24 a które dotyczyły reakcji Donalda Tuska na ujawnioną kreatywność „ludowców” w zagospodarowywaniu finansów publicznych, drugi „akt dramatu” miał formę sponiewierania szefa „ludowców”, pana Pawlaka przez „szefa szefów”, pana Tuska. Pawlak albo „dostał w zęby” od Tuska* albo wręcz Tusk „obciął ja-a”** Pawlakowi.
Temu przekonaniu towarzyszy nierzadko nadzieja, że teraz otwiera się szansa na rozwiązanie kilku ważkich problemów, które dotąd leżały odłogiem gdyż nie leżały właśnie „ludowcom”.
Myślę, że rzadko które sytuacje bardziej od tej zasługują na zilustrowanie znanego powiedzenia „nadzieja jest matką głupich”.***
Przyjęcie medialnej wizji całej tej sprawy wymaga bowiem przyjęcia za dobrą monetę i za prawdę stwierdzenia pana Donalda Tuska, że nic a nic o sprawie wcześniej nie wiedział.  Pytany o wspomnianą sprawę przyznał, że „nie ma wiedzy na temat nepotyzmu" – „Nie mam takich informacji, ale możecie być pewni, że w ciągu najbliższych kilku dni spółka Elewarr będzie najbardziej prześwietloną spółką, jak tylko można sobie wyobrazić - podsumował szef rządu.****
Jeśli chodzi o ten szczególny przypadek, polecając tekst józefamonety***** (wiem… niektórzy woleliby sobie rękę uciąć) zauważę, że powinien był wiedzieć a jeśli nie wiedział to tylko dlatego, że wiedzieć nie chciał. Albo też jest jakąś odmianą „słupa” firmującego swoją osoba rzecz i sprawy, na które nie ma wpływu.  W roku 2008 szerokim echem odbiła się informacja o przypadkach nepotyzmu w firmach i agencjach, nad którymi kontrolę, mówiąc ogólnie, oddano „w ramach koalicji” w ręce PSL. W tej sprawie zaangażowana była choćby sama pani Julia Pitera, która o sprawie poinformowała Najwyższą Izbę Kontroli****** Wówczas też, obok KRUS-u pojawiła się nazwa „Elewarr” , o której pan Tusk „nie miał takich informacji”, oraz „krótka lista” bardzo konkretnych, powiązanych z PSL-em nazwisk wraz określeniem stopnia pokrewieństwa. Jak wiadomo wówczas rzecz zakończona została sławetną opinią pana Pawlaka. „Powinno cieszyć, kiedy dzieci wykazują podobne zainteresowania i chcą iść w ślady rodziców" *******
Cała Polska to wtedy słyszała. Przepraszam, prawie cała Polska to wtedy słyszała. Z wyjątkiem Prezesa Rady Ministrów RP, pana Donalda Tuska. Widać zapomniano mu przygotować stosowną prasówkę. Dziś, choć z opóźnieniem („Nie mam takich informacji, ale możecie być pewni…”) zadbano, by się Premier dowiedział. A jak się dowiedział, to i od razu, jak przystało na być może nie do końca świadomego rzeczywistości i poinformowanego ale odważnego w podejmowaniu decyzji przywódcę, znalazł rozwiązanie
Premier zapowiedział, że wróci do pomysłu powołania Komitetu Nominacyjnego, który wskazywałby kandydatów do rad nadzorczych najważniejszych firm - dziś członków wybiera w konkursach minister skarbu. Komitet to pomysł byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, aktualnie szefa Rady Gospodarczej przy premierze.” ********
Jednym słowem lekiem na całe zło, zdaniem być może nie do końca świadomego rzeczywistości i poinformowanego ale odważnego w podejmowaniu decyzji przywódcy, będzie zastąpienie „wieśniackiego” (nie chodzi mi o „ludową” proweniencję ale o estetykę) feudalizmu „knajacką” oligarchią. Teraz nazwiska i stopnie pokrewieństwa mogą prowadzić pod nieco inny adres. Wszytko w rękach Komitetu Nominacyjnego. Już sama nazwa budzi śmiech albo dziwne skojarzenia.
