piątek, 31 grudnia 2010

Nigdy tego nie zapomnę. Wam nie zapomnę…

Z tego zła nic dobrego niestety nie zdołało się urodzić. Może powinienem powiedzieć „jeszcze nie zdołało”. Ale chyba nie tylko ja miałem wtedy nadzieję, że przekraczamy granicę, za którą może być już tylko lepiej. Takie nasze Morze Czerwone, które oddzieli nas od tego wszystkiego, co przez dwadzieścia lat zgromadziliśmy jako wstydliwy bagaż złych doświadczeń z demokracją i z wolnością. Fatamorgana…

Tak naprawdę, mimo naprawdę wielu powodów, by bilans wolności uznać za kłopotliwy, dopiero smoleńska tragedia była a właściwie być powinna tym szokiem ostatecznym, po którym przyjdzie opamiętanie i otrzeźwienie. W końcu jeśli po coś takie rzeczy się dzieją to właśnie po to by stawać się trudnymi do zauważenia kamieniami granicznymi. Najtrudniej zaś przejść obojętnie obok kamieni nagrobnych.

Naiwnie sądziłem, że tego co stało się z ludźmi po 10 kwietnia nie da się już zepsuć. Zepsuliśmy przecież już to, co z nami działo się pięć lat wcześniej, gdy mieliśmy pierwszą odsłonę powszechnej żałoby. Nauczeni tamtym doświadczeniem i jego utratą… pozwoliliśmy je sobie ponownie ukraść.

Wyczynem byłoby zniweczyć to przypadkiem. Takie dzieła destrukcji udają się tylko wielkim staraniem i wytężoną pracą. Widać w tym bywamy dobrzy jak w niczym innym.
Przeszliśmy szybką, zademonstrowaną z naszym aktywnym udziałem, lekcję tego, że coś, czego nigdy nie rozumiałem jako dziecko, było jednak możliwe. Jako dzieciak swoje stany religijnego sceptycyzmu przeżywałem zawsze na tle nieprzystawania pewnych biblijnych opisów do moich wyobrażeń o Boże, świecie i ludziach. Jednym z takich dysonansów była próba zestawienia obok siebie tak diametralnie różnych, choć przecież faktycznie mających miejsce obok siebie zdarzeń, jak Niedziela Palmowa i Droga Krzyżowa. Wtedy mi – dziecku wydawało się niemożliwym by w ciągu kilku dni masowy entuzjazm zmienił się w „chcemy Barabasza”.

To jest możliwe. Wiem to teraz. Nie wiem tylko czy warunkiem nie musi być przypadkiem by aktorami tego qui pro quo obowiązkowo byli Polacy. Ci, co płakali po papieżu by za dwa dni szpanować „gazetowyborczą” koszulką na której stało jasno, że nie płakali. Ci co stali pod krzyżem by zaraz go przyjść wyrwać z korzeniami.
Do Polaków mogę mieć żal. Taki sam jak miewałem jako dziecko do kolegów, którzy nagle w środku zabawy zostawiali mnie i znajdowali sobie atrakcyjniejsze towarzystwo. Miałem żal ale jakoś to rozumiałem. Nie działo się to bez przyczyny.
I właśnie tej przyczyny nie zapomnę. Ani jednego imienia.

Mam takie poczucie, ze lekcja kończy się dopiero wtedy, gdy uczeń wyniesie z niej naukę. Nie nauczyliśmy się niczego i oblaliśmy dwa kolejne egzaminy. Obawiam się, że przyjdzie nam jeszcze stanąć przed kolejnym. A jeśli i on nie wystarczy to przed następnym. Boję się tej formy odpytywania narodu z nabytych mądrości. Bo to kosztuje zbyt wiele. Jak dotąd nie tyle widocznie ile gotowi byliśmy jako naród zapłacić. Więc nasze saldo jeszcze się nie wyzerowało i dług ciągle wisi nad nami. Kto go ostatecznie zapłaci?

Wbrew pozorom wcale nie życzę tego nikomu konkretnemu. Bo nie życzę nikomu. To, że nie zamierzam zapomnieć nijak się ma do mych życzeń i złorzeczeń. Od wyrównywania rachunków nie jestem ani ja ani nikt z nas, śmiertelnych.

Ja po prostu pamiętam tamte dni jako przy całym swym smutku jeden z najpiękniejszych narodowych konterfektów. Godzien sam w sobie utrwalenia w kamieniu, mosiądzu, kruszcu. Taki, który pewnie nie narodziłby się w głowie żadnego wizjonera bo nawet im, znającym wszak doskonale nas, współrodaków, nie mogło się to bez dwóch zdań w głowach pomieścić. I we łbie mi się nie mieści, że ktoś śmiał i śmie nadal próbować tą mą pamięć zniszczyć. I tego im nie zapomnę. Tego.

Jeśli ktoś zapyta co było największą tragedią minionego roku to bez wahania powiem, że zamordowanie tamtego wizerunku Narodu. Wizerunku, do którego ustawił się spontanicznie i bez żadnych nakazów on sam, z własnej woli i potrzeby.

Odnalezienia Ziemi Obiecanej przez ten Naród błąkający się znów po pustyni życzę na Nowy Rok. Bo on to my.

Rok tryumfu i rok klęski samorządów lokalnych.

Najgłośniej chyba brzmiąca oceną samorządowego oblicza III Rzeczpospolitej był chór głosów podnoszących absolutny tryumf „Polski lokalnej” w jesiennych wyborach samorządowych. Tryumf, którego podsumowaniem był opublikowany w „Rzeczpospolitej” artykuł Prezydenta Wrocławia, Rafała Dutkiewicza „Czasu mamy coraz mniej”* będący afirmacją samorządności lokalnej przeciwstawionej polityce centralnej jako symbolowi, powiedzmy za Dutkiewiczem delikatnie, zawiedzionych nadziei. Głos Dutkiewicza a jeszcze bardziej przeniesienie przez niego swej aktywności publicznej o próg wyżej, na szczebel województwa to sygnał istotny i nie przypadkowy. Może myślę się ale wydaje się on zapowiedzią jakiejś ogólnopolskiej inicjatywy ze strony jego samego, zapewne we współpracy z podobnymi mu niezależnymi politykami lokalnymi. Zresztą we wspomnianym tekście pojawia się jeden bardzo konkretny postulat wzmocnienia udziału samorządowców w kształtowaniu polityki państwowej.

Tyle zachwytów nad naszą lokalna samorządnością. Bo jej sukces tak naprawdę ma wymiar w dużej mierze propagandowy i sprowadza się wcale nie do zwycięstwa lecz zdecydowanie bardziej do skutecznej obrony. Poszerzenie stanu posiadania (takie, jakiego dokonał czy to Dutkiewicz czy Szczurek w Gdyni) jest tylko rodzajem skutecznego powstrzymania zakusów partii politycznych na przejęcie samorządów. Skutecznego w bardzo ograniczonym zakresie.

Jak pamiętamy głównym bólem komentatorów pochylających się nad Polska lokalną w przededniu wyborów było to ile sejmików „weźmie” PiS a ile PO i które metropolie padną ich łupem. Zaś „największym wygranym” obwołano PSL. Wszystko to najdobitniej pokazuje, że właściwie nikogo nie niepokoi tak duża rola partii politycznych i na tym szczebli rządzenia. Dutkiewicz czy Szczurek oraz im podobni, choć wcale nie tak ich mało biorąc pod uwagę skalę kraju to jednak bez wątpienia dla recenzentów naszej polityki efemerydy, „białe wieloryby” i bakterie zdolne do życia w oparciu o arsen. Coś, co się zdarza choć w zasadzie nie powinno. Nie przypadkiem przecież nawet na poziomie gmin (oczywiście nie wszędzie ale to już inna kwestia) obowiązuje promujący najbardziej partie działające na szczeblu krajowym próg wyborczy. Tu też partie chcą odgrywać pierwszą rolę.

