piątek, 29 kwietnia 2011

Generał Janicki - ostatnia nadzieja

Ja pewnie i dziwiłbym się temu, że ktokolwiek, w obecnej sytuacji poważnie bierze zeznania generała Janickiego, szefa Biura Ochrony Rządu. Ale nie dziwię się, biorąc po uwagę to, że poważnie bierze je „Gazeta Wyborcza” oraz że ta gazeta nie ma za bardzo innego wyjścia.

Generał Janicki jest wszak jedynym świadkiem, który składając zeznania w prokuraturze w jakiś tam sposób potwierdził zajście między gen. Błasikiem i kpt. Protasiukiem, które miało mieć zdarzyć się tuż przed odlotem do Smoleńska.

Oczywiście można by rzecz „widział i już”. Bo faktycznie pan Janicki tylko tyle ponoć widział, że, jak stwierdził, panowie gestykulowali. Żywiołowo. I na tym pewnie rzecz by się skończyła. Bo przecież nie jest w naszym prawie zakazane żywiołowe gestykulowanie. I na tym pewnie rzecz by się skończyła gdyby nie następne szczegóły zeznań.

Zeznał oto gen. Janicki, że od oficerów BOR słyszał relacje o kłótni. Oczywiście rzec by można „słyszał, no i co z tego?”.

A to z tego, że jeśli słyszał to chyba wie od kogo. A jeśli wie, to pewnie podzielił się tą swoją wiedzą z prokuratorami. A przynajmniej powinien się nią podzielić.

Oczywiście generał, jak na wojaka i to jeszcze generała przystało, podał prokuratorom kto mu rzecz o „emocjonalnym tonie” rozmowy przekazał. Wskazał cały szereg swoich podwładnych, którzy zapewne stali w kołeczku gdy dowódca lotnictwa i dowódca samolotu omal nie dali sobie po razie.

I tu taka ciekawostka mała. Oto żaden z tych podwładnych gen. Janickiego dotąd nie uznał za właściwe by tym, czym uraczył wcześniej swego szefa jakoby, podzielić się też z wojskową prokuraturą. Mimo że byli nie tylko przesłuchiwani na okoliczność śledztwa ale i indagowani w sprawie wspomnianej rozmowy.

No i tu jest kilka zagadek.

Pierwsza jest taka, czemu nie powiedzieli? Przecież mieli świadomość odpowiedzialności, jaka na nich ciąży w przypadku, jeśli ich zeznania rozminą się z prawdą. I w dodatku mieli chyba świadomość, jeśli czytają gazety (szczególnie jedną), że ta sporawa nie zostanie odpuszczona. Bo ta gazeta jak pies gończy, jak chwyci to nie puści…

Druga jest taka, iż mieli chyba świadomość, jeśli czytają gazety (szczególnie jedną), że ta sporawa nie zostanie odpuszczona. Bo ta gazeta jak pies gończy, jak chwyci to nie puści… Więc mogli się spodziewać, że to wróci.

Przyznam szczerze, że kreuje nam się generał Janicki na ostatni bastion teorii naciskowej. Tej z tych szybkich, pierwszych sms-ów z dnia katastrofy. I w ten sposób staje się ostatnią wielką nadzieją obecnej ekipy. Jak wynika z jego tak zwanej narracji, nie tylko na udowodnienie nacisków ale i pewnie na to, że Błasik miał w zwyczaju latać nawalony. To pewnie cudowna i dla panów określanych przez różnych „nienawistników” jako KAT i dla redakcji z Czerskiej wiadomość. Jeszcze da się przecież poodkręcać niedawne kompromitacje i walące się strategie obrony. Czy tam ataku...

Tym, którzy cieszyli się po oświadczeniach prokuratury, że nie ma nagrania, które na Czerskiej nie tylko widziano alei i opisano, oraz o tym, że ci, co ponoć słyszeli, mówią, że nic nie słyszeli chciałbym uświadomić, iż cieszyli się zbyt wcześniej.

Nie wiem czy „znajdzie się” nagranie z monitoringu. Nie wykluczam. Technika tak się przecież posunęła a najwięcej tej posuniętej techniki mają w garści ci, co to im najbardziej zależy.

Natomiast mam graniczące niemal z pewnością przekonanie, że w końcu w prokuratorskich protokołach znajda się te właściwe, tak wyczekiwane przez niektórych zeznania. I będzie wszystko jasne a sms-y znów będą mogły popłynąć w świat. Pozwolę sobie zacytować stosowną, pełną nadziei uwagę: „Sprawa jest ważna, bo rozmowa mogła być elementem nacisku na Protasiuka, by pomimo informacji o pogarszającej się pogodzie, lecieć do Smoleńska”*. No ja myślę, że ważna…

I tu taka zagadka dla ewentualnych czytelników. Chodzi mi o słowo kluczowe, użyte zresztą w tekście kilka razy, stanowiące wyjaśnienie tej mojej prawie pewności.




*http://wyborcza.pl/1,75478,9512812,Co_zeznal_szef_BOR_.html#ixzz1Kt6jkWCe

czwartek, 28 kwietnia 2011

Strategia wyborcza Platformy czyli wołowy kotlet

Od dłuższego czasu zdawać się może, że wyborczą strategią Platformy Obywatelskiej będzie odgrzewanie kotleta. W dodatku, nawiązując do postaci pewnego „geniusza” w turbanie, który niegdyś otarł się o Obamę a niedawno o Platformę, można pozwolić sobie na żart, iż będzie to zapewne kotlet wołowy. Rzecz jednako ma się nieco inaczej.

Faktycznie potrawa będzie zasadniczo odgrzewana ale rządząca ekipa postanowiła ugarnirować ją Świerzymi dodatkami. całość zapowiada się imponująco i widowiskowo.

Wsłuchując się w ton wypowiedzi polityków PO, bez wątpienia wpisujący się w zbliżającą czy może już nawet zaczęta kampanię wyborczą tej partii nie da się nie zauważyć, że nowym, dla mnie niepokojącym elementem jest pewien koncept na zwycięstwo wyborcze, który pozwolę sobie nazwać „wariantem ostatecznym”. Jeśli by szukać jego opisu, najłatwiej znaleźć go choćby w wypowiedzi pana Grupińskiego, który zapowiada, że „Dzisiaj PiS neguje wszystkie wartości demokratyczne w Polsce. Początkowo jego politycy twierdzili, że Polacy pomylili się w dniu wyborów, teraz, że wybory mogą być fałszowane, a urzędujący premier i prezydent na transparentach są nazywani zdrajcami. Następuje powolna, ale stopniowa eskalacja. Jeżeli PiS przekroczy granicę demokratycznego państwa prawa, to naturalną rzeczą winno być działanie prokuratury. Pamiętajmy, że prezes Kaczyński jest obywatelem Polski i nie widzę przyczyn, dlaczego np. prokuratura powinna traktować go inaczej, bardziej ulgowo.”*

Ten dość długi cytat polityka Platformy to nie jedyny głos w tym tonie. Pozornie można to potraktować jako coś, co jest żywiołem każdego niemal polityka czyli gadanie dla gadania. Wszak w Polsce obecnie trudno wyobrazić sobie cokolwiek, co byłoby wskazywanym przez Grupińskiego „przekroczeniem granicy”. Szczególnie w sferze werbalnej. Od przełomowego wydarzenie, jakim było nazwanie na łamach pisma, zajmującego się poważną analizą mediów, szefa opozycji „chujem” przez inną postać (jednak, mimo wszystko…) publiczną trudno wyobrazić sobie gdzie ta granica może być.

Jednak to nie do końca jest prawda. A w zasadzie to jest ten „trzeci rodzaj prawdy”. Mocno korespondujący z powiedzeniem, że „wynik wyborów zależy od tego, kto liczy głosy”. W nawiązaniu do niego pozwolę sobie zgadnąć, że granicę ustali się w jakimś gremium PO.

Tę prawidłowość w „czytaniu demokracji” zademonstrował chocby wczoraj w czystej postaci pan Niesiołowski zarówno prowadząc obrady Sejmu jak też później tłumacząc przed kamerami swoją decyzję o niedopuszczeniu do głosy posła opozycji (w trybie sprostowania) – „- Wniosek o odwołanie ministra był zupełnie bez powodu. PiS dla dorwania się do władzy zrobi wszystko”** i nazywając zachowanie owego parlamentarzysty „lepperiadą”.

Utarło się w dojrzałych, rasowych demokracjach przyjmować, że podobne wnioski personalne czy ostre oceny rządzących to „wilcze prawo” opozycji. takie zwyczajowe „dura lex sed lex”. Groźby formułowane przez pana Grupińskiego i jego kolegów (także tych z przyszłej koalicji) wskazują, że z tym już koniec, że zaczęła się na „młode wilki obława”. Że najwyraźniej nawet najwierniejsi (chodzi mi o wiarę w moc pana Donalda) tracą wiarę w to, że można wygrać w czystej grze i liczyć trzeba na rozstrzygniecie przy „zielonym stoliku”.

A z tym, na dłuższą metę, może być spory problem. Jeśli wziąć pod uwagę świergot*** pana Radosława Sikorskiego, który wszak za zręby programu wyborczego PO odpowiada, Platforma ma szczerą chęć „nie pozwolić podpalić Polski”. Jeśli pod tymi słowami ma się kryć rozwiązanie „a’la Grupiński” to ta akcja gaśnicza będzie zwyczajnym gaszeniem ognia benzyną. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Tak naprawdę ta koncepcja na wyborcze zmagania jest najlepszą recenzją mijających lat rządów PO. Jeśli po tym, przedstawianym nam jako pasmo sukcesów i heroicznych dokonań czteroleciu jedynym sposobem na wyborczy sukces ma być pohukiwanie o „jeszcze straszniejszym PiS-ie” i „jeszcze bardziej złowrogim Kaczyńskim” to o czym tu w ogóle mówić? Faktycznie trzeba brać się za ten kotlet. Wołowy rzecz jasna…



* http://www.polskatimes.pl/opinie/wywiady/395341,grupinski-jesli-pis-przekroczy-granice-powinna-wejsc,id,t.html

** http://www.tvn24.pl/-1,1701045,0,1,niesiolowski-suskiego-nie-dopuscil-klasyczna-lepperiada,wiadomosc.html

*** Skryty przed oczami gawiedzi pan Minister zwykł się ponoć kontaktować ze światem „zewnętrznym” za pomocą komunikatów publikowanych poprzez Twittera.

środa, 27 kwietnia 2011

Wsadźcie se w d*** aksamitne rewolucje!

Historia magistra vitae est. Zapewne, zapewne… Jednak musiała znaleźć w nas wyjątkowo durnych i krnąbrnych uczniów.

Ja rozumiem, że komuś może podobać się filuterny fryz Czesława Kiszczaka i jego profesjonalnie przymrożone oczy, że można być fanem sztywnego jak filar Mostu Kierbedzia kręgosłupa Jaruzelskiego. Ale tylko dureń może z uznaniem oceniać to, co zrobili! No i ci, którzy wtedy, z nimi w jednym szeregu… Choć niektórzy tak dyskretnie, poodwracani.

Nie kryłem nigdy, że w kwestii oceny tych dwóch panów najbliżej mi do punktu widzenia Michalkiewicza i Rymkiewicza. Dlatego trudno pogodzić mi się z praktyczną stroną tego, co chwali się u nas jako naszą odmianę „aksamitnej rewolucji”. Choć pewnie jako teoretyczne rozwiązanie byłbym coś takiego w stanie porozważać. Bo to pięknie tak być humanista pełna gębą.

Ale chyba, pisze to chyba bo wcale pewien nie jestem, mniej pięknie jest uświadomić sobie, na czym ta nasza „aksamitna rewolucja” polegała. Krótko mówiąc na mięciutkim (zaiste kojarzącym się z aksamitem) lądowaniu bandy bydlaków traktujących mój kraj jak zarządzaną przez siebie a należącą do sąsiada arendę a nas jak hodowlane bydło, które batem przywołuje się do porządku. W tym lądowaniu uczestniczyli i pomagali ci reprezentanci bydła, którzy najszybciej zdołali się uczłowieczyć na tę folwarczna modłę. Nic z aksamitu nie było w lądowaniu większości tych, co stali po przeciwnej stronie bata, pałki czy czego tam jeszcze, co nasi herosi wykorzystali jako narzędzie w budowie „nowego, socjalistycznego społeczeństwa”.

Kiedy dziś zastanawiamy się nad humanitarnym traktowaniem panów Kiszczaka i Jaruzelskiego ( boć to przecież biedni staruszkowie!) pozwolę sobie zauważyć, że przyjęta wobec nich metoda jest nieludzka i okrutna! Bo nam dziadkowie pomrą ze śmiechu szczerego. No bo i jak się mają nie zaśmiewać do łez panowie, którzy przez lata twórczo rozwijali maksymę prokuratora Wyszyńskiego o paragrafach, które da się znaleźć na każdego, jak mają poważnie traktować i sprawiedliwość i jej wymiar, gdy się ich, ubabranych we krwi, próbuje nieomal złapać na rzucaniu papierków na chodnik czy szczaniu w publicznym miejscu?

Ja wiem, że swego czasu pana Capone skazano za przestępstwa podatkowe. Tyle, że to był cwaniak, który po sobie pozacierał zawczasu wszelkie pozostałe ślady i nic innego na niego nie było. Na naszych gangsterów są całe archiwa. Przetrzebione nieco dzięki „małej pomocy naszych przyjaciół” ale, jak z czasem wychodzi, wystarczające by wiedzieć z jakim formatem bandytów mieliśmy do czynienia i jaką to oni „przebili nas ojczyzną”. Jednak i naszym gangsterom sprytu nie brakowało. W tym przede wszystkim, że sobie tych przyjaciół „zabezpieczyli”. I nie dali im zginąć zapewniając sobie teraz wzajemność.

„Aksamitne rewolucje” to ściema i oszustwo. Najbardziej wykoślawiona lekcja historii. Z niej płynie nauka że nie ma nadziei na sprawiedliwość. I taka jeszcze, że lepiej być szubrawcem.