W związku z powyższym konieczne jest zadanie być może nie do końca świadomemu rzeczywistości i poinformowanemu ale odważnemu w podejmowaniu decyzji przywódcy kilku pytań.
1.      Jak to się stało, panie Premierze, że od I połowy 2008 r. gdy nagłośnione zostały naganne praktyki ludzi związanych (często rodzinnie) z PSL-em i jego czołowymi politykami, w tym dotyczące ponownie dziś głośnej spółki „Elewarr”, do lipca 2012 r. nie był Pan świadom procederu, który nie był tajemnicą nawet dla średnio zorientowanych obserwatorów polskiej sceny politycznej?
2.      Czy pozostawienie po roku 2008 przez odpowiednich urzędników (nie wliczam w to oczywiście Pana z uwagi na pana osobliwe niedoinformowanie) bez reakcji faktu ujawnienia w 2008 r. nagannych praktyk dotyczących firm i instytucji państwowych nie ma znamion zaniedbań urzędniczych zasługujących na najwyższe możliwe konsekwencje?
3.      Czy udokumentowana choćby jego publicznymi wypowiedziami wiedza pana Pawlaka o wspomnianych praktykach nie powinna skutkować natychmiastowym pozbawieniem go wszelkich publicznych stanowisk?
4.      Czy uważa Pan, że w państwie budującym (ponoć z sukcesami) etos dojrzałej demokracji właściwym jest zastępowanie działań bez wątpienia patologicznych  mechanizmami wątpliwymi co do przejrzystości i budzącymi obawy równie patologicznych efektów?
5.      Czy nie jest właściwą interpretacja pana propozycji zastanowienia się nad pomysłem Michała Boniego, jako otwartego przyznania, iż nasza klasa polityczna, w tym pańscy współpracownicy, nie daje żadnych gwarancji uczciwego i pozbawionego interesowności wypełniania swych publicznych funkcji?
6.      gdzie zamierza Pan szukać osób, które gwarantowałyby uczciwość takiej procedury, skoro sugeruje pan to, co wyżej?
7.      Czy nie sądzi Pan, że osoba, która w krótkim czasie sama przyznała się do dość szokującego niedoinformowania w sprawach istotnych z punktu widzenia funkcjonowania państwa i budzących zainteresowanie opinii publicznej, dowiodła wystarczająco, iż nie ma odpowiednich kompetencji i nie powinna zajmować stanowiska, które wiąże się miedzy innymi ze sprawowaniem nadzoru nad majątkiem Skarbu Państwa i środkami publicznymi?

*** wybacz Lubiczu drogi ale Ty zacząłeś…
******** http://wyborcza.pl/1,75248,12154563,Czas_na_wykopki_w_spolkach.html#ixzz213pOusZN

środa, 18 lipca 2012

M. Sawicki – bohater polskiej polityki


We wczorajszych dyskusjach na temat „taśm Serafina” i wywołanego nimi trzęsienia ziemi w „partii ludowej” i „koalicji rządowej” najbardziej nie wstrząsnęła mną najbardziej ujawniona treść. Przyznam, z jeśli cokolwiek mnie w niej dziwi to raczej to, że takie przekręty czy tam „przepały” tak długo uchodziły na sucho i nie wychodziły na jaw.
Dużo bardziej zbulwersował mnie ton niektórych wypowiedzi, które pojawiły się już po pierwszych sygnałach, że Minister Sawicki jest gotów podać się do dymisji. W głosach tych pojawiło się i takie twierdzenie, że tym samym pan Sawicki zachował się „przyzwoicie”. Gdy słuchałem o „przyzwoitym zachowaniu” Sawickiego, na usta cisnęło mi się pytanie czego spodziewali się ci, którzy taki ogląd sytuacji starali się narzucić. Tego, ze Sawicki zabarykaduje się w gabinecie i trzeba będzie resort rolnictwa siła dla rzeczpospolitej odbijać? Be żartów. Z Polski i z pojęcia „przyzwoitość”.