Incydent spektakularnego sukcesu kandydatów niezależnych (z których zresztą o części raczej powinno się napisać „niezależni”) nijak się ma do ogólnego stanu samorządu terytorialnego i lokalnego władztwa. To ostatnie powoli przesuwa się w coraz większym stopniu z rzeczywistej władzy na pozycję kohabitacji. Z pozoru w ustrojowym usytuowaniu wójtów, burmistrzów i innych im podobnych lokalnych włodarzy nic się nie zmieniło. Z pozoru władzy mają tyle ile mieli jej dotąd. Nie zmieniły się wszak zapisy ustaw regulujących kompetencje samorządów. Ale, by sparafrazować sławne zdanie „był jeden kruczek, paragraf…”. W tym przypadku można podać na przykład art. 128 ustawy o finansach publicznych z 2009 r.** Kto ma jakiś związek z działalnością samorządów ten od razu będzie wiedział o co chodzi. A chodzi o coś, co na pierwszy rzut oka zdaje się zaiste charytatywną działalnością ludzi nazywających siebie „Państwem” w stosunku do samorządów. Chodzi o dotacje udzielane gminom, powiatom czy województwom na realizację pewnych projektów będących tak zwanymi „zadaniami własnymi” tych podmiotów. To, między innymi sławne „Orliki”, „schetywnówki” czy głośne ostatnio place zabaw budowane jako „Radosna szkoła”. Ale, czego już się głośno nie mówi, również stypendia socjalne dla uczniów czy dożywianie w szkołach. Ów art. 128 wyjaśnia, że w takiej sytuacji Państwo może dotować samorząd ale tylko do wysokości 80% wartości owego projektu. 20% samorząd musi dorzucić ze swoich.

Z pozoru to dla samorządu „świetny deal”. Ma to, co chce ale za 20% tego, co by musiała sama wydać. To jednak tylko połowa prawdy. Prawda, że ma i że za 20%. Ale nie jest prawda, że to, co chce.

Programy, które wymieniłem, przynajmniej te najbardziej spektakularne, są pomysłami politycznymi służącymi przede wszystkim sile rządzącej. I, co dla mnie nie ulega wątpliwości, służyć mają głownie propagandzie. A że dzieciom i kierowca na ten przykład również, cóż… inaczej tego przeprowadzić się po prostu nie da.
Istotne jest tez i to, że te pomysły są dość kosztowne a udział samorządów w nich to najczęściej aż 50% wartości.
Co w tym jednak złego, że gminy czy tam powiaty budują drogi, place zabaw i boiska? Przecież służyć to będzie ewidentnie obywatelom. Oczywiście że tak. Tyle, że ta kumulacja łaskawości Państwa oznacza też ni mniej ni więcej ale przejęcie przez Państwo kontroli nad znaczną częścią budżetów samorządów.

Oczywiście można powiedzieć, że przecież nikt nie zmusza wójtów i burmistrzów by brali te 50 czy 80%. Niby nie ale postawcie się w roli wybieralnego urzędnika, który ma świadomość, że jego wyborcy patrzą, słuchają i wiedzą, że tu i tam robią drogie, plac zabaw albo boisko. I mogą wypomnieć to w swoim czasie. I to boleśnie.
Jakie są tego konsekwencje? Przeróżne. Przede wszystkim rozregulowanie planów wydatków w wielu stosunkowo słabych finansowo podmiotach samorządowych. W efekcie często, wobec rozgrzebanej „schetynówki”, ta czy inna gmina rezygnuje na przykład ze środków na stypendia socjalne. Choć żaden cud nie sprawił, że znikły nagle w gminie takie potrzeby i dzieci mających prawo do wsparcia jest, ile było. Tak! Tak bywa wcale nie rzadko. Rezygnuje bo wpakowała swoje 50% w drogę i na 20% do stypendiów nie ma.

Ten dość długi wywód o tym jak łatwo zaszkodzić chcąc (powiedzmy) dobrze zakończę dwiema anegdotami. Pierwsza to historia, która zdarzyła się w jednym z naszych, polskich ogrodów zoologicznych. Tam to, w stadzie małp (gatunku nie pomnę) po dość długim okresie posuchy na świat przyszło młode. Stając się oczywiście z miejsca pupilem stada. Efektem tego był ciągnący się od głowy Az po ogon pas gołej skóry będący efektem „wygłaskania” sierści przez manifestujące w ten sposób swą miłość do małpki stado.

Druga opowieść to historia małego, zamieszkującego ubogie w roślinność tereny Afryki plemienia, któremu z uwagi na warunki zagroziło całkowite zniknięcie. Jakaś grupa aktywistów organizacji humanitarnych wpadła wówczas na „genialny” pomysł ulżenia losowi ubogich zbieraczy z afrykańskiej pustyni. Sprezentowali oto Afrykanom spore stado bydła. Po tym akcie humanitaryzmu plemię było zdecydowanie bardziej… nieszczęśliwe. Bo do niemałej troski o pożywienie dla siebie doszła jeszcze konieczność utrzymania przy życiu stada, które z powodu wygłodzenia szybko przestało dawać choćby mleko.

Tak to jest czasem gdy komuś się wydaje, że pozjadał rozumy i wszystko wie najlepiej. Albo gdy sądzi, że taki z niego spryciarz.

W całej tej smutnej historii stopniowego ubezwłasnowolniania samorządów największą ironia jest to, że procederu tego dopuszcza się ekipa mająca od zawsze na sztandarach i na ustach komunały o oddawaniu władzy ludziom, o wzmacnianiu władzy lokalnej, o skracaniu nosa, który państwo pakuje w sprawy obywateli. W praktyce zaś postępują całkowicie inaczej przekonani o swej wszechwładzy, wszechwiedzy i hurtowo wręcz pozjadanych rozumach.

* http://www.rp.pl/artykul/583002.html
** http://finansepubliczne.bdo.pl/images/stories/27_ustawa-o-finansach-publicznych-z-27-08-2009.pdf

środa, 29 grudnia 2010

Jan Tomasz Gross, złote zęby i polityka historyczna.

Całkiem przypadkiem natknąłem się wczoraj na końcówkę relacji o nowej książce Jana Tomasza Grossa. Nosić będzie tytuł „Złote żniwa” i do pieczołowicie od lat tworzonego przez tego autora obrazu Polaków – morderców i nazistowskich kolaborantów dodaje jeszcze wizerunek hien cmentarnych. Pierwszą moją reakcja była oczywiście złość. Może po części złość urażonego w swej dumie Polaka – nacjonalisty szczerze przekonanego, że jako naród w historii zapisaliśmy się wyłącznie tym, że walczyliśmy „o wolność wasza i naszą”, że jeśli już to byliśmy mordowani i cud tylko sprawiał że nie do szczętu oraz w wolnych od heroizmu chwilach przeprowadzaliśmy staruszki przez ulicę. Taka reakcja jest jak najbardziej normalna. Bo jest odpowiedzią na taką sama reakcję Grossa. Jednak w większym stopniu ma złość na autora książki związana jest z czymś, o czym pisałem dawno temu (a wpis się nie zachował bo, jak mi się zdarza, kiedyś tam wywaliłem go z całym dorobkiem). O odchodzących wraz z ich świadkami opowieściach o małych heroizmach, nad którymi nikt, żaden tam Gross ten czy inny nie pochyli się bo albo nie są tak spektakularne jak „lista Schindlera” ani tak nośne jak stodoła z Jedwabnego. Pisałem o opowiadanej mi przez mamę historii z jej wsi, gdzie w wielu domach wojnę przeżyło kilku Żydów. Nikt takich relacji już nie pozbiera. Mojej mamy ani mojej babci już nie ma. Ja mogę tylko wyrzucać sobie, że nie zdążyłem tego spisać.

Przez pewien czas uważałem zresztą, że to nie mój obowiązek lecz właśnie Jana Tomasza Grossa. Obowiązek kogoś, kto samowolnie przyjął rolę prokuratora i jest bez najmniejszych wątpliwości prokuratorem obrzydliwie wręcz stronniczym. Chcącym udowadniać winę i tylko na dowody winy zwracającym uwagę. Ale po czasie przyszła refleksja. Oparta nie tylko na przykładzie Grossa. Oto jest on kimś w rodzaju pełnomocnika swojego narodu w sporze z historią. Jest Żydem odczuwającym wyraźny dyskomfort „ciała obcego” w otoczeniu, w którym przyszło mu żyć. Troszczy się wyłącznie o interes podmiotu, którego depozytariuszem się mianował. Nie musi myśleć co czuje to wrogie w jego odczuciu otoczenie.

Możemy Grossowi wytykać błędy i przekłamania. Ścigać go (oczywiście nie sugeruję sądów lecz debaty) za tezy naciągane i nie do obrony. Ale nie możemy wymagać by swój czas i zapał angażował i po naszej stronie. No bo czemu miałby to robić?