Z takich lekcji nic dobrego wyniknąć nie może. Bo jeśli lepiej być to trudno dziwić się później, że kolejne pokolenia w tym właśnie widzą swoją przyszłość. Przypomina mi się historyjka opowiedziana przez kolegę, który mieszkał jako dzieciak w mieścinie na skraju jednego z naszych poligonów- gigantów. Podczas jakichś ćwiczeń on z kolega natknęło się na wojaków strzegących dostępu na teren poligonu (normalnie ludność okoliczna wypasała tam bydło czy chodziła na grzyby). Chłopaki z zainteresowaniem przyglądali się błyszczącej broni. Widząc to żołnierzyk, sądząc, że zgaduje ich myśli, zapytał kim chcieliby być jak dorosną.

- Bandytą – odparł mój kolega ku wielkiemu rozczarowaniu wojaka.

Tak odpowiadał dzieciak, który nie był ślepy i widział i słyszał komu jak się powodzi. I nasza III RP swą praktyką potwierdza ten jego, nie dokonany niestety dla niego wybór. Potwierdza mocą wyroków sądowych.

Nie mówcie mi, że to trudny a może i dramatyczny wybór poszanowania prawa i cywilizowanych zasad. Gówno prawda! Nie ma wyboru między sprawiedliwością i prawem bo sprawiedliwość to cel a prawo to tylko narzędzie jego osiągnięcia. Jeśli prowadzi gdzie indziej to jest po prostu schrzanione. I nie ma nic wspólnego z cywilizacją afirmacja bandziorów. Bez względu na to czy są nimi forsiaste „karki” biorące dziś w posiadanie całe miasta czy subtelni staruszkowie co dziś chorują na serce a kiedyś mieli radykalne sposoby by leczyć z niechęci do ich wizji Polski i jej okolic. Widząc rzecz inaczej nie dziwmy się później, ze „szacuj na dzielni” zarezerwowany jest dla tych, co umieją najsubtelniej otworzyć cudzy samochód, zaopatrują hurtowo miasto w „brauna” i parę innych specyfików a swe wpływy zawdzięczają nie żadnym tam pokończonym szkołom i uczelniom tylko sprawnym pięściom i swobodnemu dość stosunkowi do piątego przykazania bożego. I trudno mieć pretensje do tych, co tak swój szacunek lokują jak też i do tych darzonych szacunkiem. To efekt lekcji, którą odrabiamy jako zadanie domowe pozostałe nam po naszej „aksamitnej rewolucji”. Tej, co nakazała nam wyciągać ręce ku naszym winowajcom. Nawet jeśli oni swoje ku nam wyciągają w zupełnie innym celu.

Takie „aksamitne rewolucje” i ich efekty wsadźcie sobie w d***!

wtorek, 26 kwietnia 2011

Seryjni mordercy (demony PRL-u)

Gdyby odnieść liczbę ofiar poprzedniego systemu do liczby skazanych za zbrodnie komunizmu uznać by wypadało, że nie mieliśmy do czynienia z angażującą tysiące funkcjonariuszy, państwową maszyną zbrodni lecz z jakimiś snującymi się samopas seryjnymi mordercami. Ci, jak wiadomo, pojawiają się tu i tam, zostawiając za sobą trupy z charakterystycznymi tylko dla nich śladami.

Przepraszam, jeśli ktoś to, co napisałem wyżej, uznał za żart. Niesmaczny żart.

Przynajmniej w jakiś części tak niesmaczny jak niesmaczna jest nasza demokratyczna sprawiedliwość, zmagająca się z demonami przeszłości.

Prawdę powiedziawszy dziwię się najbardziej tym wszystkim reakcjom zaskoczenia tym, co Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł dziś w sprawie Kiszczaka. Nie pierwszy to taki wyrok ani w tej sprawie ani też w ogóle w sprawach niegdysiejszych panów życia i śmierci tego motłochu, któremu trzeba było często kijem wbijać do łbów zasady sprawiedliwości społecznej i demokracji ludowej.

Od 1989 roku trwało i trwa nicowanie naszej pamięci, osobliwe pranie mózgów, z którego wyłaniają się zastępy prawdziwych bohaterów tamtych czasów. Tych, którzy łapali Bujaka i zaskarbili sobie tym jego wdzięczność do tego stopnia, że ich wychwalał przed kamerami. Tych, co chodzili za Kuroniem i prowadzili z nim gry tak skutecznie, że im już w „wolnej” Polsce wychodził posady. I ci wreszcie, którzy, w odróżnieniu od Hołysza, pozostali niezłomni i wierni służbie więc ich Wałęsa protegował w urzędach.

Nie było widocznie żadnych tam złych. Samo fachowcy oddani ojczyźnie. A że akurat PRL-owi? A byłą jakaś inna?

Łapali szpiegów, wytropili Marchwickiego- wampira. Jakby im dać więcej swobody to niechybnie ujęli by i tych seryjnych zabójców, którzy zatłukli Przemyka, pomogli spaść ze schodów Pyjasowi, zajęli się Suchowolcem i wszystkimi tymi, przy których w biogramach trzeba teraz pisać, że zginęli z ręki „nieznanych sprawców”.

Między bajki włóżcie sobie wszelkie powiedzonka o „sprawiedliwej oliwie” i mądre maksymy, ze „prawda zwycięży”. Jeśli braliście to poważnie to miejcie pretensję do siebie. Tak, jak mieć ją powinien ten, co z syfilisem leci do kapłana voodoo. Bo tu nie pomogą modlitwy.

Sami jesteśmy sobie winni, skoro, miast oddać się pod opiekę tamtych fachowców, co potrafili porządek zaprowadzać bez jednego wystrzału, bez jednej choćby ofiary…

Stąd dziś mamy, co mamy. Historię zaśmieconą zaniechaniami, zgubionymi śladami, utraconymi dowodami. I mamy dumnego starca, który z podniesioną głową dowiedział się wreszcie, że on nie winien.

Nie wiem co kiedyś historia przekaże następnym pokoleniom, gdy będzie się musiała wytłumaczyć z tych wszystkich seryjnych mordów bez sprawców.

Nie wiem też kiedy na strony podręczników historii Czesław Kiszczak trafi tak dokładnie, jak dzisiaj mógł wyjść z sądu. Z dumnie uniesionym czołem. Przekonany, że dał z siebie wszystko a ojczyzna miała z niego wielką pociechę. Tamta ojczyzna, Polska Ludowa. Z której kiedyś, jak nam się zdało, a wielu ciągle się jeszcze zdaje, dwa dziesiątki lat temu udało nam się szczęśliwie zbiec.

Tyle, że w ten tłum musieli się przecież wmieszać i ci mordercy seryjni, których wszak wtedy nie ujęto. I nie ujęto ich do dziś. I już nigdy…

Ciekawe jak bardzo boleje nad tym sterane życiem serce Czesława Kiszczaka. Sterane życiem i całkiem niewinne.

Spacerem po Grobach i kazaniach (o delatorach odświętnych)

Początkiem swego wpisu przypomniał mi bloger Stary wczorajszy, zapomniany jednak, zamiar pochylenia się nad pewnym, obserwowanym od lat (dokładnie zaś od momentu gdy mi rodzice jeszcze w dzieciństwie w PRL-u pokazali „młodzieżowego aktywistę”, który chadzać zwykł na msze by sprawdzać, czy „jego młodzież” też bywa…) zjawiskiem, które nasila się szczególnie w okolicach Wielkiej Nocy. Po PRL-u śladu już jakoby nie ma a zwyczaj ów, jeśli czymś się różni to chyba tylko nasyceniem elektroniki u praktykujących go. Dziś jednak w jego kultywowaniu dawnych, bezinteresownych w swej ideowości aktywistów oraz etatowych, choć nie za bardzo podkreślających ów fakt po pracowników „bezpieczeństwa” zluzowali pracownicy mediów. Choć nie do końca o czym cytat ze wspomnianego już tekstu Starego świadczy dobitnie.

Kiedy Wielki Tydzień zmierza ku końcowi przeróżne „czerwone telefony Radia Zet” czy tam „Kontakt TVN” faktycznie robią się chyba czerwone z gorąca. Bo jakże inaczej wozy transmisyjne wiedziałyby, że trzeba czym prędzej popędzić do Rumii na ten przykład? Czy tam do innego Kłaja? Myślę, że towarzysze z „bezpieczeństwa”, choć już dziś na zasłużonej emeryturze albo w prywatnych, intratnych biznesach, uronili zapewne łezkę wzruszenia widząc, że choć ich już w służbie nie ma, w narodzie zwyczaj delacji nie ginie. A nawet wręcz przeciwnie! Wszak kiedyś temu i owemu trzeba było przed nosem czym kompromitującym machnąć, postraszyć nieco albo zaszantażować. A dziś? Sami się pchają! No chyba że mi jakiś aspekt działalności „mediów elektronicznych” zdołał umknąć.

W każdym razie kontemplowałem w Święta przebitki z grobów „smoleńskich”, wyłapanych w ten opisany a może w jakiś inny, bardziej cudowny sposób. I zastanawiałem się czy ten Grób, przy którym ja byłem, z pozoru nie epatujący „smoleńską” symboliką (brzozowe krzyże, lotnicza szachownica…) nie kwalifikował się jednak do jakiegoś „obywatelskiego donosu” hasłem- cytatem z Jana Pawła II „Ojczyznę wolną racz na m panie przywrócić”. No bo o jakie „przywrócić” może chodzić skoro ta nasza III RP wolna jak ta lala?!

Relacje nie miały w sobie tej jednostronności „Solidarnych 2010” bo na każda trojkę oburzonych „epatowaniem polityka” znajdował się jakiś jeden odmieniec, który widział w Smoleńsku zdarzenie doniosłe, które przecież istotny ślad po sobie musiało zostawić.

Owszem, bywało drzewiej w Polszcze, za tego PRL-u przytoczonego już wyżej, że się tłumy zlatywały oglądać bożonarodzeniowe szopki i Groby Pańskie zgadując, co się pod instalacjami kryje albo i nawet zgoła będąc zwolnionymi z tego wysiłku. Wtedy też się to nie podobało niektórym co zresztą tamta telewizja pewnie też transmitowała. Ale to w końcu było, zanim Bóg nam „raczył przywrócić” ojczyznę. Wraz z wolnością słowa i wyrażania poglądów ponoć…

Ale to jeszcze mniej zdumiewa. Bo to i wiadomo, kiedy pójść i sprawdzić a jak już się sprawdzi, gdzie dzwonić. Dużo bardziej dziwią a czasem wręcz zdumiewają umieszczane w odruchu oburzenia w gazetach albo i w telewizyjnych programach wierne cytaty z kazań przeróżnych, wygłaszanych czasem i bez wynikających z odświętności dnia okazji. szokuje mnie ta wierność, co świadczyć pewnie by mogła o talentach niezwykłych naszych obywateli rozmaitych. Gdybym w takie talenty osobiście wierzył. Zastanawiam się właśnie, czy nie uwierzyć. Bo to byłoby, mimo wszystko, bardziej zrozumiałe niż na ten przykład zabieranie ze sobą jakichś elektronicznych urządzeń rejestrujących, które „odpala” się gdy kapłan ośmieli wyrazić się nieprawomyślnie. Albo wyjmowanie takich małych notesików i kopiowych ołówków (to taka moja szarża wyobraźni…) by wiernie zanotować stosowne fragmenty homilii.

Oczywiście może być i tak, że redakcje mają od dawna upatrzonych kapłanów, na których stale maja oko. I jacyś redakcyjni „oficerowie prowadzący" co niedziela i święto meldują się na mszy i uruchamiają aparaturę. Sprawdziwszy wcześniej u jakiegoś „źródła” o której godzinie ich „ulubieniec” odprawia. Bo przecież nie siedzą całą niedzielę z tymi swoimi magnetofonikami, dyktafonikami czy tam notesikami po kościołach!?

Jeśli zaś siedzą to jak ten problem Bóg w Trójcy Jedyny rozstrzygnie gdy przyjdzie mu sądzić takiego, jednego z drugim, „redaktora prowadzącego”. Bo z jednej strony niepięknie to tak donosić czy też szpiegować ale z drugiej czy kto wnikliwiej od nich słucha nauk kapłanów?

Odpowiedzialność za słowa (Tusk, Stasiuk, Hołdys…)

Pytanie o to, czy Tusk chciałby być Stasiukiem albo Hołdysem nie jest wcale takie łatwe i dałoby się znaleźć na nie wiele prawidłowych, choć często stojących ze sobą w sprzeczności odpowiedzi.

No bo na przykład już na początku narzuca się takie przekonanie, że gdzie tam Stasiukowi czy tam Hołdysowi do Prezesa Rady Ministrów. Władza, wpływy. I pozycja taka, że zapewne tylko z braku chęci nie okupuje Premier wszystkich szpalt tabloidów i magazynów plotkarskich dając od czasu do czasu zaistnieć takiemu Stasiukowi czy tam Hołdysowi.

Z drugiej zaś strony pewnie marzył pan Tusk (a może i zdarza mu się to i teraz) by być znanym choć zbuntowanym i pogniewanym ze światem pisarzem (choć to boczenie się Stasiuka to chyba już poza tylko…) albo rockowym, pełnym gniewu herosem (choć gniew Hołdysa z rockiem ostatnio ma mało wspólnego). Ma to przecież kilka niezaprzeczalnych zalet.

Ale dla odmiany być teraz w Polsce Premierem, choć przecież nie jest to jednak los usłany różami, jest zajęciem o wiele bardziej pewnym by nie rzec, komfortowym. To już nie są te czasy gdy, jak mawiał pewien trybun ludowy, łatwiej było obalić rząd niż pół litra. Scena polityczna nie tyle nam się zakonserwowała co wręcz zmurszała swym niemal niezmiennym od 20 lat obliczem. Dla odmiany literat czy muzyk muszą przyjąć do wiadomości, że są trendy i mody, które co sezon mogą nam w naszej kulturze dokonywać dogłębnego wietrzenia. I wtedy pozostaje już tylko liczyć na koleżeńskie układy albo na drugi obieg, zwany obecnie „tania książką”.