Taki, jak ten wspomniany punkt widzenia można by przyjąć pod warunkiem, że nie tylko widzi się daleko posunięty stan „spsienia” (niech mi wszystkie psy wybaczą) naszej polityki  ale uzna się go wręcz za coś naturalnego.
Ja mimo wszystko ciągle jestem od tego daleki. I przez gardło by mi nie przeszło określanie „przyzwoity” nawet gdyby miało się odnosić do równoczesnego z Sawickim wykopania Pawlaka i Tuska. Tego pierwszego ze wspomnianej pary objaśniać chyba nie trzeba. Co do Premiera, nie ma naprawdę znaczenia czy o całej sprawia wiedział wcześniej czy też znów „dowiedział się mediów”. Jeśli mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem, bezwzględnie grono wykopanych powinno powiększyć się o cala plejadę szefów rozmaitych służb.
W przypadku Tuska nie ma co szukać usprawiedliwień. Nie jest to przecież pierwszy w czasach trwania tej koalicji sygnał, że „współkoalicyjny” PSL buduje sobie w granicach Rzeczpospolitej i w oparciu o jej zasoby własne, feudalne państewko. Poprzednim razem Tusk rzecz zbagatelizował,, pozostawiając ją do „załatwienia” Pawlakowi. Teraz za to zaniechanie powinien płacić na równi z tamtym.
Ja wiem, że dla rządzących sprawa jest zamknięta. Tak, jak swego czasu zamknięto „sprawę hazardową” pozbywając się Zbycha i Mira oraz degradując Grzecha. Teraz ma zapłacić Marek, by reszta mogła niewzruszenie stać na straży demokracji i praworządności.
Kiedy czyta się o wielkości sum oraz o szokujących swą kreatywnością metodach, jakimi PSL-owska Śmietanka te sumy przejmowała „by żyło się lepiej”, ma się ochotę wrzasnąć w twarz i Sawickiemu i Pawlakowi i Tuskowi „Oddajcie te miliony su***syny!!!!” Ma się ochotę iść pod najbliższą siedzibę „ludowców” by im na drzwiach wymalować „złodzieje” a pod siedzibą „liberałów” wytknąć im głośno współudział w tym procederze. I oczekiwać, ze po tej koalicji szybko ślad zaginie.
Niestety, trudno liczyć na to gdy się czyta o „przyzwoitości” nowego bohatera polskiej polityki, Marka Sawickiego.

wtorek, 17 lipca 2012

„Niech PSL się oczyści jak PO po aferze hazardowej”

Gdyby ktoś mi powiedział, że Minister Sprawiedliwości Rzeczpospolitej Polskiej (proszę to zapamiętać) Jarosław Gowin ma poczucie humoru, z miejsca splułbym się ze śmiechu. Nie, nie za sprawą jego poczucia humoru ale  z dowcipu, że jakoby ma… Okazuje się jednak, że pan Minister, choć bardzo oszczędnie, potrafi rzucić dowcipem. A jak już rzuci, jest to dowcip najwyższej próby. Taki, że śmiejesz się, śmiejesz… i końca tego śmiechu nie widać. Tak jak choćby teraz. Przyznał pan Minister, że jest pod wrażeniem „taśm PSL”. No nie tylko on jest. Ale  zasugerował też, że partia ta, by „odzyskać wiarygodność” powinna potraktować tę sprawę „jak PO aferę hazardową”. Musi tak zrobić gdyż „[…]to jest niezbędne, by uratować wiarygodność nie tylko PSL, ale uratować wiarygodność polityki „*. Śmiałem się naprawdę długo. Jeszcze przepona mnie boli.