Wbrew wielu głosom, wypowiedzianym i tym, które się zapewne pojawią, uważam, że z książek Grossa płynie dla nas, Polaków jedna bardzo ważna i wyjątkowo potrzebna nam lekcja. Nie dotycząca bezpośrednio zagadnienia Holokausty, Żydów, naszego postępowania. Taka bardziej fundamentalna. Będąca przy tym takim intelektualnym „kopem w dupę” zaaplikowanym tym wszystkim przemądrzalcom odnoszącym się ze sceptycyzmem czy nawet pogarda wobec zgłaszanej potrzeby prowadzenia przez nasze Państwo polityki historycznej. Wedle nich nasza polityka rozliczania przeszłości polegać ma na objeżdżaniu świata i okolic pod wspólnym hasłem „przepraszamy za wszystko”.

Uzasadnieniem takiego podejścia jest na pierwszy rzut oka atrakcyjny i sensowny zamiar ułożenia sobie świetnych relacji z tymi partnerami, z którymi dotąd układało nam się różnie. Tyle, że przyjęliśmy bez dwóch zdań głupia koncepcję, wedle której stawiamy na defensywę. Nie wiem czy świadomie ale defensywa ta objawia się strachem przed drążeniem tematów stanowiących zadrę w relacjach z innymi. Oczywiście byłoby to od biedy do zaakceptowania gdyby nie dwie okoliczności. Pierwsza, ważniejsza jest taka, że kompromis zawsze odbija się na historycznej prawdzie oraz na czci i godności tych, którzy tę prawdę historyczną nierzadko wypisaną mają na plecach w postaci blizn. Druga zaś to brak ekwiwalentu podobnego podejścia ze strony tych, z którymi na takim fundamencie próbujemy się dogadać.

Znamienite są przykłady czy to niemieckich prób relatywizowania swych win pod hasłem „Widomy znak”, rosyjskiej paranoi w ocenie Katynia czy kultu Bandery na Ukrainie wobec których staramy się chodzić na palcach i cieszyć byle czym.

W efekcie trudno się dziwić, że coraz częściej musimy interweniować w sprawie kolejnych „polskich obozów zagłady”. Sami jesteśmy temu winni. Przypomnę tu choćby sprawę punktu A sławetnej „Rezolucja Parlamentu Europejskiego w sprawie pamięci o Holokauście, antysemityzmu i rasizmu” z 2005 r. w którym „zapomniano” wymienić wśród ofiar Polaków. Kiedy podniosły się w kraju głosy oburzenia pierwszą reakcją ze strony naszej elity było nawoływanie o wstrzemięźliwość i (można tak to nazwać) nie robienie „z igły widły”. Później wielokrotnie w podobnych sytuacjach jak mantra pojawiało się zdanie o tym, żeby „zostawić historie historykom” i zając się teraźniejszością i przyszłością. Przywiązanie do historii Lecha Kaczyńskiego było jednym z najczęściej stawianych mu zarzutów o anachronizm.

Nikt z tych ukierunkowanych futurystycznie krytyków traktowania historii jako nieodłącznego elementu bieżącej polityki nie odnosił się (a może nawet nie zauważał tego) do roli, jaką przeszłości przypisują choćby narody ościenne. Im jakoś nie przeszkadza ciągłe kręcenie się wokół rocznic, wokół obrony spraw zwałoby się nie do obrony. Robią to i tyle!

Wniosek z tej naszej „mądrości patrzenia w przyszłość” jest bardzo smutny. Jeśli „politykę historyczną” pozostawimy Niemcom, Rosjanom, Ukraińcom to za jakiś czas cała nasza troska o miejsce w świecie przyniesie opłakane skutki. Okaże się, że wśród dumnych (wliczając w to nawet Niemców!) narodów Europy jesteśmy jedynym narodem jakichś zawstydzonych szmaciarzy co z innymi rozmowę muszą zaczynać od przyjętej formułki „bardzo przepraszam”. Z czasem ten i ów, gdy znajdzie się nad Tamiza, Renem, Tybrem czy Sekwana szybko wykombinuje, że woli raczej nosić trójkolorową kokardkę synów De Gaulle’a, czuć dumę stojąc w cieniu Union Jacka albo szlifować podróbkę szwabskiego dialektu zamiast przyznawać się do związków z narodem szmaciarzy znad Wisły.

Nie łudźmy się. To nie Gross, nie Davis ani nikt inny ma obowiązek robienia z nas „sprawiedliwych wśród narodów świata”. Oni maja swoje narody i swoje interesy. To, żeby oddać sprawiedliwość naszemu rzeczywistemu wkładowi w walkę by na świecie rzadziej działo się źle jest naszym świętym (czy jak kto woli „pism”) obowiązkiem. Zaniedbaliśmy zbyt wiele. Pisze „my” bo sam mam na sumieniu utraconą pamięć mojej mamy i babci.

Nie dumajmy więc tylko nad tym co Gross zrobił i robi dla Polski i Polaków. Zapytajmy raczej o to siebie. I o to czego nie zrobiliśmy choć mogliśmy. Z Grosem pogadamy jak sami zrobimy swoje.

http://www.tvn24.pl/-1,1687622,0,1,wszyscy-ze-wsi-chodzili-kopac,wiadomosc.html

wtorek, 28 grudnia 2010

Zły duch i inni szatani.

Od jakiegoś czasu zastanawiałem się cóż sprawia, że polityka naszego Prezydenta jest tak pokraczna i pozbawiona jakiegoś widocznego sensu. Przynajmniej sensu, który da się jakoś określić kategoriami polityki. Nie jest tak, że wystarczy proste wytłumaczenie wszystkiego, czego normalnie wytłumaczyć się nie da, niezbyt wielkimi (tak właśnie uważam) kwalifikacjami intelektualnymi samego Pierwszego Obywatela. W końcu urząd, który sprawuje nie kosztuje nas miliony złotych z tego powodu, że Pierwszy Obywatel wywala te miliony cichcem w jakąś bezdenną dziurę w ziemi. Te miliony są przeznaczone na to by urząd Prezydenta działał i prezentował się bez względu na to co sobą reprezentuje sam prezydent. I tu zapewne tkwi odpowiedź na moje pytanie o jakość obecnej prezydentury. Może mylę się i krzywdzę zacnych obywateli ale w moim odczuciu obecne otoczenie pana Komorowskiego to przedziwny konglomerat bliskich mu, niezbyt obytych i lotnych dokładnie jak pryncypał biurokratów (vide sam szef kancelarii) i wyobcowanych i z polityki i z rzeczywistości chyba „legendarnych staruszków”, którzy jak najszczerzej chyba wierzą, że świat działa wedle zasady: „hej chwyćmy się za ręce i usiądźmy w koło, zaklaszczmy wspólnie a będzie wesoło”. Ta druga grupa to przecież ci, którym powinno się wystawić rachunek za te wszystkie zaniedbania, przez które dla wielu III RP będzie zawsze tylko PRL-bis.

Ja oczywiście nie wątpiłem prawie nigdy, że źródłem tego stanu, w którym patrzenie na obecną Polskę jest zawsze połączone z dostrzeganiem refleksów minionego ustroju, była ich dobra chęć. Że przetrącili zdrowy kręgosłup Narodu bo im wyszło, że tak okaleczeni wszyscy będziemy jedno. Oczywiście uznać można za absolutną aberrację przekonanie, że da się stworzyć równowagę, w której obok siebie na tych samych prawach funkcjonować mogą jako dobrzy sąsiedzi autentyczni kaci i autentyczne ofiary. Ale chcieli dobrze. Tak, jak chcieli dobrze idioci z długimi włosami wierzący, że jak Wuj Sam rozwali swoje spluwy i rakiety to wzruszeni wujkowie Soso i Mao z miejsca zrobią to samo zalani łzami radości.

To oczywiście były moje przekonania, które, nie ukrywam, opierałem na faktach z przeszłości a nie na tym, co dałoby się zauważyć obecnie. Ale, jak to mówią, prawda zawsze wyjdzie na wierzch. Nawet jeśli wyjść ma bokiem.