Mają jednak obaj panowie artyści jedna niezaprzeczalna przewagę nad panem Premierem. Jest nią waga słów i ciężar odpowiedzialności za nie. W przypadku obu panów wspomniana odpowiedzialność jest jak karoseria trabanta. Waży tyle co nic bo jest z jakiejś dykty powleczonej laminatem i ani grama w niej jakiegoś cenniejszego surowca więc jak się schrzani to i nikt płakał nie będzie. Może więc sobie rzucać Hołdys wybiórczo „chujami” nie zważając na to, że nie tylko „kaczor” dzieli Polaków ale i „Legia” Warszawa, piwo „Warka”, uwielbienie (lub jego brak) dla twórczości Coelho czy Dody nie mówiąc już o dorobku Niesiołowskiego czy Palikota. Może też wieścić Stasiuk dzielenie przez naszą ojczyznę losu Rzymu czasu cesarstwa gdy do władzy wróci Neron- Jarosław, nie przejmując się zbytnio tym, że Neron niedawno rządził i nie tylko nie zostawił po sobie zgliszczy ale nawet tyle, że obecnej ekipie maja z czego wskaźniki lecieć „na ryj”.

Premier tego luksusu nie ma. Jak już zarzuci coś opozycji czy jego szefowi to nie kończy się na tym, że jakaś plotkarska gazetka wstawi to na czołówkę. Nie. On musi zaraz powołać jakąś Piterę, która będzie takim „gończym psem” węszącym za dowodami, zwołać parę sejmowych komisji śledczych i uruchomić parę prokuratorskich śledztw. I jeszcze martwić się cholernie, że niewiele jeśli cokolwiek z tej Pitery, z tych komisji i śledztw wynika. Tego od niego wymaga demokracja.

Obrazowo można by rzecz skwitować, że między „chu***” Hołdysa a hipotetycznym „chu***” Tuska różnica byłaby taka jak między żarcikiem błazna a dramatycznym brakiem klasy monarchy. Między oskarżeniem rzuconym przez Hołdysa czy Stasiuka a podobnym autorstwa Tuska taka zaś jak między… żarcikiem trefnisia a bezczelną insynuacją.

Pewnie nie pochylałbym się nad historycznymi paralelami tego czy innego literata gdyby nie cytat z niego w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” (byłem w Święta trochę poza cywilizacją i na gorąco umknęła mi) korespondujący z bardzo ciekawym tekstem Piotra Gursztyna. Powinien on, ów tekst, według mnie nosić tytuł „Krótka historia małpiego rozumu” ale nie nosi. Tak, jak i ta moja notka, choć w początkowym zamyśle w taki sposób ów brak odwagi czy konsekwencji Gursztyna miałem zamiar zrekompensować. Tekst ów to dość skromny wybór cytatów autorstwa naszych najszczerszych demokratów. Tych, którzy na straży ludowładztwa stoją i stać będą. Ą że robią to w sposób osobliwy, ilustrujący ich specyficzne rozumienie tego pojęcia to już sprawa osobna. Nie jest to zresztą żadne zaskoczenie a co najwyżej kolejny powód do kpin z tego całego ich etosu. Są bowiem oni mocno posunięci w tej ewolucji, którą przechodził katalog zasad „folwarku zwierzęcego”. Ten skromny wyciąg nawoływań do obalenia demokracji w … imię obrony demokracji przypomina mi miałkość hasełek „paryskiej rewolucji 68” w konfrontacji z płomiennym romansem ich autorów z establishmentem dziesięciolecia później.

Z tymi „trefnisiami” problem jednak jest poważniejszy. Przede wszystkim dlatego, że ich „żarty” mają nieco większą siłę rażenia. Raz z powodu ich możliwości a dwa z uwagi na „konkretność” zgłaszanych postulatów.

Czytając to, co cytowani przez Gursztyna mówią (a pewnie i naprawdę myślą) posądzać ich o brak wyobraźni nie mam prawa. Tego im akurat nie brak. Dlatego sadzę, że mają oni jakiś swój cel w tym, by takie czy inne pomysły podsuwać. Muszą w związku z tym wyobrażać też sobie, czym realizacja ich pomysłów może się zakończyć. Tyle, że mają to serdecznie gdzieś. A właściwie chcą dokładnie tego. Z całym przekonaniem, że między ich światem a tą „anus mundi” w której widzą swych przeciwników jest jakaś nieprzenikalna bariera, która zatrzyma te kamienie, które sypną się gdy ktokolwiek okaże się takim idiotą by tych ich rad „szczerych demokratów” posłuchać.



* http://www.rp.pl/artykul/648647_Gursztyn--Salonu--tesknota-za-dyktatura.html

piątek, 22 kwietnia 2011

Chcemy wojny! (Igorowi Janke)

Igor Janke, jak najsłuszniej zastanawia się dziś czy jesteśmy jeszcze Polakami czy też raczej dwoma wrogimi plemionami, których wzajemne relacje są, jaki są i takie już będą z przyczyn, które pan Igor wymienia a po które ja odeślę do niego.* Pozwolę sobie natomiast zauważyć, że ten, skądinąd słuszny i ważny tekst jest tak naprawdę takim pana Igora jałowym dość rozważaniem w rodzaju „czemu to cholerne słońce razi w oczy”. Razi bo tak! Wiem, że wpakowałem się pozornie w zawiłość, której tłumaczenie może zająć sporo miejsca, które można by poświęcić sprawom poważniejszym. Spróbuję więc wytłumaczyć to na dość charakterystycznym i dla mnie znaczącym przykładzie. Który na dodatek pan Igor może, że się tak wyrażę, kontemplować nie opuszczając tak zwanych „własnych śmieci”.

Nie wiem czy jeszcze ktoś pamięta początki coraz mniej poważnie odbieranej inicjatywy pod nazwą „Polska Jest Najważniejsza”. Jej wyrodzenie się z PiS-u przedstawiano, jako wprowadzenie nowej jakości w polskiej polityce i narracji odmiennej od tej, jaką przyjęły wszystkie niemal liczące się siły naszej sceny politycznej. Ten obiecywany etos PJN miał opierać się na przeciwstawianiu się językowi agresji i wojennemu stylowi uprawiania polityki. Proponuje dziś, po wielu miesiącach od pojawienia się tej „nowej jakości”, by pan Igor, jeśli dotąd tego sobie odmawiał, raczył zapoznać się z „ogólną linią” wystąpień liderów PJN, obecną i tutaj pod postacią dość regularnej twórczości publicystycznej panów Libickiego i Migalskiego. Bez dwóch zdań z tamtego etosu tyle wyszło, że stado gołębi, co nam, Polakom, miały przynieść w dzióbkach oliwne gałązki, zmieniło się w watahę wyjących złowrogo wilków. Przy niektórych wypowiedziach polityków tego ugrupowania nawet pamiętne słowa Kaczyńskiego, wyjaśniające przyczyny tamtego burzliwego rozwodu wydają się neutralnym, technicznym żargonem. I teraz, panie Igorze, kamień do pana ogródka. Bo te zawodzenia, bez względu na ich merytoryczną jakość (a tej często naprawdę dość trudno się doszukać) są całymi dniami wyróżniane przez administrację. Tak na marginesie ten rodzaj afirmacji sprowadzającej się do wyróżniania często chyba nawet nie czytanych tekstów, zapewne wbrew intencjom administracji, jest raczej rodzajem akcji afirmacyjnej niż promowaniem jakości. Ale to na marginesie.

Warto zastanowić się nad tym krachem PJN-u bo jest on, według mnie bardzo znamienny dla oceny tego, co stało się przedmiotem rozważań Igora Janke.

Pierwszą, chyba najmniej prawdopodobną odpowiedzią na pytanie, czemu doszło do tej degrengolady szlachetnej i pokojowej z założenia inicjatywy PiS-owskich frondystów, jest ta, że odgrywają się oni na byłym pryncypale wyładowując swe frustracje spowodowane tym, że im 2% za nic nie chce się zmienić w 11%.

Drugie, również stojące w sprzeczności z głoszonymi na początku wartościami wytłumaczenie sugeruje, by widzieć w postępowaniu „pionków” szanownych haracz składany wrogom swego wroga w charakterze wkupnego, skoro o samodzielności można zapomnieć.

Najpewniej jednak ta przemiana z gołębi w wilki to efekt bardzo racjonalnej oceny i naszej sceny politycznej i swoich możliwości. Scena jest taka, że promuje „wyrazistość” (czytaj „gotowość wybicia przeciwnika do nogi”) a dobre chęci PJN-u to zbyt mało na odwrócenie tej tendencji. Słowem skoro się wlazło między wrony…

Smutna ta racjonalność. Tym smutniejsza że wielu (nawet ja na początku w jakimś stopniu) dało się uwieść przekonaniem, że można faktycznie inaczej. Inną wizją polityki, innym językiem… Po tym nie ma już śladu. Za to jest Migalski, zmieniony z „latającego” w „strzelającego ornitologa” i Libicki…

Ale PJT to tylko ilustracja. Wymowna, lecz stanowiąca maleńki wycinek tego, co zdominowało nam politykę i pewnie utrwali się na długo. Tym bardziej, że nie widać nikogo (NIKOGO panie Igorze), kto byłby aktualnie zainteresowany przenicowaniem naszej polityki. Te drukowane litery, panie Igorze to taki komentarz do tego, co dzieje się tutaj. Coraz trudniej (pewnie poza Czarkiem Kryszrtopą) znaleźć publicystę, który trafiłby na górę strony głównej z tekstem innym niż filipika przeciw „kaczystom” albo „zdrajcom”. A nawet jak trafi się jakiś w drodze wyjątku to gó…zik kogokolwiek obchodzi notując liczbę wejść odpowiadającą tej, jaka maja poetyckie teksty o kontemplacji wschodów czy zachodów słońca. Piszę to na kanwie własnego doświadczenia, które obejmuje bardzo poczytne teksty „bezkompromisowe” i „zlewane” notki poświęcone obawom i wątpliwościom.

Nie oceniam autorów tych coraz liczniejszych „korespondencji wojennych”. Raz, że kim ja znowu jestem by potępiać czy nawet oceniać kogokolwiek. Dwa, że wierzę w szczerość ich punktu widzenia. Ile by w nim było złości na cały świat i okolice. Nawet więcej! Bardziej do mnie przemawia szczerość zaklęta w często mało cenzuralne okrzyki i stwierdzenia niż chłodne analizy i „obiektywne” wywody zakończone znienacka konkluzją że Kaczyński, Komorowski, Tusk (etc) to chuj zwykły.

Ale my, tu wszyscy zebrani to pikuś. Przy stadach polityków bezkarnych brakiem alternatywy dla nich, przy mediach żyjących z podszczuwania i pisania o podszczuwaniu.

Nawet i ta pseudoobiektywność w, jak sadzę, szczerym choć bezsensownym i nieskutecznym przekazie „Rzeczpospolitej”, panie Igorze szanowny, która przejawia się w przesadnej ostrożności własnych wypowiedzi kontrapunktowanych publikowaniem bredni pani Flis-Kuczyńskiej to tylko jakiś tam wariant tej samej nieumiejętności przeciwstawienia się tej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której dominuje słyszane już zewsząd zawołanie „Chcemy wojny!”

Piszę to jako świeżo nawrócony. Przypominając sobie, przez lekturę większości tekstów tutaj i niemal wszędzie indziej, dwie znaczące sceny z filmu Bondarczuka „Waterloo”. W pierwszej z nich, zachwyceni informacją o wybuchu wojny z Napoleonem młodzi angielscy oficerowie buńczucznie deklarują swym wybrankom dokonanie niezliczonych, bohaterskich czynów. Jeden obiecuje przywieźć kask francuskiego kirasjera. Zetknięcie z francuskim kirasjerem zakończy się dla niego zdecydowanie odmiennie niż sobie wyobrażał…

Druga scena to starcie wręcz brytyjskiej i francuskiej piechoty w środku którego jeden z żołnierzy opuszcza broń i krzyczy do Francuzów „Czemu to robimy? Czemu zabijamy się? Nie zrobiliśmy sobie nic złego! Nawet się nie znamy!”. Po czym ginie przebity bagnetem przez Francuza, który chyba… nie znał angielskiego.

Też znajdowałem w sobie jakąś pokusę i potrzebę wojennego pohukiwania. Póki mną nie potrzasnęła moja przyjaciółka (niektórzy z was znają ją…) i nie wyjaśniła mi, że mając do wyboru Kaczyńskiego, Tuska, Komorowskiego, Napieralskiego, Rostkowska, Migalskiego ii cała resztę „kierowników naszego kawałka kuli ziemskiej” (jak o nich wyrus zwykł mówić) wybiera… Miłosza. Swego syna co pożył sobie dopiero kilka miesięcy a ona ma zamiar zrobić wszystko, by te zmieniły się w długie lata. Przyzwoitego życia. Bez, jak je nazwał Igor Janke, wrogich plemion biegających za sobą po ulicy w celach wiadomych.

Ale pisząc co piszę, używając przy tym języka teoretycznie dla wszystkich zrozumiałego, nie mam złudzeń, że wysłuchany będę dokładnie tak, jak tamten Anglik przez tamtego Francuza i jego bagnet. Bo niczego się nie nauczyliśmy dotąd i nie nauczymy w przyszłości choćby było naprawdę krwawo. A nawet więcej! Jeśli będzie, krzyczeć będziemy jeszcze głośniej, że chcemy wojny. Ja się na to nie piszę.

ps. Miałem to jakoś wpleść w tekst ale mi umknęło. Przy całej wadze tekstu Igora Janke i szacunku dla autora, zdecydowanie ważniejsze sprawy poruszają dwa teksty z dzisiejszego dodatku do "Rzepy", "Eko+". Tekst Witolda Modzelewskiego "Jak ratować budżet" i, krótszy, Krzysztofa Rybińskiego "Wraca PRL- Polska Republika Lemingów". Nie linkuję bo oba są za opłatą niestety.