Ja rozumiem, że sytuacja jest już nawet nie trudna, jest piekielnie trudna. Zatem wymaga rozwiązań nadzwyczajnych. Ale jak przypomnę sobie Sekułę gawędzącego z krzesłami to „ratowanie wiarygodności polityki” nijak nie chce mi stanąć przed oczami.
I tyle żartów. Gowina i moich. Poważnie przyznam, że im bardziej widać i słychać pana Jarosława Gowina, szczególnie zaś gdy widać go i słychać w roli Ministra Sprawiedliwości Rzeczpospolitej Polskiej, tym bardziej pryska ten jego pierwotny czar i mit „człowieka zasad” i „jedynego sprawiedliwego w Platformie”. Zdaję sobie sprawę, że gdyby był tym „sprawiedliwym” nikt by go w PO nie zrobił Ministrem. Zwłaszcza Ministrem Sprawiedliwości. Gdyby był sprawiedliwy, dawno by go w Platformie nie było.
Myślę, że mało kto, przyglądając się temu, jak Platforma „potraktowała sprawę afery hazardowej” uzna, że wówczas „uratowano wiarygodność polityki”. Większość ma raczej przekonanie, że mocno postarała się by z owej „wiarygodności polityki” w sposób bardzo widowiskowy zrobić szmatę. Trudno zapomnieć próby wykluczenia z komisji przedstawicieli opozycji, specyficzną „bezstronność” przewodniczącego Sekuły utrudniającego zadawanie pytań kluczowym świadkom oraz wspomniane już pytanie krzeseł, czy mają pytania.
Nie wiem doprawdy co miał pan Gowin na myśli. Czy to rzeczywiście nieudolna próba mydlenia oczu obywatelom „autentyczną troską o jakość polityki” czy może raczej ukryty przekaz do kolegów z koalicji. Do Pawlaka i reszty „partii ludowej”. Komunikat brzmiący mniej więcej tak : „Zamiećcie  to jakoś chłopaki by ten cały gnój w oczy nie raził i nosa nie drażnił. Myśmy sobie tak pięknie poradzili z naszą aferą”. I tu problem, bo jeśli tak to rozumieć, udziela nasz pan Minister porady cokolwiek rozmijającej się z interesem społecznym.
W jednym trudno panu Gowinowi domówić racji. I niejako potwierdza to choćby wczorajsza wypowiedź pana Hofmana. Nie da się zaprzeczyć, że zbieramy oto owoce pewnych zaniechań w sprawach, które poruszały przecież obserwatorów naszej sceny politycznej i opinie publiczną. W tym sposobu, w jaki Platforma Obywatelska potraktowała „aferę hazardową”. To, że Gowinowi od razu „taśmy Serafina” przywołały na myśl „taśmy Chlebowskiego” jest znamienne.
Wracając zaś do żartobliwej konwencji Ministra Sprawiedliwości Rzeczpospolitej Polskiej pozostaje tylko zgadywać kto z PSL zgodzi się robić z siebie na wizji skończonego pajaca odgrywając wiernie rolę przewodniczącego Sekuły.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Co z kogo wyłazi czyli „Migal” i wolność słowa.


Nie będę pisał o „obiedzie smoleńskim” bo przyznam, że poruszanie tej sprawy i w jakimś stopniu polemika na ten temat jest żenująca.