Czytam, sobie wywiad z „drugą twarzą Prezydenta”, panem Nałęczem i zastanawiam się czy ktokolwiek kiedykolwiek przed powołaniem go na obecne stanowisko zechciał posłuchać go ze zrozumieniem. Czy tylko też pomyślano, że „będzie fajnie”. Wywiad, o którym pisze to wynurzenia Nałęcza na temat relacji polsko- rosyjskich w kontekście sprawy Chodorkowskiego i przestrzegania w Rosji praw człowieka. Uzasadniając, jak przynajmniej ja to rozumiem, to, że nasz Prezydent nie zabierze głosu w sprawie osobistego więźnia politycznego rosyjskiego wielkorządcy doradca głowy państwa wygłasza takie oto kuriozalne słowa:

Prezydent przez wiele lat walczył o wolność, ceni sobie wolność, więc trudno, żeby nie myślał krytycznie o takiej sytuacji. Nawet jak nic nie powie, to krytyczny osąd prezydenta w oczywisty sposób wynika z życiorysu prezydenta i jego systemu wartości – powiedział profesor.”

Z tego bełkotu złożonego na okrągło przez pana profesora najoczywistsze jest chyba stwierdzenie, że Prezydent „ceni sobie wolność”. Sobie i tyle starczy.
Jak słyszeliśmy nie tak dawno, po stronie Prezydenta Rzeczpospolitej zbyt wielka władza nie spoczywa. Urząd ten w zasadzie jest więc raczej czymś w rodzaju naszego narodowego relikwiarza zawierającego czy też powinnego zawierać nasza zbiorową godność i wzorzec honoru. O Realpolitik dbać powinien rząd a szczególności w przypadku relacji z sąsiadami Premier i szef MSZ. Prezydent zaś szczególnie powinien być w swych działaniach skupiony na prezentowaniu wizerunku państwa w sposób, w jaki chcieliby go widzieć nasi i obcy obywatele gdyby zażyczyli sobie „bajki i III Rzeczpospolitej”.

A bajka ta powinna w sobie zawierać i ten epizod, w którym to myśmy mieli swoich, takich MegaChodorkowskich a ci, co na to patrzyli raczej nie „cenili sobie” naszej wolności tylko mniej lub bardziej wprost potrafili wyartykułować co sądzą o odmianie wolności serwowanej przez naszych MegaPutinków.

Jeśli miałbym wskazać sposób, w jaki o takich sprawach miałby mówić ktoś usytuowany tak, jak nasz Prezydent to do głowy mi przychodzi replika, która wygłosił pod adresem tokującego Chugo Chaveza król Hiszpanii Juan Carlos. „Chavez, zamknij się w końcu!” powiedział. Nie ważne było, że ówczesny (i obecny) premier kraju, którego głową jest król, nawiązywał właśnie był „przyjacielskie stosunki” z dyktatorem Wenezueli.

Z czego wynika ta amnezja „ceniącego sobie wolność” Prezydenta, który jeśli coś tam i powie o swym stosunku do sytuacji w Rosji to pewnie powie to pani Prezydentowej przy kolacji. To efekt doboru otoczenia. Otoczenia, któremu Komorowski oddał całkowicie władzę nad swoim wizerunkiem. Czemu zresztą trudno się dziwić zważywszy że sam tej władzy pewnie by wykorzystać nie potrafił. Ale dał się komuś nakłonić by zbudować swe otoczenie w myśl znanej na wszystkich podwórkach świata zasady „będzie fajnie”. I jest. Z każdym kolejnym epizodem coraz bardziej.

Jeśli obecna prezydentura zakończy… Miałem zamiar napisać „zakończy się porażka ale zmitygowałem się. Porażka to ona jest od początku mym skromnym zdaniem. Jeśli więc ta Prezydentura zapisze się w powszechnej opinii jako zła Prezydentura to winę za to ponosić będą nie media, nie „szczujni” dziennikarze ani nikt inny z zewnątrz. Jakby nie był wrogo do pana Komorowskiego nastawiony. Inni szatani będą tam czynni. Ci sami, co to ich wynajęto, by „było fajnie”. Z ciągle rozradowanym „pierwszym złym duchem” na czele.

http://www.tvn24.pl/-1,1687530,0,1,nie-mozemy-uzalezniac-relacji-od-polityki-wewnetrznej-rosji,wiadomosc.html

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Człowiek roku 2010 (sugestia…)

Rok się kończy więc w stacjach różnych (zaprzyjaźnionych lub chwilowo jeszcze nie), rozgłośniach poprawnych oraz w redakcjach rozmaitych trwa wytężona intelektualna harówka by się uporać ze wskazaniem tego, kto w tym roku w stopniu największym zasługuje na to aby przyznać mu miano umieszczone przeze mnie w tytule. Nie wiem jakim wynikiem się ten dziennikarski znój zakończy lecz w parę redakcyjnych typów mógłbym niemal w ciemno strzelać z przekonaniem że trafię. Acz bez przekonania co do celności wskazania. Bo efekt efektem ale gdyby do tej pracy podejść uczciwie rezultat byłby oczywisty i, jak sądzę, taki sam bez względu na to jakie grono czy gremium miałoby swój typ wskazać.

Przypomnę tedy dla porządku, że chodzi o kogoś, kto bez najmniejszej wątpliwości, jak nikt inny, przykuwał uwagę mediów i społeczeństwa, był nieustannym tematem rozważań dziennikarzy i politycznych komentatorów. I kto w stopniu nieporównywalnym z innymi bywał przedmiotem rodzinnych kłótni przy niedzielnym obiedzie.
Zasugeruję więc mediom to, co i im zapewne z miejsca się narzuca a do czego oficjalnie pewnie nie odważą się przyznać. „Człowiek roku 2010” od ponad trzech lat, jak wielokrotnie pisano, jest definitywnie skończony, nie ma najmniejszych szans by kiedykolwiek wrócić do władzy, nie będzie nigdy w stanie zbudować żadnego politycznego sojuszu mogącego zdobyć sejmową większość, budzi nawet wątpliwości jeśli chodzi o jego psychiczną równowagę i rozsądek. I jeszcze wiele podobnych osiągnięć.

Ta prezentacja z pozoru mogłaby dla odmiany rodzić pytania o moją równowagę psychiczną albo mój rozsądek. Ale tylko z pozoru.

Nie może być innej kandydatury. Bo jak inaczej skoro ów „skończony” polityk potrafił przez okrągły rok być głównym tematem mediów właściwie nawet bez powodu. Wystarczyło by brew uniósł a mówiło się o tym więcej niż o kolejnych „legislacyjnych ofensywach” rządzącej ekipy. Odezwał się słowem a na dalszy plan schodziły krajowe i zagraniczne sukcesy poszczególnych ministrów a i samego Premiera. Przy owym „skończonym” polityku Premier, którego polityczna osobowość, jak zostało powiedziane nie raz, jest zjawiskiem, które ponoć nie zdarzyło się nam wcześniej przez całe nasze dzieje, był w stanie odgrywać jedynie rolę tła. Zapewne żadna wypowiedź Premiera, jak by nie była ważna i dalekowzroczna w swej wymowie, nie zapisała się w powszechnej pamięci na równi z kilkoma krótkimi uwagami, polityka „nie znaczącego” i „skończonego”. On nie musiał nawet nic mówić, tworzyć planów, projektów i wizji. Jemu wystarczało nawet nie być by scena polityczna z tego powodu wpadała w niebezpieczne drżenie. Drżenie wywołane krzykami, że go nie ma i cóż to może oznaczać.

Kiedy mówił, komentowano na setki sposobów to co mówił, gdy nie mówił podobnie komentowano jego milczenie.

Bez wątpienia to on był w tym roku władcą naszych umysłów. Wywołując w nich tak skrajne reakcje jak euforia albo histeria. Nie wiem czy znalazłby się choć jeden nasz rodak, który byłby w stanie przyznać uczciwie, że ta osoba nie zaprzątnęła ani na chwilę jego myśli, że nie ma pojęcia o kim mówimy.

Po latach kolejnych tryumfów rządzącej obecnie partii i jej wodza zdobywającego rok po roku coraz większą dominację nad sferą polityczną i kontrolę nad rządzonym Państwem, istnym fenomenem jest, że to nie on jest postacią narzucającą naszej polityce charakter. Nie ma znaczenia, że mury pną się do góry, że „Orlik” w każdej gminie, że „budujemy szkoły a nie robimy politykę” ani nawet że „500 budów w 500 dni rządzenia”. Mogłoby ich być i trzykroć tyle a pewien jestem, że i tak co tydzień pewna audycja pewnej gwiazdy naszych mediów nieodmiennie zaczynała by się, tak jak to się teraz dzieje, od słów „Witam Państwa, w tym tygodniu Jarosław Kaczyński…”
Jarosław Kaczyński… O niego chodziło mi rzecz jasna, gdy swą sugestię naszym mediom zamierzałem podsunąć. Przekonany absolutnie, że jest to wybór oczywisty.