* http://www.rp.pl/artykul/646783_Janke--Dwa-plemiona.html

czwartek, 21 kwietnia 2011

„Gdy już będą turlać się głowy…” (z listu do Dorci)

(długie i nie do czytania)

Rzeczą jak najbardziej oczywistą dzisiaj jest martwić się tym, co teraz z naszym krajem się dzieje i lękać o to, dokąd to wszystko zmierza. Ta, jak najbardziej oczywista troska to, szczerze mówiąc, najpewniej jedyna wspólna rzecz, która dziś łączy wszystkich świadomych obywateli Polski. To ostatnie uściślenie jest o tyle istotne, że pewnie wielu znalazłoby się takich, którzy mają to głęboko w d***, albo mają dość mroczne pojęcie co się dzieje i dokąd to zmierza. Z powodów przeróżnych zresztą.

Na pierwszy rzut oka ta jedyna cześć wspólna dotyczy w zasadzie tych tylko, którzy zagrożenie widzą w „totalitarystach” z Krakowskiego Przedmieścia oraz tych, co boja się schowanych za barierkami „zdrajców i zaprzańców”. Prawdą jest, że te dwie zbiorowości są w całej tej historii przeżywanej właśnie grozy najbardziej widoczne. Gdyż one nie tylko odczuwają lęk ale też są potencjalnymi aktorami tego, co u podstaw tego lęku legło jako, na razie wyimaginowana tylko, kolej rzeczy być może nieunikniona. Myślę oczywiście o tym, co może się zdarzyć, gdy „totalitarystom” albo „zaprzańcom” nerwów nie uda się utrzymać na wodzy. Choć ten i ów, a wszyscy sami specjaliści i znawcy, przyznaje, że to raczej mało prawdopodobne, to jednakowoż niewykluczone. A jeśli się jednak zdarzy, będzie to istna burza z piorunami. I, niestety nie będzie w tym zbyt wiele metafory. A już najmniej w ewentualnych skutkach liczonych ramami tłuczonymi, ciętymi a może i nawet postrzałowymi. Wszytko to być może.

Czemu może to być bardzo prawdopodobne albo nawet i oczywiste? Oczywiste przez to, że taka już nasza narodowa natura nazywana też czasem „duszą”. Choć nie mam pojęcia, czy dusze potrafią funkcjonować w zbiorowościach czy cenią sobie indywidualizm… Łatwiej nam więc z wspomnianego powodu przejść przez kogoś gwałtownie i bezpardonowo niż mu z drogi ustąpić. I w tym wstręcie do ustępowania przyczyna najoczywistsza. Bo choćby i zdać sobie sprawę, jak w ogólności rzeczy się mają, dokąd zmierzają i czym się zakończą, łatwo nam będzie tego nie zauważyć bo się skupimy na opamiętywaniu szczegółów, szlifowaniu detali, które w jakimś choćby i drobnym fragmencie pokażą nas lepszymi niż tę drugą stronę. A już ten fragment drobny starczy, by się obnosić z czymś na kształt anielskiego oblicza. tak mamy i już.

I mówię to z całym przekonaniem mając siebie jako przedmiot obserwacji.

Bo jest tak przecież, że co i rusz zdarza mi się to czy tamto powiedzieć z jakąś tam drobna nutka kasandryczną ale ona zaraz niknie w dużo częstszym i głośniejszym oskarżycielskim tonie. Wszak bez wątpienia „… esse delemndam!”

I, by było jasnym, nie tylko ja tak mam. Mało jest takich, co im udało się zachować całkowitą czystość widzenia rzeczy. I sprawiedliwość oceny. Taką wypływającą z siły własnego ducha, który nie pozwala na uleganie najmniejszej nawet pokusie stronniczości.

Oczywiście mam nadzieję, że moje nieobiektywne przekonanie słuszności kiedyś tam znajdzie potwierdzenie w obiektywnych materiach dowodowych, które czas zdoła wyłonić i udostępnić. Ale między nadzieją a pewnością jest jeszcze dystans bezdennej przepaści.

Tak więc gdy przyjdzie co do czego, staną przeciwko sobie dwie armie sprawiedliwych z których albo jedna albo obie będą się co do tej swojej sprawiedliwości mylić gruntownie i nie będą mieć racji. Choć dla każdej z nich ta prawdopodobna wojna dobra ze złem będzie starciem, w którym będą pewni, iż stoją po jasnej stronie i w słusznej sprawie.

Rozgadałem się o tej słuszności/niesłuszności, która to jest i będzie prawdziwa/nieprawdziwa, z tej racji, że mam oto takie przekonanie, iż gdzieś w tłumie tych, co mają racje albo jej nie maja, znajdę się bez dwóch zdań. Ale tak naprawdę nie ja, i żaden z tych, co choćby i najbardziej tej prawdy byli pewni, nie jesteśmy czy tam nie będziemy najważniejsi.

Z boku takie coś, jak już do tego by dojść miało, wyglądać zapewne będzie jak takie potężne starcie stróżów prawa z jakąś groźną bardzo, przestępczą subkulturą. Zdeterminowaną tak samo mocno jak i ci liczni słudzy Temidy. Posypią się więc zapewne i pociski i rykoszety i odłamki w liczbie dość poważnej i zapewne przeraźliwej. A od niej posypie się… Taka baśń mi niemal wyszła…

W takich sytuacjach, gdy słusznie/niesłusznie skaczą sobie do gardła, zainteresowane sprawą tłumy, zawsze w sporej liczbie obrywa i gawiedź, co ma stosunek dość obojętny do emocji co za tą agresją i determinacją zainteresowanych tłumów stoi. I o tym obrywaniu zagadała do mnie Dorcia gdyśmy ostatnio wymieniali listy. Może ona i nie o tym akurat ale tak to właśnie odebrałem.

Jako zarzut nawet bo, jak przecież przyznałem, nie rokuje sobie szans na to, bym był wśród gawiedzi obojętnej. Bo już jakoś tam przyjąłem do wiadomości, że cała moja bezstronność, co tom ja dawniej starał się tak pielęgnować z gorszym lub lepszym skutkiem, całkiem ze mnie wyparowała a na to miejsce wyhodowałem sobie jakąś protezę, co tylko bezstronność udaje. Z marnym zapewne efektem. Ale nie mnie sądzić… I nawet jakbym przysiągł, że się zdołam opamiętać, to nie wiem czy zdołam i czy w ogóle spróbuję. Tym bardziej, iż mam poczucie, że takich amatorów konwersji po tej drugiej stronie będzie e tylu, ilu po mojej, czyli wcale. jak miałby więc osłabiać?

Tyle, że mam przecież świadomość, że to, co jest między nami i nimi, dotknie i tych, co się ani „nami” ani też „nimi” nie czują. I zgodnie z logiką każdej rozróby, jakby jej nie nazwać fachowo i szlachetnie, właśnie oni, ci nie ”my” i nie „oni” ucierpię najbardziej i dostana najmocniej.

I w tym się ten, czytany przeze mnie, może błędnie, lęk Dorci zamyka. A ma się ona czego bać bo ma się o kogo bać. Tak jak my wszyscy. Tyle, że wielu z nas ten sposób patrzenia jest już bardzo obcy. Bo i my mamy ale jakoś tak w tle, na dalszym planie…

W każdym razie, gdy mi się z tego leku Dorcia zwierzyła, nie potrafiłem jej obiecać, że ja nie… Bo i nie potrafiłem ani jej ani siebie okłamać.

Jedyne, co miałem jej do powiedzenia, poza przyznaniem okrutnym, że wedle mojej oceny, ten jej lęk wynika z nieuchronnego, to tyle tylko, że jeśli już zaczną turlać się głowy, nie „my” to wszystko zaczniemy. Ale pociecha dla niej to zapewne żadna.

I jak już się to wszystko powiedziało to nie wiem, czy jeszcze co do powiedzenia zostało…

Bezrobocie i Kaczyński

Oczywiście Kaczyńskiego w tytuł wlepiłem ze względów czysto marketingowych. No prawie czysto… Gdybym zostawił wyłącznie bezrobocie, nikt by się specjalnie moim tekstem nie zainteresował. Bo jak mówią nic nie ożywia akcji bardziej niż Kaczyński lub parę trupów. Albo cos w tym rodzaju. Po prawdzie ostatnio nawet i Kaczyński mi nie pomaga a trupów przecież nie urodzę!

Ten mój zabieg marketingowy naciągane uzasadnienie znajduje w kolejnym opublikowanym w „Rzeczpospolitej” tekście pani Flis- Kuczyńskiej, która, rzecz dla niej zwykła, jedyne zagrożenia, jaki stoją przed naszą ojczyzną, widzi w bezrobociu i Kaczyńskim. W tym drugim bardziej bo cała drży, że „obudzimy się w IV Rzeczypospolitej, w której znowu o świcie będą brygady w kominiarkach wyciągały z domów w świetle kamer telewizyjnych, na pokaz, ludzi posądzanych o przestępstwa”.* Ma prawo rzecz jasna drżeć, przyzwyczajona do ciepłej i przytulnej III RP, w której, jak wiadomo, o świcie do drzwi dzwoni wyłącznie mleczarz a brygady, jeśli już coś do kogoś mają, to umawiają się telefonicznie, mówią o co im chodzi a po przyjściu, karnie zdejmują buty i czynności dokonują w skarpetkach. Zostawmy więc Kaczyńskiego pani Kuczyńskiej bo wśród straszących tym zagrożeniem jest ona w ścisłej czołówce, dziwnym trafem noszącej dokładnie to samo nazwisko.

Ja podzielę się garstka uwag dotyczących tej plagi mniejszej. Przynajmniej wedle oceny Kuczyńskiej.

Jeśli pamiętamy słowa pana Donalda Tuska, a nie ma absolutnie powodu, by te słowa nie utkwiły w naszej pamięci, Polska jest dziś wielkim placem budowy. Takim, jakim w swej historii chyba nigdy nie była. Może zaraz po Wielkiej Wojnie ale wtedy raczej mieliśmy do czynienia z odbudową. A to coś odrobinę innego jednak. Tak więc tyle, ile teraz, nie budowało się w Polsce nigdy. Nie budowało się więc cztery lata temu, pięć, sześć i tak dalej.

Zgodnie z tą wizją pana Donalda Tuska, zgodnie z logiką, nigdy nie było chyba większej potrzeby znalezienia rąk do pracy, chcących i gotowych pracować dla naszej lu… znaczy dla naszej Ojczyzny. Siłą rzeczy jeśli na rynku pracy miałby istnieć jakiś tam głód czy też deficyt to raczej głód rak do pracy a nie ofert pracy. Wedle tej logiki, zgodnie z którą „mury pną się do góry” faktycznie młodzi Polacy powinni pakować się w Londynie, Dublinie, Edynburgu, Madrycie i gdzie tam jeszcze nie dumają na „paryskim bruku”, w najbliższe loty do Polski by zasilić tłumy junaków na współczesnych, wielkich budowach soch… znaczy III RP.

W moim miasteczku od lat chodzi sobie po ulicach pewien pan. Kiedyś, w poszukiwaniu pracy, pojawił się nawet w szkole, w której pracowałem, gotów wziąć etat matematyka. Ma więc wyższe wykształcenie. A nie ma pracy. Upływający jemu i tym, którzy w ogóle go zauważają czas stwierdzić jest najłatwiej na coraz krótszych nogawkach jego wciąż tych samych spodni. Nie zmienia się też, mimo upływu czasu, wstyd, z jakim, rozglądając się wokół, lustruje zawartość mijanych śmietników. Ekipy się zmieniają, on trwa.

Pewnie dopiero w sobotę pojadę do miasteczka, w którym mieszkali moi rodzice i gdzie pozostał brat. Zawiozę mu przy okazji trochę pieniędzy na przeżycie i znów daruję sobie rozmowę o poszukiwaniu przez niego pracy. Tam, gdzie mieszka, jest to równie sensowne, jak poszukiwanie kwiatu paproci w świętojańską noc. Nie myślcie, że nie próbował. Kiedy na Polskę, dzięki „łasce” rządzących, spłynęło „dobrodziejstwo” „otwartych rynków pracy” za granicą, pojechał i z konieczności szukał szczęścia wśród tej części rodaków zdobywających przyczółki w kolejnych zakątkach świata, do której nawet najbardziej fundamentalni patrioci nie chcieliby się za nic przyznać. Wrócił z konieczności zaraz po sławetnej obietnicy Tuska, zapowiadającej masowe powroty. Jego obecny los rozpisał się więc po trosze na Polskę Millera, Kaczyńskiego i Tuska. Polski Kaczyńskiego doświadczał tylko zdalnie. Szkoda, że nie było szansy, by na jego miejscu znalazł się ktoś, komu wtedy „duszno” było. Miałby lepsza perspektywę. To taka uwaga na margines… Nie zmienia to faktu, że żadna z tych Polsk nie była dla niego matką zbytnio kochającą. I taką została do dziś. Mimo, że jest przecież w końcu tym „placem budowy”.

Być może ta niezwykła i niepojęta dla mnie korelacja „niepotykanej skali rozbudowy” z rosnącym bezrobociem to po prostu kolejny cud obecnej ekipy i jej pełnego wiary w „metafizykę rządzenia” szefa. Wymykający się prawom fizyki oraz logiki. Jak to z cudami zresztą bywa.

A co do Kaczyńskiego to jego miejsce w tytule jest jak najbardziej uprawnione. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że w najbliższej kampanii wyborczej na każde wspomnienie o bezrobociu przypadnie z sześciu wspomnianych Kaczyńskich. Związek jest więc oczywisty. Oczywiście nie taki, że Kaczyński za to bezrobocie odpowiada. Taki natomiast, że nikt tak świetnie nie zasłania tego problemu jak Kaczyński. Choć taki z niego, jak się szlachetnie wspomina często, mikrus.

Tak to jest, że nagle, w zasadzie wbrew ogólnemu przekazowi rządzących przekonujących nas kiedyś usilnie, że „tu i teraz” i że „modernizujmy”, czy tam „budujmy zamiast uprawiać politykę”, nagle od pełnego gara i bezpiecznego bytu ważniejsze jest zapewnienie, że „nie przejdą”, „nie podpalą”. Wiem, jakby podpalili to i pełen gar spłonie…

Ale czemu nikt choćby na chwile się od tej zainicjowanej „akcji gaśniczej” nie oderwie by sobie na palcach te „wielkie budowy” i to bezrobocie zsumować i zauważyć, że się za nic nie bilansuje.