W sławetnym tekście Migalskiego dużo bardziej od durnego zarzutu, który chyba najcelniej do absurdu sprowadził seawolf w swym komentarzu, zafrapowała mnie „rozprawa” autora z poglądami Waldemara Łysiaka. Napisałem „poglądami” tak trochę „na skróty” bo nie one najbardziej bulwersują „latającego ornitologa”. Sam to zresztą przyznaje w dzisiejszej „instrukcji obsługi tekstów Migalskiego” zwracając przede wszystkim uwagę, że w polemikach pominięto „fakt skandalicznego opublikowania w tygodniku „Uważam Rze” artykułu Waldemara Łysiaka, atakującego bardzo brutalnie Lecha Kaczyńskiego. Za skandaliczny uważam zresztą nie tyle ów artykuł (choć przekroczono w nim granice dobrego smaku), ale właśnie to, że na jego publikację zdecydowało się grono, które lubi określać się jako publicyści niepokorni i odsądzać od czci i wiary tych, którzy – według nich – nie nazbyt właściwie odnoszą się do zmarłego prezydenta”.*
Przyznam szczerze, że gradacja „skandaliczności” w ocenie zaistniałego i opisanego w powyższym fragmencie zdarzenia w moim odczuciu gorzej świadczy o panu Marku Migalskim niż o „niepokornych publicystach” (jak ich z wyraźnym przekąsem określa Migalski) z „Uważam Rze”. Nie czytam tygodnika z uwagi na poczynioną publicznie swego czasu, znaną niektórym obietnicę, ale wiem, że Waldemar Łysiak publikuje w tygodniku swe teksty cyklicznie. Prezentując w nich swój punkt widzenia. Rzeczą skandaliczną byłoby bez wątpienia, gdyby redakcja odmówiłaby mu publikacji tego czy innego tekstu bo uznałaby, że punkty widzenia autora i redakcji na tę (czy inną) sprawę nagle się rozminęły.
Oczekiwanie Migalskiego jest albo chęcią naprawdę topornego już na pierwszy rzut oka czepiania się (potocznie nazywa się takie dopi***niem się”) redakcji lub prymitywnym przekonaniem, że w każdej gazecie lub czasopiśmie wszystko musi wychodzić spod jednej myślowej sztancy. A odstępstwa od niej nie powinny mieć miejsca.
Taki punkt widzenia u kogoś, kto próbuje swe polityczne decyzje uzasadniać (nie uszanowanym przez niektórych) prawem do innego zdania, innego poglądu nie jest czymś dziwnym. Jest czymś skandalicznym. Dowodzącym , że całe bywanie Migalskiego w wielkim świecie jest po prostu marnowaniem pieniędzy. Jego własnych gdy jedzie jako Migalski i publicznych gdy bywa jako przedstawiciel państwa i Narodu.
Trudno mi na podstawie „wrzutek” Migalskiego stwierdzić co tak naprawdę Łysiak „uważa rze” w sprawie wawelskiego pochówku i prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Nie mam zamiaru, z przyczyn podanych wyżej, kupować artykułu. Przyjmuję „na wiarę”, że Migalski uczciwie przedstawił wymowę artykułu Łysiaka.  Jeśli Migalski uważa inaczej niż Łysiak, niech się z nim wda w poważną polemikę. Polemikę, która będzie możliwa choćby z tego powodu, że „niepokorni publicyści” pozwolili Łysiakowi swój punkt widzenia zaprezentować.
Od dawna obserwuję tutaj zmagania Migalskiego z ludźmi, którzy z tych czy innych powodów próbują zamknąć mu usta lub choć ograniczyć jego prawo wyrażania własnych poglądów. Nigdy nie uważałem tego za zasadne nawet wówczas, gdy te poglądy wydawały mi się zbyt „własne”.
I teraz ze zdumieniem odkrywam, że z człowieka, który powinien być ostatnim nawołującym do odbierania komukolwiek możliwości wypowiadania własnych opinii wyłazi taki PRL-owski prymityw z Mysiej próbujący robić „zapis na Łysiaka”.

niedziela, 15 lipca 2012

Platforma w posadach drży (spór o światopogląd)


Po napisaniu tytułu, szczególnie tej części z nawiasu, miałem pokusę by resztę tekstu stanowiło trwające do jego końca ha ha ha ha ha… Bo czyż nie jest śmieszne, że spora grupa pań i panów, powiedzmy, „trzymających władzę”, potrzebowała circa siedmiu lat by sobie przypomnieć słowo „światopogląd” i spróbować przypisać jemu jakieś znaczenie.