Zastanawiam się oczywiście co by się działo gdyby ten „skończony” i „nie mający widoków na władzę” absolutny medialny „dominator” był politykiem sprawującym obecnie władzę. Jak wyglądałyby przekazy medialne? Nie chodzi mi oczywiście o ich barwę bo jeśli o to chodzi to ani nie muszę pytać ani nie mam wątpliwości. Chodzi mi o skalę prezentacji w mediach. Zaprawdę trudno ją sobie wyobrazić. Bo skoro tyle miejsca potrafi on zająć samym tylko marszczeniem czoła czy swoim milczeniem albo nieobecnością? Zaiste mediów by zabrakło by rozwieść się podobnie obszernie jak teraz nad jego słowami i czynami gdyby był on politykiem sprawującym władzę. Myślę nawet, że taka sytuacja mogłaby na przykład odmienić oblicze naszej prasy. Skoro nie dałoby się inaczej na nasz rynek powróciłyby już chyba całkiem zapomniane gazety popołudniowe. Różne „Ekspresy Wieczorne” z „Kurierami Porannymi” podzieliłyby między siebie relacje z jego pełnych słów i czynów dni. Dzięki nim spragniony wiedzy, świadomy obywatel miałby okazję na bieżąco śledzić to, co czynił i mówił Jarosław Kaczyński między siódmą rano a, powiedzmy godziną czternastą. Późniejsze wyczyny poznawalibyśmy dnia następnego z gazet porannych. Tylko tak dałoby się z tym problemem uporać.

Tedy szanowne redakcje, rozgłośnie i stacje. Jeśli macie uczciwie oddać to co się od was należy tym, z których tak naprawdę żyjecie to nie macie innego wyjścia jak tylko przyznać, że bezapelacyjnie CZŁOWIEKIEM ROKU 2010 jest Jarosław Kaczyński. Polityk „skończony”, „nie mający widoków na władzę” i „zapewne owładnięty szaleństwem”.

czwartek, 23 grudnia 2010

Ten wizjoner Tusk i ci durni Polacy.

Tytuł (po części na razie…) wyjaśnię od razu zanim mi Admin notkę skaże na niebyt. Pierwszym uzasadnieniem dla niego jest to, że nic nie przyciąga czytelnika skuteczniej niż jakiś trup albo soczysta obelga. Te moje za soczyste nie są więc w tym pokładam nadzieje na łaskawość Administracji.

Inspiracje dla tekstu były trzy, bardzo różne w formie ale dość zgodne co do swego meritum. Pierwszą z nich był nie zauważony tutaj (w salonie24 co jest niejako tradycją tego miejsca) jakże niesłusznie tekst Igora Janke „Rozbestwiona Platforma” z wczorajszej „Rzeczpospolitej”*. Tekst, owszem, stonowany dosyć i uładzony może nad miarę wedle naszych, blogowych standardów ale jak na standardy „wolnej prasy” Polski A.D. 2010 zaiste bezkompromisowy a może nawet demaskatorski. I tu od razu drugi powód, dla którego mój tytuł jest, jaki jest. Ja, a i moi koledzy, możemy sobie pozwolić i na to, by z uśmieszkiem czytać tytuł pana Igora bo my możemy sobie pojechać jak ja pojechałem. W końcu po to jesteśmy żeby móc i jechać. Jakbyśmy mogli tyle ile można w mainstereamowych mediach to na kalafiora byśmy byli potrzebni…

Drugą inspiracją był przepiękny komentarz kolegi 2bornot2b spod mego wczorajszego tekstu, który to komentarz pozwolę sobie zacytować w całości:

„Gdy słyszę o PO to przypomina mi się sławna wypowiedz Księcia Neapolu "Wyrzućcie mi te hołotę przez okno". Nie wiem dlaczego ci ludzie rządzą 40 mln narodem i powoli przestaje mi się chcieć nad tym zastanawiać.”**

Wreszcie inspiracja trzecia, bez wskazywania autorów (a kilku ich było) to również komentarze pod moim tekstem, w którym odnoszę się do ostatniego pomysłu rządu Tuska by dokonać takiego małego „myk”, za pomocą którego z miejsca się „zmniejszy” (pisze w cudzysłowie bo i Tusk i jego durne ministra i durni fani Tuska i jego durnych ministrów wiedza świetnie, że się wcale nie zmniejszy) budżetowy deficyt. Komentarze te utrzymane były w tonie euforycznym i sprowadzały się do odkrycia, ze Tusk znów „obnażył” naszą, „prałacka” intelektualna miałkość bo on podpylił nam tylko połowę kasy odkładanej na emerytury a Orban, idol „prawaków”, całą. Oczywiście czytelnik inteligentny zauważył bez kłopotu ten niuans, który autorom owych radosnych komentarzy tłumacze tylko teraz z ostrzeżeniem, że podobne komentarze pod tym tekstem opatrywał będę prostą dedykacją do autorów zawierająca słowo „idiota”. Ten drobny niuans zapisany wyżej sprowadza się do zwrotów „Tusk podpylił NAM (!)” i „Orban podpylił”.

Ale wróćmy do meritum. Zawiera się ono w bolesnej konfrontacji szerokiego, choć łagodnego opisu rządów PO autorstwa Igora Janke przynoszącego opis istnej kumulacji pod obecną ekipą wszelkich patologii ekip poprzednich ze zdumieniem i rezygnacją 2boornot2b. Zdumieniem okraszonym zapewne szeroko odtrąbionym wynikiem 52% poparcia.
Jak ten opis Jankego, rezygnację 2bornot2b i ekscytację Narodu ze sobą pogodzić? Bo z pozoru się nie da. Ale tylko z pozoru.

Dość dawno temu, będąc w jakiejś księgarni, sięgnąłem po stojąca wśród „przebojów wydawniczych” książkę odnoszącą się ogólnie do zachowań często opisywanych poprzez z pozoru zabawne prawa Murphy’ego (dla porządku przypomnę jedną z jego najbardziej rozpowszechnionych wersji: „jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno”). We wstępie do książki autor (nie pamiętam nazwiska) rozwodził się nad powodami irracjonalności zachowań istot zwanych człowiekiem rozumnym. Podał choćby przykład firmy, która swym pracownikom, by byli bardziej mobilni, kupiła przenośne komputery ale w obawie, by nie brali ich do domu, przytwierdziła urządzenia do biurek za pomocą śrub. Autor podsumował to i podobne działania człowieka rozumnego odpowiadając na pytanie czemu się tak dzieje w sposób krótki i dosadny: „Bo ludzie to idioci”.

Jeśli więc chce się, wyjaśnić fenomen tych 52%, zachwyt nad tym, że Tusk zakosił przyszłym emerytom połowę kasy oraz przejście radośnie do porządku nad tym, że obecna ekipa sprawia wrażenie odpornej na najoczywistsze nauki płynące z doświadczeń jej poprzedników to nie pozostaje nic innego jak tylko stwierdzić: Polacy to durnie!
Oczywiście nie mam złudzeń, że znajdą się setki tłumaczących czemu tak jest. Tłumaczących oczywiście Jarosławem Kaczyńskim. Tym samym, co to wedle nich skończył się był już parę lat temu, nie ma zdolności koalicyjnej i do władzy nie wróci nigdy. To tłumaczenie swą oczywista logika przekonuje, ze diagnoza powinna brzmieć: Polacy to durnie a niektórzy z nich, ci bardziej wykształceni to megadurnie!

A tłumaczenia Jarosławem Kaczyńskim należy oceniać na tym samym poziomie co sławną, merytoryczną wymianę zdań:

„- Po co to robisz?

- Po jajco!”

Zresztą ta przytoczona wymiana wcale nie jest w tej sytuacji jakimś tam wtrętem nieadekwatnym i nijak nie przystającym do tematu. Od dłuższego czasu mam nieodparte wrażenie, że większość działań obecnej ekipy właśnie po to jest robiona. Po jajco. Bo innego sensu dla nich nie da się znaleźć.