A więc chyba tylko ja zostanę ze swym pytaniem jak to jest do jasnej cholery możliwe? Że ten plac budowy i to bezrobocie… No bo to się nie mieści… I mi się zaraz jeszcze kojarzy ze sławną uwagą Himilsbacha, który widząc, jak się tamta, gierkowska Polska „pnie do góry” na początku dekady, jeszcze przed nadchodzącym krachem, zauważył: „Tyle dróg budują a, qrwa, nie ma dokąd iść…”

* http://www.rp.pl/artykul/646207_Flis-Kuczynska--Opuszczeni-o-zmroku.html

środa, 20 kwietnia 2011

Dożynanie watah (… a w PO…)

Taki serial mi wyszedł ostatnio. Trylogia właściwie z panem Radosławem Sikorskim w roli głównej. W tekście poprzednim zauważyłem pewną, poczyniona ostatnio nielogiczność, zarówno z punktu widzenia interesów partii rządzącej jak też, co zdecydowanie bardziej istotne i chyba niedopuszczalne, naszego państwa. Oto w moim odczuciu absolutnie bezsensownie na czele ekipy sposobiącej Platformę Obywatelska do zbliżających się wyborów postanowiono (zgaduje kto) usadowić właśnie urzędującego aktualnie Ministra Spraw Zagranicznych. Bezsensem wedle mej oceny jest to, że tę odpowiedzialną i bez dwóch zdań pracochłonna funkcję powierzono Sikorskiemu w tym samym niemal czasie gdy rządząca ekipa (z tymże Sikorskim) szykuje się do objęcia prezydencji w Unii. Prezydencji będącej bez dwóch zdań zadaniem w głownie dla naszej dyplomacji (którą, jakby ktoś nie pamiętał, kieruje pan Sikorski). Mamy wiec do czynienia z modelowa próba wciśnięcia temu wysokiemu urzędnikowi zbyt wielu srok do garści. Owo „zbyt wielu” piszę jako efekt wielomiesięcznej kontemplacji indolencji pana Ministra na niwie dyplomatycznej. I to indolencji w warunkach „normalnych” dla prowadzenia polityki zagranicznej.

Skąd więc to wyróżnienie pana Sikorskiego?

Albo jest to nadmierna wiara Platformy w kompetencje pana Ministra. Jest to możliwe bo ciągle jeszcze, mimo wszystko, uchodzi on za „cudowne dziecię” obecnej ekipy i „wielką nadzieję” partii rządzącej. Mimo wszystko…

Może to być też skutek „efektu Nowaka”. Może jest tak, że nikt z PO- wskiej czołówki nie wyraził zainteresowania tym ryzykownym zadaniem i padło na pana Radosława, który, jako neofita, odmówić nie śmiał. Pewne elementy tej teorii jeszcze nam się później przydadzą…

Może być wreszcie i tak, że jak mawiała babcia Kowalska, tłumacząc irracjonalne czy tam niezrozumiałe zachowanie swoich indyków( mój tekst z sierpnia 2008 r. pt „Michał Boni i indyki babci Kowalskiej” – absolutnie nie do znalezienia obecnie :)…), to wszystko z czystej głupoty.

Może i tak.

Jednak ja mam pewnie podejrzenia, czyniące to wszystko ciągiem działań i decyzji racjonalnych wręcz do bólu.

Nie wiem na ile w tym racji ale słychać czasem ostatnio głosy komentatorów i tak zwanych „znawców”, iż w osobie pana Ministra Sikorskiego upatrywać należy następcy obecnego przywódcy. W partii i wszędzie indziej gdzie obecny przywódca aspirował. ponieważ ta opinia nie została dotąd w żaden sposób ani potwierdzona ani wyartykułowana przez obecnego przywódcę, możliwym jest, że usłyszał on ja tak jak i ja, z ust komentatorów i tak zwanych „znawców”. I zareagował na nią tak, jak dotąd reagował w stosunku do kolejnych „pewnych następców”. Czyli pozbywając się problemu. Czasem zaś pozbywając się problemu wraz z „potencjalnym następcą”. Rzec by można iż historia Platformy Obywatelskiej to pole bitwy, na którym bieleją kości kolejnych konkurentów obecnego przywódcy.

Jeśli podążam właściwym tropem, rzecz ma się następująco. Oto Donald Tusk, który właśnie sparzył się nieco na relacjach z niedoszłym „dozorca żyrandola, dziś zaś pełna gęba Prezydentem RP, postanowił na przyszłość dmuchać na zimne. I gdy tylko ujawnił się jakiś tam polityczny potencjał pana Radosława, zdecydował go spacyfikować. Oczywiście skrajną głupota byłoby na kilka miesięcy przed wyborami rozpętywać choćby nawet malusią „noc długich noży”. Tedy postanowił załatwić pana Radosława własnymi rękami owegoż samego „delfina”. Wrobił go w dwa potężne zadania, które w kumulacji są nie do wykonania nawet dla kogoś i sto razy sprawniejszego od pana Radosława. Na którymś musi się więc pan Minister pośliznąć i wywinąć takiego orła, że aż zadudni. Wlepiając panu Radosławowi odpowiedzialność za kampanie PO wręczył mu obecny przywódca coś w rodzaju niezawodnych, baśniowych „kijów samobijów”. I te już, już, wyłomocą panu Ministrowi grzbiet.

Dziś wszak wiadomo, że każdy wynik PO będzie porażką. Szczególnie jeśli się zechce go tak właśnie przedstawić. No chyba żeby pan Sikorski (w co najszczerzej wątpię) okazał się „cudotwórca II” i poprawił wynik z poprzedniej parlamentarnej elekcji. tylko wtedy by uratował twarz ( tę drugą twarz…). W innych przypadkach zawsze „zamoczy”. Jeśli uzyska wynik gorszy, ale wygra, dostanie mu się za to, że nie będzie PO rządzić samodzielnie. Jeśli wygra minimalnie i będzie musiała żebrać o koalicje, zapłaci za to właśnie upokorzenie. Jeśli wreszcie zajmie choćby i zaszczytne, ale drugie miejsce, wiadomo…

Plan genialny!

Oczywiście można próbować tłumaczyć, że jest to strategia bardzo spójna, polegająca na uczynieniu z prezydencji „lokomotywy” kampanii. Nie bądźmy naiwni. Przeciętnego Polaka polityka zagraniczna obchodzi pewnie mniej niż ginąca Wielka Rafa Koralowa. I bez dwóch zdań wqrwi się jak mu ktoś przy rosnącej drożyźnie i inflacji, przy benzynie za sześć zyla zacznie klarować jaką to jesteśmy straszliwą potęgą na niwie stosunków międzynarodowych.

Tak to pan Radosław, obarczony zadaniem wykonalnym (bo nikt dziś nie da złamanego szeląga za wynik PO) będzie kolejną, najbardziej chyba spektakularna ofiara „dożynania watah”.
Tak jakoś przypadkiem i mimochodem, chyba absolutnie wbrew intencjom najbardziej zainteresowanego, na pierwszy plan dyskusji politycznej wręcz wpycha się obecnie polityka zagraniczna naszego kraju.

Napisałem „wbrew intencjom” bo wpycha się w sposób i w formie, które mogą budzić spore wątpliwości co do profesjonalizmu osób, za tę kwestię odpowiadających. I tego, kto to wszystko osobiście ma w swej pieczy. Albo mieć powinien...

Po części owemu „profesjonalizmowi” naszej dyplomacji poświęciłem tekst wczorajszy znajdując dla naszego arcydyplomaty dość adekwatne określenie „damskiego boksera”. Oczywiście wzięło się ono z próby obarczenia odpowiedzialnością za poważny dyplomatyczny zgrzyt, jaki pojawił się ostatnio w stosunkach polsko - rosyjskich dwóch kobiet, które tym tylko podpadły panu arcydyplomacie, że w sposób uznany przez siebie za właściwy załatwiły sprawę, której nie umieli lub nie chcieli załatwić w żaden sposób podwładni arcydyplomaty.

Wiem, że w tej kwestii wielu, łącznie z arcydyplomatą, uważa zdecydowanie inaczej, czyli, że doszło do straszliwej prowokacji, w dodatku autorstwa osób trzecich, które z wiadomą tablicą i z inicjatywą wdów mają tyle tylko wspólnego, że im się nie podoba, iż została zdjęta i to w sposób, w jaki uczyniła to strona rosyjska.

Na chwilę pozwolę sobie odejść od zasadniczego tematu bo sprawa tablicy przypomina mi w pewnym. bardzo istotnym aspekcie, sprawę krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Znów mamy do czynienia z sytuacją, kiedy w atmosferze skandalu „przywraca się porządek prawny” choć można to było zrobić w sposób, który, owszem, byłby zapewne w jakiejś mierze politycznie kosztowny, ale nie budziłby tylu wątpliwości i pytań. Tak, jak w sprawie krzyża pytałem i pytam czemu „niezgodnie z prawem” krzyż zaczął funkcjonować dopiero po zwycięskich dla Komorowskiego wyborach prezydenckich, tak i teraz chciałbym wiedzieć czemu sprawa kontrowersji związanych z tablicą wyszła na jaw dopiero wraz z tą dyplomatyczną kompromitacją na dzień przed kolejnym „ocieplaniem stosunków”.

To, co w tytule ironicznie nazwałem, nawiązując do cholernie skutecznej „dyplomacji kanonierek” z przełomu XIX i XX wieku, jest właśnie miarą absolutnej beznadziei naszej dyplomacji. I rzeczywistej miary jej szefa. O prawdziwym formacie tego polityka a i pełnej tego formatu świadomości również wśród polityków jego własnej partii świadczy i to, że w czasie, w którym powinien on być wyjątkowo zajęty i skupiony na pracach swojego resortu, zostaje oddelegowany do „roboty partyjnej”. Czy nie jest dziwne, mało rozsądne albo nawet głupie, że w przededniu objęcia przez Polskę unijnej prezydencji szefa dyplomacji czyni się odpowiedzialnym za nadchodząca kampanię wyborczą? Oczywiście w żadnym wypadku! O ile ma się o jego kompetencjach takie zdanie, jakie mam ja. I uważa się, iż to, czy będzie on ślęczał nad prezydencją czy nie będzie, znaczenie ma żadne.

Trudno w związku z tym dziwić się wrażeniu, że faktycznie o kształcie naszej polityki zagranicznej w większym stopniu decydują hipotetyczne dwie wdowy i wiertarka niż konstytucyjny minister i sztab jego podwładnych.

Trudno tez dziwić się dość nieporadnym „wrzutkom medialnym” w rodzaju tej, która znalazłem dzisiaj na stronie „Dziennika”. Pod srogo brzmiącym tytułem „Dyplomatyczne rozgrywki o władzę nad rurociągiem północnym”anonsowanym na dodatek na stronie głównej jeszcze bardziej obiecująco „Delikatna gra Polski o kontrolę nad Gazociągiem Północnym”

i bardzo dość sugestywnym wprowadzeniem do materiału, z których wynika ni mniej ni więcej sugestia, że Polska jest o krok od przejęcia jakiejś części kontroli nad powstającym właśnie gazociągiem, mamy coś zdecydowanie mniej obiecującego. To mianowicie, że zgodnie z obowiązującym prawem unijnym (które jest jakie jest i żadnej dyplomacji tu nie potrzeba) obecni współwłaściciele i inwestorzy czyli Gazprom i EON nie będą mogli zarządzać już oddaną inwestycją (prawo nie pozwala by operator gazociągu był równocześnie producentem surowca) oraz to, że… będziemy wiedzieć ile gazu popłynie „Nord Stream”. Jak można przeczytać w materiale „W ten sposób polski rząd wiedziałby dokładnie, kiedy i w jakim zakresie wykorzystywany jest Nord Stream, ile Rosjanie wysyłają gazu do Niemiec tą drogą i czy przerzucają eksport z przebiegającego przez Polskę gazociągujamalskiego na północny.”*

Ten sukces polskiej dyplomacji, czyli uzyskanie wiedzy, że powstanie gazociągu północnego zmniejszy przesył rosyjskiego gazu przez Polskę, jest oczywisty dla każdego od momentu, gdy ów projekt został ujawniony. I jeśli faktycznie MSZ dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę, to jest chyba ostatnim uświadomionym.

To wszystko składa się na kilka smutnych wniosków. Pierwszy taki, że nasze upubliczniane co rusz nadzieje, związane z unijną prezydencja, najpewniej zostaną mocno zawiedzione. Drugi jest taki, że stanie się na nasze własne życzenie bo nie mamy nie tylko pomysłu ale i potrzeby stworzenia jakiejś sensownej koncepcji prezydencji. Trzeci wreszcie jest taki, że i tak nie ma to żadnego znaczenia bo prezydencja jest taką „nagrodą pocieszenia” mającą umilić niektórym fakt, że w rzeczywistości unijnej tak naprawdę nie mają wiele do powiedzenia.

A w takiej sytuacji faktycznie nie ma żadnego znaczenia, że naszą politykę zagraniczną w większym stopniu kształtują dwie zrozpaczone wdowy i wiertarka udarowa oraz to, że się „właściwego” ministra przesuwa z „odcinka zagranicznego” do tego, w czym jest sprawdzony. Do dożynania watah.



* http://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/332152,dyplomatyczne-rozgrywki-o-wladze-nad-rurociagiem-polnocnym.html

wtorek, 19 kwietnia 2011

Aż poleje się krew (cz. II)

Tekst ten chciałbym zadedykować Lubiczowi. W ostatniej naszej rozmowie przyznał, że od wydarzeń w Łodzi i Nowym Jorku nie ma ochoty ani sił pisać o polityce. Jest w tym sens, którego nie widzę tak jak on ani ja, ani wielu innych. Że ja to jeszcze ujdzie, bo co tam ja… Że wielu innych, to już problem poważniejszy. Bo z niego może być…

Pierwszy tekst pod wspomnianym tytułem (dokładniej zaś „Aż poleje się krew (katalog prostych czynności manualnych)”) napisałem 2 października ubiegłego roku. Na tydzień przedtem, zanim faktycznie polała się krew. To, że wracam do tematu pokazuje, że krew się polała tylko nam w związku z nią rozsądku ani rozumu nie przybyło. Widać za mało jej było i trzeba więcej.