Dotąd było tak, że o ich światopoglądzie decydował światopogląd Donalda Tuska. A ten przecież zbyt stabilny nie był. Poczynając od mocno spóźnionej decyzji sakramentalnego przypieczętowania  związku z panią Małgorzatą, poprzez łagiewnickie rekolekcje, przyznanie się do wspólnoty poczucia humoru z niejakim „Niemcem”, który mu senatora w kieckę ubierał aż po oświadczenie, że przez panami w kieckach… znaczy sutannach klękać nie będzie. I sugerowane przez „wieść gminną” próby wzmocnienia „lewej nogi” masą Ryszarda Kalisza. Aż tu nagle…
Ale załóżmy, że to na poważnie. Że faktycznie po tylu latach niektórym w PO otworzyła się taka jakaś magiczna klapka i w głąb ich dusz wreszcie mogły spływać wartości. A jak już spłynęły, spięli się, wierzgnęli i się postawili. I to tak stanowczo, że istny głaz, wzorzec politycznej stabilności o nazwie Platforma Obywatelska zadrżał w posadach.
Gdyby faktycznie nie byłą to szopka czy koncept polityczny mający pompować Gowina, ale rzeczywiste zatrzymanie się partii o krok przed rozpadem a nawet uczynienie tego kroku, byłaby to sytuacja… dość zabawna. Oczywiście zabawna z punktu widzenia obserwujących z dystansu a nie tkwiących w oku tego PO-wskiego cyklonu. Czemu zabawna? A temu, że jeśli faktycznie PO się rozpadnie to w okolicznościach, których jej wyborcy za cholerę nie pojmą. O ile jeszcze nadążają.
Tak się przecież składa, że „spory ideologiczne” były dotąd domeną politycznej konkurencji PO. I były pokazywane jako przykład tego, czym Platforma „pięknie się różni” od wspomnianej konkurencji. Stawiając na pragmatykę, skuteczność i „mając na głowie ważniejsze sprawy” od jakichś tam „światopoglądów”.
Ci, którzy taką narrację dotąd kupowali, o ile faktycznie kupowali, muszą się teraz czuć jak kość, który dotarłszy do chałupy z pudłem zawierającym okazyjnie kupiony laptop, w środku znajdują kawałek gustownie przyciętej płyty wiórowej.
Śmiem więc twierdzić, ze bez względu na to, czy jest to faktyczny spór czy „pompowanie” Gowina, nie musi się koniecznie spodobać dotychczasowym fanom. Zaryzykuję wręcz twierdzenie, ze się nie podoba. I to bardzo.
Skoro bowiem narzucono swoim fanom schemat myślenia, w którym spor o wartości był nieodmienne „skupianiem się na pierdołach” gdy „grypa trzymająca władzę” prze naprzód rozwiązując „realne problemy obywateli”, dokładnie tak jak wcześniej zadziała on teraz. I słuchając jak się Kidawa z Gowinem a Niesioł z Godsonem spierają czy „mrozić” czy „nie mrozić” zagrzmi Naród „czym wy się zajmujecie w czasie, gdy biało-czerwone matki płaczą bo nie mają na mleko dla dziatek?”*
Z tego właśnie powodu uważam, że wybrano fatalną metodę „pompowania Gowina”. O ile o to chodzi a nie o to, że sobie przypomnieli. Te wartości… Choć może nie powinienem, podpowiem, ze najłatwiej byłoby rzeczonego Ministra „napompować” jakimś udanym wsadem. I to wsadem kosztem PO. Już wyjaśniam o co idzie. Otóż gdyby ów Gowin wpakował do celi, dajmy na to Drzewieckiego, Grada, Kopacz… no nie wiem kogo jeszcze mógłby. Ale gdyby zrobił coś takiego, Naród od razu by cmoknął, pokręcił głową z zachwytu i przyznał, że „ten Gowin to gość! Z jajami!”. I mielibyśmy scenariusz, nazwijmy go „powrót szeryfa”. Jak pamiętamy scenariusze z szeryfem bywają bardzo skuteczne.