Tak naprawdę największą zasługą PO dla polskiej polityki jest mobilizacja elektoratu, który nijak nie pojmuje po co się jest w polityce, po co się rządzi i jak działa demokracja. Ich jedynym motorem napędowym jest coś w rodzaju politycznego hazardu. Ich nieustająca radość z tego, że kolejne „losowania”(wybory) z rzędu trafnie obstawiają. I z tego, że ich sąsiad wręcz przeciwnie. Nie mogą się oprzeć by mu tego nie wypomnieć. Ot choćby tak właśnie, że przecież Tusk podprowadził tylko połowę a taki Orban całość. I nie zważają na to wcale, że ta radość to oczywisty idiotyzm.

* http://www.rp.pl/artykul/9133,582330_Janke--Rozbestwiona-Platforma-.html

** http://rosemann.salon24.pl/261814,kradziez-to-kradziez-czyli-nazwijmy-rzeczy-po-imieniu#comment_3722035

środa, 22 grudnia 2010

Kradzież to kradzież czyli nazwijmy rzeczy po imieniu

Wygląda na to, że ostatnim akordem tajemniczego zjawiska, które przemknęło niezauważone przez nasz kraj, zwanego przez niektórych nie wiedzieć czemu „jesienną ofensywą legislacyjną rządu” będzie spektakularny skok na bank. Nie na jakiś tam PeKaO czy inny BGŻ, bo tym się parają drobni złodziejaszkowie. Tym razem mieć będziemy do czynienia ze skokiem imponujący, polegającym na buchnięciu od 12 do 17 miliardów z zasobów, które znaczna cześć wypruwających sobie żyły Polaków odkłada ufna w uczciwość swojego państwa by na starość nie musieć dorabiać sobie grzebaniem po śmietnikach. Tego imponującego wyczynu dokona zaś ze swą wesołą kompanią ten, co jakiś czas temu przekonywał nas ustami pewnego barda, że” jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Ciekawe czy ci, co się dali uwieść pieśni byliby skłonni to zrobić gdyby wtedy wiedzieli skąd na to ów czarodziej weźmie. Tak się składa, przynajmniej oficjalnej propagandzie, że wywiedzionymi w pole przez cudotwórcę są głownie młodzi i świetnie zarabiający. Świetnie się tedy składa bo to głownie ich opędzluje ich idol.

Gdyby jeszcze w tym „skomplikowanym” finansowym posunięciu kryła się jakaś myśl pozwalająca sądzić, że za jakiś czas ta ofiara wróci się mimowolnym ofiarodawcom z nawiązką. Ale jedyna myśl jaka się za tym kryje to chęć zrobienia wrażenia na naiwniakach przed zbliżającymi się wyborami. Widać sam cudotwórca nie za bardzo wierzy, że po czterech latach jego rządów wystarczy ponownie poprosić barda by znów zaintonował „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Teraz trzeba postarać się nieco bardziej. „Światli” wyborcy aż tacy „światli” to nie są by dać się nabrać na ten sam chwyt. Tedy pokaże się im jak cudotwórca znakomicie potrafi się realizować w czymś, co można by uznać za rodzaj krawieckiego abecadła. Oto ni mniej ni więcej tylko załata dziurę w publicznych finansach co się tak jakoś i nie wiadomo czemu monstrualnie rozrosła przez te trzy lata jego światłych, mądrych i skutecznych rządów. Każdy zaś wie, że łatanie dziury wymaga jakiegoś materiału, co posłuży za łatę. Nasz mistrz pogłowił się i znalazł. Oto uznał, że najlepiej wziąć ten co to sobie leży odłogiem i nikomu jeszcze nie służy.

Tedy rzecz będzie tak wyglądać, że z pieniędzy, co miesiąc w miesiąc powinny być wpłacane zaharowanym obywatelom na specjalne konta, nasz cudowny magik, zmieniony cudownie w coś bliskiego Janosikowi albo Robinowi z Sherwood (bliskiego bo owszem, zabierze jednym, nie koniecznie wcale bogatym, ale żadnym drugim nie da) weźmie sobie ponad połowę i pokaże ją za jakiś czas jako swój wybitny sukces ekonomiczny. Dosłownie na miarę ni mniej ni więcej a samego Hugo Chaveza. Od jakiegoś czasu ten i ów ostrzegał, że takie „tymczasowe” rozwiązanie jest planowane. Okazało się, że ten i ów łgał zwyczajnie. Bo żadne tam tymczasowe! Oto na zawsze już ponoć zamiast naszych 7 procent z kawałeczkiem do Funduszy pójdzie zaledwie 3 czyli niespełna połowa tego co dotąd. Ile ona zdoła dać jeśli przy obecnej stawce straszeni jesteśmy pesymistycznymi prognozami? Pewnie niewiele. Reszta dorzucona zostanie do tych pieniędzy co są na bieżąco przeżerane za pośrednictwem ZUS.

Nie wiem jak inni ale ja na własny użytek pozwolę sobie takie „genialne” rozwiązanie ekonomiczne nazwać określeniem zapewne wstecznym i niepoprawnym politycznie ale za to wyjątkowo zrozumiałym. Jest to ni mniej ni więcej tylko rabunek w biały dzień. Zaczynam podejrzewać nawet, że gdzieś w jakiejś bliskości czasowej, gdy nasz pan prezydent gościł w celu zasięgnięcia porady wybitnego znawcę spraw wschodnich Wojciecha J, pan cudotwórca Premier w podobnej roli musiał przyjmować na pokojach jakiegoś Szpicbródkę, Jessie Jamesa albo samego Johna Dillingera!

Tak więc na rok przed wyborami pan Premier postanowił w sprytny sposób znaleźć sobie sponsorów przyszłego wyborczego sukcesu. Nie skupiając się na takim drobiazgu jak choćby zapytanie ich czy sobie życzą głodować w przyszłości w zamian za jego kolejną światłą kadencję. Uznał widać, że obywatele z zachwytem patrzeć będą na jego kolejny cudowny wyczyn. Wyczyn pozostawiający w pobitym polu tak znaną postać jak sam Salomon. Który to, jak wiadomo, z pustego nalać nie potrafił. W odróżnieniu od naszego magika Janosika.

W całej tej sytuacji jakoś nie mam nadziei że ów cud w głowach „młodych wykształconych z wielkich miast” zdoła przybrać swą prawdziwą postać ordynarnego kantu i rabunku. Oni jak najszczerzej w 54 i więcej procentach będą wiernie przyklaskiwać tej ręce coraz głębiej siedzącej w ich kieszeniach i patrzeć radośnie w przyszłość. Bo przecież powiedziano wyraźnie, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”! I nie było to kłamstwo! Nikt przecież nie precyzował kiedy. Niech więc sobie czekają baranim wzrokiem wpatrzeni w tę „przepiękną” przyszłość.

Ja wolę powiedzieć wprost:

Nie tykajcie złodzieje moich pieniędzy!!!!!!!!

http://gospodarka.dziennik.pl/forsal/artykuly/314546,decyzja-zapadla-ofe-zalataja-dziure-w-budzecie.html

wtorek, 21 grudnia 2010

Honor i przyzwoitość – list do gen. Parulskiego.