Taką bezpośrednią inspirację zaczerpnąłem z dwóch źródeł. Dziś w „Rzeczpospolitej” Artur Bazak wieści czas gniewu* zaś prof. Piotr Winczorek sugeruje, że opamiętanie nie nastąpi.** Te dwa teksty, odnoszące się do obecnego stanu emocji i mniej lub bardziej wprost wskazujące drogę, którą taki obrót rzeczy nas popędzi oraz finał, który na końcu tej drogi nastąpi.

Drugą inspiracją są słowa człowieka, któremu (czemu, na Boga akurat jemu?!) powierzono ciężar przygotowania strategii wyborczej partii, która obecnie rządzi. Rzuca on hasło, że „nie pozwoli podpalić Polski”. W zasadzie można przejść nad tym do porządku pamiętając z jak sprawnym politykiem mamy do czynienia. Niech za cała recenzję jego „profesjonalizmu” służy ostatnia dyskusja o tym, czy polską politykę zagraniczną mają kształtować wdowy. Oczywiście pan Minister od razu się odciął, że to „prowokacja PiS za pomocą wiertarki” ale nie zadudniło to wystarczająco głośno by zagłuszyć wątpliwości co do tego, czy aby jest on właściwą osobą na właściwym miejscu.

Zdaję sobie sprawę, że narażam się (jak zawsze zresztą) na zarzuty przedstawiania „pisowskiej wizji rzeczywistości”. Choć nie raz tłumaczyłem, że za Pis wezmę się, jak będzie rządził, to chyba jednak nie przekonałem nieprzekonanych i już raczej nie przekonam.

Powiem więc tylko, że konfrontacyjnym językiem PO zajmuję się teraz z trzech powodów. Pierwszy jest taki, że większość mediów, w tym prawie wszystkie największe, zajmują się niemal wyłącznie „konfrontacyjnym językiem PiS” i na „język PO” brak im już chyba mocy przerobowych. Drugi, ku memu nie przemijającemu od lat zdumieniu, jest taki, że jakoś media i komentatorzy nie są w stanie przyjąć do wiadomości, że jedno konfrontacyjne zdanie (czy okrzyk) rzucone przez osobę sprawującą władzę, z jej odpowiednim, „technicznym” zapleczem dodanym do armii wiernych zwolenników, brzmi tysiąckroć groźniej niż całe elaboraty opozycji mającej tylko armię wiernych zwolenników.

Wreszcie trzeci, którego ignorowanie przez tych, którzy nie są w rządzie, klubie parlamentarnym PO, w „Młodych Demokratach” czy innych inicjatywach stanowiących obecnie coś na kształt BBWR, jest dla mnie wręcz zdumiewające. Chodzi mi o łódzką tragedię. Pokazującą w sposób esencjonalnie wręcz łopatrologiczny, że nawet gdyby „przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby […] i każdy nie wiem jak się wyprężał” to nie są w stanie udowodnić, że ten nasz zagrożony świat naszego życia publicznego i publicznego nie dzieli się na „białe” i „czarne”, „dobre” i „złe” wedle schematu miłego akurat „zaprzyjaźnionym” stacjom, gazetom lub czasopismom.

Nie wiem, gdzie ani za czyją sprawą poleje się krew następnym razem. Wielu sprawia wrażenie, jakby uparło się, że tak właśnie być musi. Gdyby tę cenę przyjęli dla jakiegoś rzeczywiście godnego dzieła, jakiegoś fundamentu, na którym wyrosłoby coś, co warte byłoby takiej ceny. Rzecz w tym, że mało jest rzeczy i spraw tyle właśnie wartych. Mam podejrzenie, że nasza klasa polityczna w swej przeważającej większości nie potrafiłaby ich sobie nawet wyobrazić.

Dlatego twierdze, że ta, która może jest przed nami, będzie znów na darmo.

Oczywiście pokrzykiwania pana Ministra, że na to czy tamto „nie pozwoli” mogą być równie złowrogie jak profesjonalna jest jego obecna publiczna działalność. Będąca ostatnio pohukiwaniem „damskiego boksera” widzącego „prowokację” w postępku dwóch kobiet i jednej wiertarki. Tylko wspomnę, że dostrzeganie „prowokacji” w każdej obsuwie władzy to metoda rodem z PRL-u, do którego „zdekomunizowany” pan Minister nawiązywać nie powinien. Martwi mnie raczej to, jak mało trzeba, bo te dwie słabe kobiety i bliżej nieokreślone elektronarzędzie to naprawdę prawie nic, by pod znakiem zapytania stanęła cała sfera działalności publicznej państwa. I to państwa, które od kilku lat szybuje ponoć swym znaczeniem ku tym, z którymi liczyć się musi każdy. Na tym etapie nie musi się jeszcze liczyć smoleński czynownik.

Może pan Minister może i umie niewiele. Ale łódzka tragedia pokazała, że może znaleźć się entuzjasta, któremu nie zbywa fantazji, pomysłowości i determinacji. Wystarczy go tylko nakręcić.

Nie mam wątpliwości, że Marek Rosiak to za mało, by apetyt na władzę zastąpiła odpowiedzialność za państwo. Nie potrafię nawet zgadnąć ilu Marków Rosiaków potrzeba by przestać używać argumentów, które teraz są na porządku dziennym.

Może jestem już skrajnie skrzywiony, ale gdy usłyszałem, że Minister „nie pozwoli podpalić Polski” w duchu z miejsca zapytałem „A co? Strzelać będziesz?”. Jakoś tak mi zabrzmiało to Cyrankiewiczem „odcinającym podniesioną rękę”. Na tym poziomie emocji już jesteśmy i niektórzy wreszcie powinni zdać sobie z tego sprawę.

By było jasne wśród „tych niektórych” istnieje, dla mnie (czemu nie dla tych, którzy ponoć pozjadali już wszelkie dostępne rozumy) oczywista hierarchia, wedle której absolutnie nie jest tym samym „namiot przed pałacem”, skandujący tłum, szef opozycji i urzędujący minister. Każdy ma rożny margines, za którym mieści się brak odpowiedzialności. Oczywiste jest, że państwowy urzędnik w randze ministra ma ten margines najmniejszy.

Jeśli więc czeka, aż znów poleje się krew, znaczy, że jest… Aż słów mi brak.



* http://www.rp.pl/artykul/645070_Bazak--Czas-gniewu.html

** http://www.rp.pl/artykul/645052_Winczorek--Opamietanie-nie-nastapi.html

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Zmieńcie konstytucję!

Powiem szczerze, że od stwierdzeń, że politycy PO wypowiadają się sterowani za pomocą sms-ów bardziej irytują mnie… wypowiedzi polityków PO, którzy sprawiają wrażenie, jakby ktoś nimi zdalnie sterował. Z pomocą sms-ów choćby…

Nie mogłem się oprzeć temu, by zacząć jak zacząłem. Nieźle mi nawet chyba wyszło. Choć prawdę mówiąc zasługi mojej w tym pewnie mniej niż 50%. Cała reszta to już oni, dający mi okazję do takich „finezyjnych” uwag. Ostatnio jeden w drugiego uparli się powtarzać, że „najwspanialszym pomnikiem Lecha Kaczyńskiego jest Wawel” o czym przepięknie zresztą napisał Grisza w tekście „Nowy SMS w Partii Miłości” oraz twierdzić (jakby czytali z tej samej kartki), iż Lechowi Kaczyńskiemu pomnik się nie należy bo „to była słaba prezydentura”. I że Prezydent „nie był skłonny do współpracy z rządem, blokował wszystkie jego najważniejsze ustawy”*.

Prawdy w tym stwierdzeniu tylko nieco więcej niż w kończącym wypowiedź zdaniu pana Schetyny (bo to on jest jego autorem) „Był prezydentem jednej partii i wyraźnie to podkreślał”. Nie pamiętam za bardzo by „wyraźnie to podkreślał” ale niech będzie panu Marszałkowi. I nie będę się czepiał nawet przypominając, że jakoś mu nie szło z TYM rządem, który dla pana Schetyny wyraźnie jest „najmojszy”, że w drugą stronę też za miło nie było, oraz ironizował, że kryterium „ważności” ustaw TEGO rządu było zapewnie to, czy Prezydent zawetuje czy nie. Jak wetował to od razu ranga ustawy rosła.

Ja mam inna uwagę. Taką mianowicie, że to, co wedle pana Schetyny dyskwalifikuje Prezydenta Kaczyńskiego, mieściło się i mieści w ramach prerogatyw, przyznanych jemu, jego poprzednikom i następcom na mocy konstytucji. I był w związku z tym jak najbardziej „w prawie”. Choć pewnie na bakier z oczekiwaniami pana Schetyny i reszty piewców „kiepskiej prezydentury”. Przyznam szczerze, że z całego serca rozumiem pana Schetynę i resztę piewców. W ten sposób zareagowałby każdy gdyby mu się ktoś wpakował „pod prąd” rozpędzonemu i pewnemu swego. To tak, jak na przykład ze złością nauczyciela, który, rozemocjonowany na „maksa”, właśnie jest w połowie opisu drogi plemnika ku jaju gdy mu gówniarz z ostatniej ławki wcina się z pytaniem jak to możliwe, że jego sąsiedzi będą mieli dziecko skoro nie mają ślubu.

Tyle, że można by zrozumieć podobną reakcję na gorąco, zaraz po tym, gdy Prezydent akurat zawetował kolejna „najważniejszą” ustawę rządu. Rozumiem emocje w takiej chwili. Ale obecnej „polityki sms-ów” z tą wersją interpretacji nie rozumiem ni w ząb. Oczywiście jeśli próbuję traktować cała tę ekipę poważnie i w taki właśnie sposób oceniam to co robią.

A to, co robią, to w moim odczuciu ni mniej ni więcej tylko negowanie konstytucyjnego porządku państwa. I to w stopniu znacznie bardziej posuniętym niż „delegitymizowanie legalnych władz państwa przez Kaczyńskiego” za pomocą cytatu z Herberta. Jeśli urzędnik państwowy, ściślej mówiąc jeden z najwyższych urzędników państwowych uznaje, że postępowanie zgodnie z konstytucją stanowi poważną rysę na biografii, znaczyć to może, że następcy dogłębnie powinni przemyśleć korzystanie z nadanych ustawą zasadniczą uprawnień. I raczej kierować się opinią tego czy tamtego politycznego fachury od „tu i teraz”. Często hołdującego bismarckowskiej koncepcji „konstytucji realnej”.

A może i reszta obywateli powinna pójść tą droga i przemyśleć sprawę mnie lub bardziej poważnego traktowania tego, co ktoś tam, po coś tam w ten akt prawny, jakoby najwyższy ranga, powpisywał kiedyś. Nie mając wszak żadnej orientacji w dzisiejszych kontekstach. I jeśli dojdzie do wniosku, że będzie traktował wedle własnego uznania albo utylitarnej potrzeby to tylko wcieli w życie intencje pana Marszałka.

I temu stanowczo się sprzeciwiam. Bo co jak co ale zapisy konstytucji to świętość! I wara od nich komukolwiek. Póki są takie, jakie są, robienie komuś zarzutów z działania zgodnie zanim jest przejawem czy to politycznego zacietrzewienia czy też gówniarstwa zwykłego. I tyle.

Jeśli zaś pan Schetyna i reszta „podłączonych do nadajnika sms-ów” rzeczywiście uważa, że „wetowanie najważniejszych ustaw” przez nich przygotowywanych i uchwalanych jest po prostu zbrodnią, niech odbiorą głowie państwa to uprawnienie! I niech nie robią tego na łamach tej czy innej „Gazety” lecz tak, jak Bóg przykazał, w drodze zmiany konstytucji.

Niech wytną to uprawnienie, jeśli im nie pasuje i już. Sprawa będzie jasna. Choć to akurat niesie ze sobą pewne ryzyko. Tak, jak nikt nie da gwarancji, że ma się tego czy innego Bronisława raz na zawsze tak też reki sobie nie utnie, że i Donald jest wieczny. Przynajmniej na swym obecnym stanowisku. I za jakiś czas miałczał będzie pan Schetyna, że nie ma pan Prezydent Komorowski, czy tam inny ale „nasz” jednak, możliwości wetowania „szkodliwych” ustaw konkurencji.

W związku z tym sugeruję naprawdę małą poprawkę w odpowiednim artykule ustawy zasadniczej. W art. 144 ust.2 pkt 6 konstytucji zapisie „podpisywania albo odmowy podpisania ustawy” wystarczy dodać „z wyjątkiem możliwości odmowy podpisania najważniejszych ustaw rządu pana Donalda Tuska”. I będzie jak należy. Polska będzie rosła w siłę, ludzie będą żyli dostatniej a Kaczyńskiego się pośmiertnie postawi przed Trybunał Stanu. Za notoryczne łamanie konstytucji. Będzie jak znalazł przed wyborami. A o pomniku zapomnijmy! Przestępcom się ich wszak nie stawia!


* http://wyborcza.pl/1,75478,9451234,Nie_damy_sie_szantazowi.html#ixzz1JrIBrvpb

niedziela, 17 kwietnia 2011

Lustrować to my ale nie nas

Historia bojów o lustrację w Polsce i bojów lustracyjnych to oczywista groteska. Choć bez dwóch zdań dotyczy spraw, które w żadnym wypadku nie powinny stanowić pola do kpin, żartów ani niepoważnych zachowań. Chciałem napisać, że to oczywiste ale chyba bym się wygłupił. Bo skoro oczywiste to czemu jest jak jest.

Znaczy ja wiem czemu. I pewnie nie tylko ja.