Przyjęcie opisanego wcześniej scenariusza może sprawić jedynie, że napompowany Gowin wyda z siebie przy próbie „uwolnienia” przeciągły piard. Jak to mają w zwyczaju dmuchane zabaweczki. I będzie to chyba najlepszy komentarz „światopoglądowy” dla całej tej „awantury”.
* to swobodny (nomen omen) cytat ze Śledzia i jego „Osiedla Swoboda”. Wiem, ze Śledziu jest mi światopoglądowo tak odległy, że prawie obcy ale go lubię za wyobraźnię.

sobota, 14 lipca 2012

Think tank… (czym jest suwerenność)


Tytułowy think tank, noszący dumną nazwę „Instytutu Obywatelskiego” odbieram jako byt o charakterze mistycznym. Za każdym niemal razem, gdy stykam się z dziełami Instytutu, reaguję nabożnym „Jezus, Maria!”.
Prawdę mówiąc niewiele wiem co się tam w Instytucie czy z Instytutem dzieje. Najczęściej tankuję stamtąd wiedzę za pośrednictwem tekstów autorstwa szefa Instytutu, pana Jarosława Makowskiego. Tekstów bez wyjątku uroczych w swym szczerym przekazie, udowadniającym, że pan Makowski kompletnie nie pojmuje co się wokół niego dzieje. Tak to odbieram choć mógłbym w sposób mniej chwalebny dla pana Makowskiego.
No więc skoro już jesteśmy przy „nie pojmuje”, właśnie miałem okazję zapoznać się z tekstem kolejnego eksperta wspomnianego think tanku, pana Aleksandra Kaczorowskiego. Zatytułowany „Czym jest suwerenność” i opublikowany w „Rzeczpospolitej”* stanowi polemikę wspomnianego autora z tekstem Michała Szuldrzyńskiego „Niepodległość w czasach unii bankowej”**
Właściwą polemikę z Szułdrzyńskim zaczyna Kaczorowski od niezwykle precyzyjnego ruchu. „Proponuję zacząć od ustalenia, o co właściwie chodzi autorowi artykułu. Nie jest to bowiem jasne.”
Przez resztę swego tekstu dowodzi Kaczorowski, że jest to aż tak dla niego niejasne, iż nie jest w stanie tego ustalić. Oczywiście tak tego nie formułuje bo chyba nie zauważył. I jest w tym niezwykle zabawny.
Rzecz w tym bowiem, że Szułdrzyńskiemu chodzi tylko o to, iż nikomu nie przychodzi jakoś do głowy (choć bezwzględnie powinna) potrzeba publicznej dyskusji nad problemem, który wisi nad nami od jakiegoś czasu i z tygodnia na tydzień zdaje się być coraz bardziej palący. Autor ten nie sili się nawet na coś więcej niż tylko wskazanie problemu i ukazanie jego aktualnego tła. Rzecz dotyczy ewentualnej transakcji w której za kasę lub za silniejszy głos w sprawie jej podziału mielibyśmy zrzec się jakiejś części naszej suwerenności. To, że problem jest rzeczywisty ilustruje wypowiedziami obecnych polityków mających jakiś wpływ na decyzje, które miałyby być w tej sprawie podjęte w naszym imieniu. Z tych wypowiedzi, niżej pozwolę sobie je przytoczyć za Szułdrzyńskim, wynika, że kasa bardziej nam się przyda niż suwerenność. „To ostatni budżet Unii, z którego możemy coś dostać. Te pieniądze zmieniają Polskę jak nigdy w historii. Suwerennością nie nakarmimy Polaków ani nie zmodernizujemy kraju.”, „Kwestią suwerenności jest dziś nie wymachiwanie szablą i konstytucją, ale niedopuszczenie do sytuacji, w której Polska będzie odcięta od wpływu na kierunek zmian, o jakich właśnie decyduje unijne centrum.”