Panie Generale, Panie Naczelny Prokuratorze Wojskowy.
We wczorajszej „Gazecie Wyborczej” opublikowany został materiał autorstwa Wojciecha Czuchnowskiego pod tytułem „Jak znaleziono ciało Lecha Kaczyńskiego”. Wspomniany materiał zawiera szokujący opis stanu zwłok Lecha Kaczyńskiego, znalezionych na miejscu katastrofy oraz bulwersujące stwierdzenia autora dotyczące źródeł na podstawie których wspomnianego opisu dokonał. Jak pisze Wojciech Czuchnowski, podstawą jego stwierdzeń była zawartość „udostępnionych nam nieoficjalnie kilkudziesięciu zdjęć i filmów nakręconych na miejscu katastrofy przez pięciu oficerów BOR.”* Nadmienia dalej sam, że „Filmy i zdjęcia mają klauzulę "ściśle tajne" i prawdopodobnie nigdy nie zostaną upublicznione.”*
W związku z powyższym rodzą się pytania zarówno o to, czy faktycznie dziennikarz „Gazety Wyborczej” w tak zadziwiająco łatwy sposób, by nie rzec wręcz że „na żądanie”, miał możliwość dotarcia do opatrzonych wspomnianą klauzulą materiałów oraz, jeśli rzeczywiście tak się stało, jak to było możliwe. Kolejną kwestią, która wymaga wyjaśnienia jest ciągły brak reakcji Pana i podległej Panu instytucji na tę szokującą pod wieloma względami publikację.
Rzeczą oczywistą jest albo natychmiastowe oświadczenie, że powierzone pieczy Pana i pana podwładnych tajne materiały, będące dowodami w ciągle toczącym się śledztwie, są pod dobrą opieką i nikt niepowołany nie ma do nich dostępu zaś stwierdzenia pana Czuchnowskiego to oczywista konfabulacja albo też przyznanie, że niektóre media mogą w podległej Panu instytucji bez kłopotu buszować po szufladach z dowodami. Jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z tą drugą sytuacją, która jest zarówno rażącą drwiną z prawa i nie może mieć absolutnie miejsca w takiej instytucji jaką jest Prokuratura Wojskowa, jak też policzkiem dla rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy, to w moim odczuciu jak najszybciej powinien pan poinformować opinię publiczną o działaniach podjętych w celu ujawnienia osoby lub osób, które nie po raz pierwszy w tak życzliwy wobec wspomnianego tytułu sposób dysponują materiałami śledztwa.
Najbardziej szokujące w całej sprawie jest poczucie bezkarności dziennikarza który na zawołanie ma dostęp do interesujących go materiałów zgromadzonych i przechowywanych przez Pana podwładnych. Poczucie bezkarności posunięte do tego stopnia, że bez żenady mówi on o „nieoficjalnym dostępie” zaznaczając, że dotyczy on „materiałów, które są tajne (!) i nigdy nie zostaną udostępnione”.
Kwestią Pana honoru jest ujawnić i najsurowiej jak się da ukarać osoby, których niezrozumiałe działania grzebią reputację instytucji z definicji będącej jednym z filarów systemu ochrony prawnej obywateli.
Kwestią Pana przyzwoitości zaś powinno być podanie się do dymisji natychmiast po doprowadzeniu do końca działań służących wyjaśnieniu źródeł tej bezprecedensowej kompromitacji.
W świetle wspomnianych wyżej zdarzeń pański honor i przyzwoitość to ostatnie rzeczy o które może Pan jeszcze walczyć.

* http://wyborcza.pl/1,75478,8831475,Jak_znaleziono_cialo_Lecha_Kaczynskiego.html#ixzz18lctz700

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Bajka o I Sekretarzu i głupich Iwanach.

Nie napisałbym tego tekstu gdyby nie hagiograficzny serial kolegi Francisa.de o „szybkim jak szczała” Premierze, co się rozprawia z Ruskimi jak Piłsudski pod Radzyminem. Na pohybel endek… znaczy pisowcom. Uprzedzam jednak że nie będzie zbyt wiele o raporcie o raporcie co tyle kwi w Moskwie napsuł. Trochę będzie ale głownie kilka uwag ogólnych. Jedna już na początek taka mianowicie by tytułowego „Iwana” w żaden sposób nie odnosić do naszych „przyjaciół Moskali” bo oni raczej są ostatnimi którym głupotę w relacjach z naszym Premierem. „Iwanem”(zgodnie z klasycznym niemal, bajkowym schematem „Iwana” tyle, że bez obowiązkowego tam happy endu) prędzej jest taki kolega Francis i podobni jemu zachwycający się Premierem „twardzielem” co się właśnie ostro Ruskim stawia. Zachwycający się zamiast zdumieć się i próbować doszukać choć krztyny logiki w tym „kopernikańskim przewrocie” jaki w stosunku do „profesjonalizmu strony rosyjskiej” w Premierze się dokonał. Wnioski z tego „zwrotu” można wyciągnąć następujące.

- Premier od początku wiedział, że Ruscy odwalają fuszerkę i okłamywał obywateli żyrując ów rzekomy „profesjonalizm” ale nie przewidział skali fuszerki i teraz nie miał wyjścia.

- Premier jest łatwowiernym naiwniakiem, którego Ruscy, Miller i Klich wodzili za nos a on im bez zastrzeżeń wierzył. Przestał bo to, co mu podsunęli było szyte tak grubymi nićmi że nawet on, przy całej naiwności się zorientował.

- Ruscy faktycznie, dokładnie tak jak przekonywał nas Premier, śledztwo przeprowadzili rzetelnie ale z niewyjaśnionych, pozostających w konflikcie z logiką przyczyn i cholera wie po co skoro tak się napracowali na sam koniec postanowili Premiera zrobić w bambuko ale on się nie dał.

- Premier od początku miał w du… w odwłoku to jak prowadzone jest śledztwo i co zostanie napisane w raporcie bo od początku zakładał ten swój „bohaterski sprzeciw” wobec knowań Ruskich. Ku uciesze gawiedzi dumnej, że taki on niezależny.

I ku tej ostatniej wersji zdecydowania się skłaniam.

W postępowaniu pana Donalda Tuska dostrzegam oto manierę, która przypisana jest do satrapów wszelakich, najbardziej zaś do tych znanych z „ludowych demokracji” róznych I Sekretarzy. Manierę polegającą na tym, że z każdej sytuacji umieją wybrnąć z pozą dobrotliwego „ojca narodu”. Bodaj Ziemkiewicz ostatnio określił to niezbyt celnie jako schemat „dobrego cara i złych bojarów”. Niezbyt celnie bo schemat ten przewiduje, że jednak car nie wie co się dzieje. Nasz premier oczywiście wie! I jak na I Sekretarza przystało, z miejsca zarządza pokazówkę.

Oczywiście nie jest to zaraz druga „afera mięsna” ale co on winien że czasy się zmieniły i nie można szafować KaeSami? Można natomiast „zażądać głów”.
„Głupie Iwany” zaraz zresztą, w postaci stosownego wyniku sondażu, podpowiedzą komu się należy KaeS… znaczy czyja „głowa” powinna polecieć. Oczywiście „Iwany” są jednak zbyt głupie by im do głowy przyszło, że zamiast rozdrabniać się na kolejne głowy pieprzące co rusz w kraju naszego I Sekretarza to i owo wystarczyłoby, aby poleciała „głowa głów” czyli „troskliwy łeb” samego „pierwszego”. Wszak teraz nie grozi to, mam wielką nadzieje, żadnym tam „czerwcem” czy „grudniem” krwawym ani choćby i „sierpniem” gorącym acz nerwowym.

Prawdę mówiąc kolejne wyczyniane przez Premiera w ramach jego gospodarskiej stanowczości „łukaszenki” już nawet nie są w stanie wzbudzić we mnie początkowej wesołości a żałość jedynie. Tak są „finezyjne”. Mieliśmy już przecież ultimatum dla Grada i różne czekania z decyzją „do środy”. Nic nowego więc. A na koniec zadziała schemat znany z anegdot o… carze i jego oficerach.

Oto car dokonał przeglądu pułku w jakiejś prowincjonalnej mieścinie. Przemaszerowały przed nim karnie kompanie a po wszystkim dowódca usłyszał od monarchy pochwałę. Udał się z nią do dowódcy batalionów ale przekazał ją z lekką krytyka dla dowódcy jednego z batalionów. Ten dowódca pochwalił swoje kompanie ale ostro pojechał po jednej z jakieś tam przewinienie co carskie wrażenia zepsuło. Wściekły dowódca kompanii zebrał dowódców drużyn i rzekł że byłoby nieźle gdyby nie jedna z drużyn co sprawę schrzaniła. Dowódca drużyny zebrał swych ludzi i bez słowa nakładł po gębie pewnemu szeregowcowi. Tak to ów szeregowiec carskie „spasibo” otrzymał w formie mordobicia.
Koresponduje z tym inna anegdota, pokazująca że ów szef kompanii drużyny musiał być oficerem wzorowym, doskonale czytającym intencje monarchy.

Oto podczas jakichś tam ćwiczeń car zlustrował formację artylerii, która niemiłosiernie ostrzeliwała jakieś wzgórze obsadzone przez wyimaginowanego enpla (kto chodził na studium wojskowe wie że tak fachowo określa się w wojskowej nomenklaturze przeciwnika). Któryś z oficerów, chcąc się najpewniej jakoś tam pokazać i uznając, że najlepiej będzie podać się carowi w wazelinie zwrócił się do monarchy z uniżoną prośbą o radę. W tej mianowicie materii jak jego bateria ma poprawić efekt swego ognia. „nabit mordu trietiemu nawodczyku” (Dać po mordzie trzeciemu kanonierowi) odparł car ze znawstwem.