Bez wątpienia najbardziej żałosne ale i mające w sobie coś z najlepszych tradycji teatru absurdu były te sytuacje, w których przed oskarżeniami o niezbyt chwalebne postępki z czasów, gdy obowiązkiem było zachowywać się przyzwoicie, broniono się dzięki dość specyficznemu wsparciu. Kiedy ktoś, przypadkiem lub spodziewając się takiego efektu poszukiwań, w archiwalnych papierach znajdował jakieś ślady zachowania niezbyt przyzwoitego i dotyczyły one jakiegoś „niekwestionowanego autorytetu” lub osoby powiązanej ze środowiskiem „niekwestionowanych autorytetów”, okazywało się zaraz, że mamy do czynienia z ty, czym w zasadzie wyłącznie zajmowały się komunistyczne służby specjalne. Czyli z fałszerstwem i niecna próbą skompromitowania kolejnej krystalicznie czystej postaci. I, kiedy nie było już innej możliwości a media i publika nie kupowały ani robionych do kamer ocząt spaniela ani głośnego pokrzykiwania, szło się z tym do sądu. Powołując na świadka niewinności i masowego procederu fałszowania kartotek, funduszy operacyjnych i czego tam jeszcze nie dałoby się sfałszować, powoływano … autorów tych „fałszerstw”. Oni, mając świadomość wszystkich przedawnień, mogli mówić co im ślina na język przyniosła. Przyznam szczerze, iż dziwię się, że nie zarejestrowano ani jednego przypadku zgonu pod ze śmiechu któregoś z byłych esbeków dającego świadectwo cnoty kolejnemu „bohaterowi podziemia”.

W każdym razie utarło się, że papiery z SB to śmieć bez wartości. W ogóle można by uznać, że sensem istnienia tej tajnej służby było zapewnienie różnym wnikliwym spryciarzom z wspomnianego „podziemia” prowadzenie gier i gierek. Takie urozmaicenie ciężkiej, pełnej poświęceń, doli naszych bohaterów.

Jest oczywiście jasnym, że nie każdy miał do tego prawo. Aby prowadzić tę wspomnianą wyżej „grę”, trzeba było mieć prawo moralne! Nie jest, póki co, wiadomo, jak się owo prawo nabywało. Gdyby pójść dość prymitywnym, przyznaję, tropem dużo późniejszych publikacji poświęconych owemu „prawu moralnemu”, można by odnieść wrażenie, że takie prawo, post fatum, przyznawane było i jest przez koncern „Agora”. Kiedyś w zasadzie przez jej flagowiec czyli „Gazetę Wyborczą” ale czasy się zmieniają więc i portfel „Agory” jest coraz pakowniejszy w kolejne „tuby”.

W każdym razie „polityka historyczna” owego środowiska jest z pozoru pozbawiona konsekwencji. Gdyby sprowadzała się do tego, co napisałem wcześniej, czyli do pełnego zanegowania istnienia rzeczywistej agentury z czasów PRL można by jeszcze przyjąć to z jakimś tam szacunkiem. Nie twierdzę, że i z pełnym zrozumieniem ale jakoś dałoby się to wytłumaczyć.

Tyle, że od czasu do czasu, gdy okazuje się, że trzeba rozliczyć czy tam zwyczajnie
”załatwić” kogoś, kto nie jest albo już nie jest z „towarzystwa”, okazuje się, że przypisanie mu konszachtów z esbekami zaczyna być użyteczne. Oczywiście w takim wypadku absolutnie nie mamy do czynienia z żadną grą! Co to, to nie! To jest ordynarny przypadek „sypania”, donosu i czego tam jeszcze nie dałoby się takiej „swołoczy” dokleić.

Ostatnim przypadkiem jest kolejna odsłona „bitwy o Tygodnik”.

Momentami śmiać mi się chce gdy przypominam sobie intencje, z jakimi Roman Graczyk napisał swoją książkę. Chciał wywołać dyskusję.

W takich momentach trudno mi uznać, że Graczyk jest kimś więcej niż zwykłym głupcem. Naiwny to mógł sobie być młody magistrant Paweł Zyzak, wypływający dopiero na szerokie wody „wojen o prawdę historyczną” made in „Agora” ale nie facet, który „od kuchni” i „od podszewki” zdołał poznać tę machinę. I musiał zdawać sobie sprawę, jak ona mieli tych, co ważą się „spluwać na świętości”.

Tym razem nie chcę jednak wspominać o oficjalnej batalii z Graczykiem a takim bardzo osobistym epizodzie, w który zaangażował się nie tytuł prasowy ale człowiek z Czerskiej.

Jerzy Skoczylas nie bawił się w niuanse udowadniania Graczykowi, że ten źle rzecz widzi, interpretuje, rozumie. Że niewłaściwie stawia akcenty czy tam się zwyczajnie nie zna na esbeckim rzemiośle. Tu taka uwaga- pytanie o to, czemu do „jasnej Anielki” prawda o tajnikach działania a nawet schematów myślenia esbeków i całej służby mogła być poznana tylko przez ekipę z Czerskiej. Ale wrócimy do rzeczy. Wedle „Rzeczpospolitej” (nie udało mi się dotrzeć do tekstu źródłowego więc musze pozostać tylko z tym źródłem) na potrzeby tekstu „Cena trwania?” autorstwa Mariusza Kowalczyka, który opublikował ostatni numer „Press”, Jerzy Skoczylas stwierdził, że w 1984 roku, po zatrzymaniu przez SB, Graczyk wydał esbekom Skoczylasa. Oskarżenie poważne. Wedle Graczyka nie mające nic z prawdy. Co na dodatek można sprawdzić przeglądając protokoły tego przesłuchania znajdujące się w IPN. Niby zamyka to sprawę.

Tu jednak następuje modelowe i imponujące wręcz odwrócenie kota ogonem. Szef autora publikacji, na uwagę, że rzecz była do sprawdzenia oburza się na sugestię, że … „– Skandalem jest namawiać, by dziennikarz "Press" szedł do IPN lustrować Graczyka. My nie grzebiemy się w tych archiwach”. Po prostu poezja smaku! „Nie grzebiemy w archiwach!”. Tych czy tam innych to już inna sprawa. Widać natchnienie czerpią z powietrza. Albo z „muz” w rodzaju Skoczylasa. W ten sposób „Press” dołącza radośnie do wspomnianego na wtępie poziomu „lustracyjnej groteski”.

A pan Skoczylas, gdy wyszło na jaw, że nazwisko absolutnie nie padło… Nie! Nie pokajał się! Nie poczuł się wcale zobowiązany do zmiany stanowiska. Wysnuł za to taką „spójną dosyć” koncepcję, wskazującą, że choć Graczyk nie wyjawił jego nazwiska to jednak w zasadzie wyjawił. Nadto podał też Skoczylas powód swego zaangażowania w rozliczenie Graczyka. Otóż przyznał: „Za to, co zrobił Mieczysławowi Pszonowi w książce o "Tygodniku Powszechnym", mam ochotę dać mu w ryj”. Zatem był to taki „bardziej finezyjny” sposób dania w ryj. Bezpieczny o tyle, że nie rodzący zagrożenia, iż samemu można w ryj zaliczyć. Bo co z tego, że jakaś tam „Rzepa” czy ktokolwiek inny o tym napisze? A gdzie im do potęgi „Agory”?

Tedy nadal aktualne jest to, co napisałem w tytule. Lustrować to my, a nie nas!



Cytaty za: http://www2.rp.pl/artykul/643782.html?print=tak

sobota, 16 kwietnia 2011

Wiara i niewiara Komorowskiego

Sypnął był nam (przynajmniej niektórym) po oczach pan prezydent Komorowski. Przyznam, że arcyciekawie sypnął. Dwie sprawy, jak dwa ziarnka pod powieką mi zostały choć każde z ziaren działa różnie.

Wypowiedział się więc pan prezydent o zdarzeniach z zeszłej niedzieli i o swej niewierze związanej z nimi. Szczególnie tej koncentrującej się na sposobie upamiętniania tragedii i wywołanych nią ubiegłorocznych reakcji. Rzekł pan prezydent, że „ To nie jest tak, że jakieś uczucia przywiodły ludzi. W dzisiejszym świecie emocje się organizuje i wywołuje.”. Zdumiał mnie swą dogłębną znajomością zakamarków mej duszy, umiejętnością odczytywania moich intencji. Ale to tylko taka uwaga na początek. Dalej jest o pamięci nieco konkretniej. Wedle głowy państwa, „ Państwo polskie zrobiło wszystko, co powinno zrobić w kwestii upamiętnienia i uszanowania ofiar katastrofy smoleńskiej.” Myślę, że to w zasadzie koniec dyskusji bo wszystko to wszystko. I już. Możecie sobie wymyślać „pomniki światła” czy tam co się wam podoba. Jeśli ich chcecie, to faktycznie kupcie sobie parcelę. I stawiajcie. Głowa państwa jest nadto pełna niewiary, że jak już postawicie, to i dacie spokój. Prezydent jest bowiem niewierzący. Oczywiście ja tam jego zdolności nie mam i w całokształt jego wiary i niewiary zajrzeć nie umiem więc wskazać mogę tylko na to, iż nie wierzy, „że budowa jakiegokolwiek monumentu może usatysfakcjonować protestujących przed Pałacem.” Choćby i sam pan prezydent wykuł w skale Kaukazu oblicze poprzednika na podobieństwo Mount Rushmor.

Oczywiście może pan prezydent w to nie wierzyć. W nic może na dobrą sprawę nie wierzyć jeśli będzie miał taką ochotę. Ale czemu, świadom tej swojej niewiary wskazuje palcem ów „namiot pod Pałacem”, który stoi tam „z hasłami brutalnymi, pełnymi nienawiści”. Wszak skoro jemu na zaś, i na wyrost wolno ze swą niewiarą w intencje innych się obnosić to czemu ci z „namiotu pod Pałacem” nie mieliby obnosić się ze swoją niewiarą? Ze swoją niewiarą w to, że jest on, głowa państwa jak by nie było i na dodatek mojego państwa, człowiekiem prawdomównym i przyzwoitym. Tym bardziej, że zdanie po zdaniu potrafi on stwierdzić, że zrobiono już wszystko i przyznać, że ze spokojem patrzy na sprawę upamiętnienia oraz wie, że ono, w sposób godny, już nastąpiło. Jakby chciał zasugerować, ze w końcu być powinien z tym święty spokój.

Jest jednak coś, co w kwestii katastrofy wydaje się panu prezydentowi pozytywne. To „gigantyczny kapitał” służący pojednaniu z Rosjanami. I tu mamy do czynienia z nastawieniem wręcz przeciwnym niż w przypadku tłumów przed Pałacem. Pan prezydent, który jakoś jest mało skłonny jest wierzyć swoim rodakom, w przypadku naszego wschodniego „Wielkiego Brata” wykazuje wiarę w dawce sugerującej wręcz dziecięcą naiwność. I to posuniętą do granic absurdu nawet gdy się weźmie poprawkę na tę „dziecięcość”. Uważa pan prezydent więc, że nowa Rosja mogłaby modernizować się „poprzez rozliczenie i pełne ujawnienie zbrodni katyńskiej”. Problemem dla niego jest to tylko, czy chce tego czy nie. Nie wiem jaką zbawczą siłę wpływająca na nowoczesność widzi pan prezydent w ujawnianiu brzydkich epizodów z przeszłości. Nie trzeba wszak przywoływać przykładów choćby Chin, Indonezji i paru innych „tygrysów” które w ostatnich dziesięcioleciach przeskoczyły z kategorii średniowiecznych zaścianków do państw oszałamiających tempem rozwoju. Można przecież przywołać przykład… III RP, która właściwie do dziś stara się nas przekonać, że nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy, gdybyśmy zabrali się wtedy za wyciąganie tych strasznych brudów z czasów minionych. Ale dzięki ludziom „światłym” odkreśliliśmy tamto na grubo! Chciałoby się zapytać pana prezydenta czemu od Rosjan wymagamy czegoś przeciwnego.

Przyznam, że naiwna, by nie rzec nawet prymitywne wizja kształtowania naszych relacji z Rosją jest tym, co w słowach i działaniach pana Komorowskiego budzi moje najżywsze reakcje. Gafy gafami… One zdarzają się najczęściej jako efekty działań spontanicznych, nad którymi nie zawsze ma się kontrolę. W tym przypadku jednak mamy do czynienia z sytuacją, w której nie ma miejsca na nic, co nie byłoby (nie powinno być) przemyślane. Jak więc wygląda ta przemyślana „polityka historyczna” „dużego Pałacu” wobec Rosji? Jej celem, jak sugeruje pan prezydent, a nawet „Strategiczną sprawą dla Polski i Rosji” jest „rozwikłanie kłamstwa katyńskiego w duchu pełnego ujawnienia wszystkich dokumentów.” Dokumenty dokumentami ale, pewnie poza panem Komorowskim oraz stadem nieletnich (przedszkolaków i dziatwy z młodszych klas szkoły podstawowej) mało jest w Polsce obywateli, dla których „kłamstwo katyńskie” jest jeszcze zawikłane. Myślę, że dla Rosjan, których to w ogóle interesuje, czy jest w stanie interesować, również. I, mając świadomość całej złości i złośliwości, z jaką to wszystko, co wyżej, opisuję przyznaję, że nosi mnie, gdy widzę błogą minę naszego pana prezydenta, gdy otrzymuje on 1345 tom akt katyńskich. Bo wiem, że dzięki czy to poczuciu humoru Rosjan czy też ich wyjątkowej złośliwości, oglądał tę samą minę jeszcze wiele razy. Gdy trafi do nas kolejny tom i jeszcze kolejny i następny… i tak Bóg wie ile razy.

A skoro już jesteśmy przy sprawie „rozwikłania kłamstwa katyńskiego” to przyznam, choćby na podstawie opinii publicznie wygłoszonej przez bardzo bliskiego współpracownika pana prezydenta, że faktycznie zbliżenie stanowisk Rosji i P… chciałem napisać Polski ale chyba właściwszym byłoby użycie określenie „Pałacu”. Tak więc owo zbliżenie stanowisk następuje. Choćby w kwestii owego „ludobójstwa”, które przecież ciągle jeszcze dzieli i jątrzy (jak by napisała GW gdyby pisał o czymś zupełnie innym). Ale miejmy wiarę w tę wiarę pana prezydenta, którą w całości rzucił on na „odcinek rosyjski”. I uwierzmy mu, że robi wszystko. Tak, jak zrobił już dla upamiętnienia. Nawet, jak mi się zdaje, Katedrę Wawelską zbudował by godnie uczcić Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Mam więc i tę pewność, że jeśli byłoby potrzeba, to i na ten przykład Internet wymyśli albo i atom rozbije. Wszak wiara góry przenosi.