Jaki wniosek wyciąga z tego Kaczorowski? „Tekst Szułdrzyńskiego stanowi klasyczny przykład tego, jak destrukcyjny wpływ na polskie myślenie polityczne wywiera klientelistyczna postawa naszego państwa wobec tzw. unijnego centrum, czyli instytucji europejskich, a ostatnio po prostu państw będących największymi płatnikami netto do budżetu UE, decydujących o tym, ile dostaniemy pieniędzy z unijnej kasy (które „zmieniają Polskę jak nigdy w historii"). To symptomatyczne, że w całym tym tekście ani w wypowiedziach rozmówców autora nie znajdziemy żadnych innych powodów, dla których mielibyśmy rozważać rezygnację z „kolejnej cząstki suwerenności" – poza stricte merkantylnymi.”
Problem, który chyba gdzieś na dnie czaszki Kaczorowskiego daje jakieś śladowe sygnały, co widać gdy autor ten przyznaję „Tak, ja wiem, że Szułdrzyński tego tak nie formułuje. Ale właśnie o tym mówią jego anonimowi rozmówcy z szeregów rządzącej partii.” Sprowadza się i do tego, że Kaczorowski faktycznie nie w ząb nie pojmuje o czym pisze Szułdrzyński jak i do tego, co kompromituje go zdecydowanie bardziej. Stwierdzenie o „anonimowych rozmówcach z szeregów”  odnoszące się u Szułdrzyńskiego do osób określonych jako „dyplomata” i „minister polskiego rządu” przenosi nas bowiem bezpośrednio na poletko pana Kaczorowskiego i pana Makowskiego. I oczywiście Instytutu Obywatelskiego! Tak się bowiem składa, że Instytut Obywatelski, ów think tank, który dla mnie jest przede wszystkim „fabryką dobrego choć mimowolnego humoru”, jest „ośrodkiem badawczo-analitycznym, który prowadzi działalność ekspercką, wydawniczą i edukacyjną” oraz „eksperckim zapleczem Platformy Obywatelskiej RP”***
Zatem jeśli „dyplomaci” i „ministrowie polskiego rządu” „z szeregów rządzącej partii” nie pojmują czym jest suwerenność i gotowi ją przehandlować za kasę bo „suwerennością nie nakarmimy Polaków” to bardziej winien tego stanu jest „ekspert Instytutu Obywatelskiego” Aleksander Kaczorowski niż publicysta „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński.
To, że pan Kaczorowski nie jest w stanie tego pojąć nie dziwi mnie nic a nic. Jak już na początku napisałem, pan Makowski do takich sytuacji już dawno mnie przyzwyczaił.
Zapyta mnie ktoś czemu w ogóle się tym zajmuję. Po co mi ktoś taki jak Makowski czy Kaczorowski? Gdyby to ode mnie zależało, odpowiedziałbym bez chwili wahania, ze po nic. Absolutnie po nic.
Tyle tylko, że jeśli to faktycznie „intelektualne i eksperckie” zaplecze tych, co nami rządzą, mam prawo być zaniepokojony. Mocno zaniepokojony, jeśli nie przestraszony. Bo z takim zapleczem „intelektualnym i eksperckim” faktycznie trudno uniknąć tych wszystkich wpadek legislacyjnych i wszystkich innych, które tak konsekwentnie serwują nam „szeregi rządzącej partii”.
Inna sprawa, która mnie nurtuje to fakt opublikowania w „Rzeczpospolitej” owej „polemiki”. Przez myśl mi nie przeszło, że szacowna redakcja postanowiła skompromitować „eksperta” puszczając ten jego durny tekst. Myślę raczej, że po prostu „zaplecze intelektualne” samo przez się robi wrażenie. Pewnie przyszedł pan Kaczorowski do redakcji, rzekł „Ja z Instytutu Obywatelskiego, mam tekst do publikacji” a od razu usłyszał „Jasne! Dawaj go pan od razu na linotyp!” Wiem, linotypu już się nie używa… ale tak mi bardzie widowiskowo wyszło. Poza tym trudno stwierdzić, czy pan Kaczorowski wie to o linotypie. Choć to…