Pogrubienia za http://wiadomosci.onet.pl/kraj/komorowski-to-jest-ponad-moje-sily-i-moja-wytrzyma,1,4244098,wiadomosc.html

piątek, 15 kwietnia 2011

Rebelia burmistrzów

Pisał już dziś o tym Michał Kot ale sprawa jest ciekawa i, rzec by można, rozwojowa. Już teraz właściwie jest dwiema sprawami, toczącymi się równolegle (przenikającymi się nadto bez dwóch zdań). Chodzi o wojnę, którą niejako wypowiedział państwu, w imieniu swego (czy też i wszystkich innych) samorządu Rafał Dutkiewicz, Prezydent Wrocławia. Oczywiście pisząc „państwu” mam na myśli tych jedynie, którzy w jego imieniu obecnie myślą, mówią i czynią. Szczególnie zaś pana Ministra Rostowskiego. Ten zaś Minister umyślił sobie „dyscyplinowanie” samorządów w kwestii zadłużania się. Śmiało można powiedzieć, że oznacza to gwałtowne wygaszenie „inwestycyjnego rozbuchania” samorządów. Słowo „gwałtowne” nie w pełni oddaje skalę przedsięwzięcia. „Kreatywność” księgowa pana Ministra głęboko przeorze zamierzenia a i dość daleko posunięte w przygotowaniach plany samorządów. Nie chciałbym być uznany za intencjonalnie ustawiającego się wrogo do poczynań rządu (choć nie uniknę tego bez wątpienia) ale przypomina mi to skutki wyschnięcia strumienia dewiz w połowie gierkowskiej „prosperity”. Piszę to w cudzysłowie bo ona prosperity nie była nigdy we właściwym rozumieniu tego słowa. Po niej zostały tu i tam wiadukty w szczerym polu, puste, nie dokończone fabryczne hale i wiele innych równie głupich pomników.

Jakoś mi taka wizja radosnej twórczości naszego obecnego „geniusza kreatywnej księgowości” nijak nie pasuje do wciskanego nam od lat etosu tuskowej ekipy, który ma być wszak za jedno z nieograniczona modernizacją i dziesiątkami innych, jedna w drugą pozytywnych „izacji”, cholera wręcz wie jakich. Wszak miałoby tak być, jakby nas nagle, w tym 2007 gwałtownie poderwano z takiego przeżartego rdzą traktora i wsadzono w rakietę na Marsa!

A tu nagle dupa! I niewypał.

Zostaną więc ci burmistrze z rozgrzebana infrastrukturą. Ale niestety dla ministra, wcale nie „zdyscyplinowani”. Wręcz przeciwnie ale w nieco innym rozumieniu niż by tego sobie życzył. Można powiedzieć, że panowie tuskowcy, biorąc się za ulepienie pakietu „antyopozycyjnego” (antypisowskiego na dobrą sprawę), tak mimochodem sami na siebie bacik ukręcili. Mały bo mały ale nie jest powiedziane, że nie urośnie.

W tym przypadku na myśli mam nieco inną, dla mnie w oczywisty sposób wynikająca z tego wqrwienia „burmistrzów” kreatywnością pana Ministra, inicjatywę. Jak wieść gminna niesie, zmawiają się „burmistrze” by się wystarać o taką reprezentacje, której już pan Minister a nawet i jego pryncypał milczeniem i grożeniem palcem zbyć nie zdoła. Jeśli się dogadają, może być wesoło.

Jak wiadomo, w kilku ośrodkach panowie „burmistrze” pokazali, że dysponują polityczną siła, która znacznie przerasta doraźną potrzebę zdobycia tego czy innego ratusza. W tych miejscach zaraz więc pojawiły się spekulacje na temat ewentualnego zawalczenia o szczebel nieco wyższy niż tylko lokalne (albo regionalne) podwórko. I, jak ta wspomniana wieść gminna niesie, teraz wspomniani „burmistrze” knuć zaczęli by z tych podwórek sklecić coś na kształt nowego „państwa w państwie”. Takiego, którego ominąć nie zauważywszy już się nie da.

Po prawdzie na dziś nawet nie jest to potrzebne za bardzo. Obecna władza, pełna zadufania w sobie i wynikającego z niego przekonania, że na nią „nie ma mocnych”, tak przemeblowała prawo wyborcze, by w izbie wyższej być monopolistą.

No i znów dupa!

W poprzednim systemie mogli rządzący panowie roić sobie, że faktycznie są „nad wszystkie mocarze”. Wymyślili więc takie kulawe nieco JOW by te mocarstwowość ostatecznie przyklepać. A co się przy tym ich pryncypał później nachwalił! I tu właśnie niespodzianie otwiera się furtka dla „dutkiewiczowców”, „szczurkowców” i reszty ludzi popieranych lokalnie przez innych popularnych „burmistrzów”. Ja doskonale wiem, że ten Senat to taka atrapka polityczna co to może najwyżej utrudnić czy tam uprzykrzyć, ale zaszkodzić władzy nie jest za bardzo w stanie. Tyle, że, przy dalszym pogłębianiu efektów „radosnej kreatywności”, której ofiarą padną samorządy, ta ewentualna próba, jeśli by okazała się udana, może przecież zaowocować jakąś ogólnokrajową inicjatywą. Taką skrojona już na resztę „władzy ustawodawczej”

I to byłoby ciekawe. Z kilku powodów.

Zacznę od powodu najwięcej mającego w sobie ironii losu. Jak wiadomo największą trudnością, jaka napotkać może hipotetyczna inicjatywa burmistrzów jest niejednorodność ideowa czy tam polityczna skupionych wokół włodarzy środowisk. Powstałoby więc coś, w sensie programowej spójności, na kształt pierwszej Solidarności, łączącej wszystko, od Sasa do Lasa, pod wspólnym hasłem „precz z komuną!”. Tyle, ż e teraz miejsce „komuny” zajmą nasi szanowni cudotwórcy od „diamenta tysiąclecia”. Jak sobie to uświadomiłem to ryczałem ze śmiechu długo i szczerze. Choć po prawdzie cudem jest zaiste pożenić ogień z wodą!

Drugi powód jest taki, że byłaby to oferta dla pragmatyków. Takich, którzy nie patrzą, że jest w niej i kojarzony niegdyś z PO Dutkiewicz i „postkomunista” Majchrowski (te nazwiska rzucono póki co…). A każdy bez wahania wskaże, gdzie najłatwiej szukać „pragmatycznych wyborców” oraz czyj elektorat zrobił się ostatnimi czasy wyjątkowo drażliwy i do tego tak zauważalnie mobilny.

Trzeci powód jest wreszcie taki, że zawsze „bliższa koszula ciału”. I jak będzie miał taki wyborca zdecydować czy wspierać tych, co go chcą bronić przez „strasznym Jarosławem” czy też przed permanentnie i już na zawsze (z braku zabranej przez „Maestro finansów” kasy) rozkopanym własnym podwórkiem, wybiorą to drugie. Bo Jarosława to oni widzieli w telewizorze i raczej po nocach im się nie śni a jak utkną w korku to raczej nie będzie to tylko telewizyjna transmisja.

Oczywiście mogę się mylić. Oczywiście może okazać się, że będzie odwrotnie. Że PO zagarnie 100% Senatu i z 60% Sejmu. Ale z drugiej strony pamiętajmy ile kosztowało swego czasu pewną „prawie wygraną” siłę polityczną jedno zdanie na temat ubezpieczania plonów i obejść.

Gdy jeszcze weźmie się pod uwagę, że byłaby to siła zdolna rozbić ten nasz zwarty w zabójczym uścisku polityczny duopol, dla wielu byłoby po prostu ekstra.

Jedynym, co mnie lekko niepokoi to jest osoba inicjatora. Boję się, że po raz drugi może nasza „wielka nadzieja białych” zwyczajnie spanikować i cofnąć się w pół kroku. Uznając, że „lepszy wróbel w ręku niż dzięcioł na sęku” i pozostając w tym swoim (i moim!) Wrocławiu by użerać się z naszym „wielkim destruktorem” o każdą złotówkę. Szkoda by było takiej pięknej perspektywy…
http://www.rp.pl/artykul/16,643216_Dutkiewicz-buduje-nowa-sile--.html

Cytat czyli zamach stanu

Od razu zaznaczę, że nad problemem cytowania czy też niecytowania rozwodzić się nie mam zamiary. Wiadomo wszak, że nie o wolność czy niewolę cytowania chodzi lecz o Kaczyńskiego. I że nie będzie dla mnie niczym dziwnym jeśli lada dzień z podobnych apelem o poniechanie wykorzystania ich dzieł do walki politycznej wystąpią producenci odzieży i obuwia, które akurat miał wówczas na sobie Prezes.

Za mną chodzi raczej odbiór i oddźwięk tego, co Kaczyński powiedział był za pomocą słów poety a raczej to, co niektórzy raczyli usłyszeć czy, mówiąc ściślej, pojąć z tych słów. I z całego dalszego biegu zdarzeń. Chodzi mi o te wypowiedzi, które kulminację znalazły w stwierdzeniu pana Wałęsy, że Kaczyński szykuje czy tam szykował zamach stanu. Nie wiem gdzie Wałęsa widział przyzwoity czy wręcz jakikolwiek zamach stanu poza tymi, które mu się w głowie roją ale tą swoją wizją wzbudził we mnie (nie pierwszy zresztą raz) zdrowy śmiech. No bo zamach stanu… Czym, panie Wałęso, czym?! Wiem, wiem, że wedle pana można nie taki rzeczy zrobić jednoosobowo oraz „siłom i godnościom osobistom” ale tego pańskiego punktu widzenia nie podziela chyba nikt inny. W każdym razie nikt mający choć kroplę oleju we łbie. Tym bardziej, że ci „zamachowcy” od Kaczyńskiego to raczej ludek co najwyżej mocny w gębie. Niech się ludek na mnie jednak z miejsca nie obraza przypadkiem bo chodzi mi nie o całokształt ale o skłonność do agresji. Tak więc tyle w nim tej „siły zbrojnej”. Ja zaś nie słyszałem jak dotąd o żadnym zamachu stanu przeprowadzonym za pomocą otworów gębowych. Od nich się co najwyżej zaczynało a zaraz po tym z gracją lub zamaszyście do akcji wkraczały czołgi. Tak więc nie zostaje mi nic innego jak zadać panu Wałęsie sparafrazowane pytanie, rzucone niegdyś i w innych okolicznościach przez Józefa Dżugaszfili aka Stalin „Ile ten Kaczyński ma dywizji?”. Nie za wiele choć taki pan Czapiński, jakoś w sprzeczności z tym, co moje oczy widziały, twierdził w „Rzepie”, że w ostatnią niedzielę pod pałac „większość przyszła z transparentami”.

Zdecydowanie poważniej zastanowiłbym się nad opadłymi zaraz po 10 kwietnia stwierdzeniami sugerującymi, że cytując Herberta Kaczyński (a przy okazji pani Stankiewicz) postawił się poza ramami, nawiasem czy czym tam jeszcze. Od razu pozwolę sobie przytoczyć autorytatywną (zawsze takie są!) opinię Kobiety Mojej Kochanej, która, komentując użyte przez kogoś w temacie stwierdzenie o „postawieniu się poza granicą dyskursu” stwierdziła, że jeśli już, to w centrum (wszak o nikim innym się nie gada) a „poza granicami” to się nie da i już.

W każdym razie ciekawi mnie co ci wszyscy (albo każdy z nich z osobna) mieli na myśli gdy sytuowali Kaczyńskiego poza „ramami”, „nawiasem” i co tam jeszcze było wymieniane. Bo chyba coś mieli na myśli a nie tylko mniej lub bardziej zgrabna figurę retoryczną. Piszę to jak najpoważniej. Tym poważniej, że już kiedyś z „dożynaniem watah” wyszło jak wyszło.

Czy te ich rozmaite „wyrazy bliskoznaczne” cokolwiek znaczą? Na przykład tyle, co równie „bliskoznaczne” stwierdzenie, że w jakiś sposób „wyjął się spod prawa”? Tak jakoś bowiem mi to zabrzmiało. I przyznam że złowrogo. Gdyż mam takie podejrzenie, że mało rzeczy u nas mówi się i robi bez powodu i bez przyczyny.

A jeśli jednak mówi się bez przyczyny, czyli, inaczej mówiąc, gada się żeby tylko gadać, zwracam uwagę, by raczej ważyć słowa. jeśli bowiem obywatelom wmawia się, że ktoś jest jak tykająca bomba albo wściekłe zwierze to poprzestać na tym jest zwykłym niedbalstwem. Minięcie tykającej bomby bez jakiejkolwiek reakcji, przy świadomości, że ona tyka, podpada chyba nawet pod jakiś paragraf.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w przypadku Kaczyńskiego, a raczej jego odbioru przez niektórych, obowiązują zupełnie inne reguły, zasady. Czasem odnoszę nawet wrażenie, że inne prawa fizyki i przyrody. I na dodatek ci, którzy w ten sposób reagują nie mają sobie nic do zarzucenia gdy im się to bez wątpliwości najmniejszych choćby wykaże i dowiedzie. Tak jest i już.

Zatem żadnych „domniemań niewinności”. Dla niego odwraca się i tę zasadę zbudowanych na solidnym humanistycznym fundamencie cywilizacji, wedle której to oskarżanemu trzeba winę udowodnić a nie on ma dowodzić swej niewinności. taki szlachetne zasady są wyłącznie dla „nas i naszych kolegów”.

Tedy niech się tłumaczy Kaczyński z tego zamachu stanu, który przeprowadził był wypowiadając wers z Herbarta. Robiąc te minę, którą zrobił. Marszcząc czoło jak zmarszczył. Wszystko świadczy przeciwko niemu!

Tedy czyńcie swoją powinność!!!!!