Wniosek z tego jeden. Szczególnie przydatny teraz panu Grabarczykowi a w przyszłości zapewne i reszcie „sprawnych inaczej” ministrów. Zanim czekać na wynik sondowania opinii społecznej (Grabarczyk już wie, że lepiej nie czekać…) oraz na to, co „do środy” I Sekretarzowi w głowie zaświta, lepiej zawczasu przynieść mu jakąś gotową głowę „trietiego nawodczika” by bez szukania i czekania mógł mu na oczach zachwyconych „głupich Iwanów” spektakularnie i efektownie „nabit mordu”.

I wszyscy będą zadowolenia. Oczywiście z wyjątkiem „trietiego nawodczika” ale kto by się tam przejmował poczuciem krzywdy kogoś takiego? Na pewno żaden rasowy „głupi Iwan”!

sobota, 18 grudnia 2010

Dziś są moje urodziny… (Ayers Rock w bieli i czerwierni)

Dziś są moje urodziny. Z lat, które przeżyłem, choć ponad połowę przeżyłem w tamtym systemie co go zluzowała wolność- niedawna jubilatka , trudno byłoby wybrać rok, który ja pamiętałbym jako gorszy od tego, który właśnie kończę. Choć obiektywnie przecież nawet nie ma dyskusji. Ale nie pamiętam prawie wcale 1970 poza oburzeniem na wyparcie dobranocki przez któryś tam kolejny zjazd PZPR (w 1971). Podobnie jest i z 1976 kojarzącym mi się tylko z dość krótkim strachem rodziców czy da się przeżyć i z 1980 i następnymi pamiętanymi z perspektywy prowincji na której nawet SB i MO nie za bardzo się chciało… Poza tym było dzieciństwo i młodość rekompensujące różnymi zachłyśnięciami tamtą prawdę.

Może to powód do wstydu dla mnie ale i bez wątpienia dla wolnej RP, że nagle, w zamieszanej kolejnymi doniosłymi rocznicami tej rzeczpospolitej (mała litera pisanej jako model a nie konkret) tak boleśnie zadaję sobie pytanie o sens trwania. Tak swojego jak i jej. Wszak to coś nienormalnego w przypadku kogoś, kto jak ja umie cieszyć się życiem i je smakować i w przypadku czegoś, co miało być absolutną antytezą tego, czego upadek pamiętam i chciałbym go teraz świętować z całym przekonaniem i bez żadnych wątpliwości.

Jeśli miałbym sobie sam odpowiedzieć teraz na pytanie o to po co było tyle tych lat, najprędzej przychodzi mi odpowiedź wykrzyczana kiedyś w okolicznościach szczególnych. Wykrzyczana przez mojego brata gdy na własnej skórze testował był dotkliwie jakość politycznych osiągnięć kilku kolejnych ekip które jemu (i setkom jemu podobnych) „otwierały kolejne rynki pracy”. Tak eufemistycznie i dumnie nazywały wykopywanie przez granicę problemu, z którym nijak nie potrafiły sobie poradzić same, tu, na miejscu. Konsumował więc te owoce sprawności politycznej naszych „odźwiernych” żyjąc byle jak, bo takie były realia i wśród takich, którym to „byle jak” leżało jakoś tak bardziej niż jemu. Taki zagubiony całkiem mały odprysk świata. Rozmawiałem z nim zaraz po tym gdy dotarła do niego informacja o śmierci mamy bo miałem z nim ustalić kiedy go odbiorę z lotniska przed pogrzebem. Wtedy, zdruzgotany tym wszystkim co dostał i tym co mu zabrano, podał mi najuczciwiej sformułowany, praktyczny przykład sensu życia, jaki słyszałem. „Ja naprawdę nie potrzebuję wiele. Ja chciałbym po prostu normalnie żyć!”

I dziś powtarzam to za nim przekonany, że mądrzej się nie da. Wiem, że dla wielu będzie to płytkie, niemal zwierzęce. Ale mylą się albo w jakiś sposób tym wypomnieniem mi płytkości wypominają ją sobie samym. Nie umiejąc zmusić swej wyobraźni by im tamto „żyć” wypełniła jak najbogatszą treścią. Pod „normalnie żyć” można przecież upakować tak wiele! Dla kogoś będzie to kawałek ciepłej kurtki, dla innego koniec koszmaru oglądania własnych dzieci ze smutnymi twarzami przyklejonymi do wystawy sklepu z zabawkami albo słodyczami. Są i tacy, którzy za normę uznają możliwość kupienia tej czy innej książki albo udziału w jakimś wyjątkowym spektaklu. Albo możliwość wzucia ręcznie uszytej, zacnej pary butów. Ale i tacy co by choć o godzinę krócej chcieli czekać po nocy w kolejce do lekarza specjalisty.

Dla mnie byłoby tym normalnym życiem jest móc mijać się co dzień z Polską wymieniając uśmiech i zwyczajowe dzień dobry. Tyle jej by mi wystarczyło. Bezproblemowej, nie mającej do mnie o nic pretensji ani nie narzucającej mi się gdy z mego punktu widzenia moment jest niespecjalnie obojętny. I mnie przy niej pewnego, że z nią wszystko jak należy.

I tu pewnie znajdą się tacy co mi znowu wypomną płyciznę intelektualną i jeszcze kilka innych oraz to, że nie pojmuję wagi na zawsze uwiązanej do tej nazwy własnej. Ależ pojmuję. Zresztą pojmowałbym i czuł ją nawet gdybym tego nie chciał. Bo niosę ją, a czasem aż mi ciąży, od wielu lat.

I może z tego właśnie powodu pojmuję, że jest ona nie celem a narzędziem. Takim, bez którego żyć się nie da jak bez noża do krojenia chleba. Ale jest ona po coś a nie, tak abstrakcyjnie, dla samej siebie. Byt bez konkretnego przeznaczenia. Taka Ayers Rock postawiona przez Boga ku pustemu podziwowi gawiedzi jedynie. Choćby po to jest chyba by jakoś tak cudownie stłuc tę szybę co dzieli te dzieciaki od tych zabawek czy tam cukierków. Albo po to by stanąć w poprzek takiemu czy innemu odźwiernemu gdy znów ten otworzy kilka nowych „rynków pracy” i zechce tam wykopać kogokolwiek z tych, którym „rynku pracy” nie umiał otworzyć tutaj. U niej. Jest jak nóż do krojenia chleba… Można się też o nią skaleczyć.

Polska to pojecie bardzo pojemne. Wiem, że opisać je umiem w sposób szczątkowy bo na tyle tylko moje zmysły stać. Ale mam świadomość, że to ona jest bardziej dla mnie niż ja dla niej. Jeśli tego nie pojmie to gotów jestem jej to zademonstrować. Takiej Polsce jaka próbuje mi się wmusić i narzucić.

Wbrew pozorom i temu co ten i ów mówi, Polski nie dało się tak całkiem roztrzaskać na podejściu do pasa pod Smoleńskiem. A już na pewno nie da się ona za nic wcisnąć w salę plenarną na ulicy Wiejskiej. Często mam zresztą wrażenie że właśnie tam jest jej najmniej.

I z tego powodu coraz mniej podatny jestem na te bałwochwalstwa, które próbują Polskę utożsamiać z tym czy z innym ze zwykłych śmiertelników jako żywo podobnych do mnie. Może tylko zdecydowanie lepiej umiejących tym narzędziem o nazwie Polska wywijać. Z wprawą zawodowych nożowników. Jest w tym bałwochwalstwie grzech przedziwny bo popełniany albo przeciwko pierwszemu przekazaniu albo przeciwko rozumowi w zależności od tego w co ufność pokłada taki grzesznik- bałwochwalca. A ja już go nie popełnię bo zaraz po tym jak wierny staram się być pierwszemu przykazani słucham rozumu. Godząc dzięki temu bez trudności metafizykę z logiką. Te dwa porządki w których da się zamknąć wszystko.

I przez to, że sobie radzę z poukładaniem tego wszystkiego by boskie oddzielić od cesarskiego tak łatwo ostatnio mi wychodzi, że tak niewiele i zarazem tak wiele od tej mojej Polski oczekuję. Tego tylko właściwie by przestała o mnie i o sobie myśleć tak jak dotychczas. Jak rozwydrzony i przesiąknięty egoizmem bachor przekonany, że jest pępkiem świata. I że wrzaskiem, płaczem albo szantażem wymusi na mnie co tylko zechce. Ja już z tego wyrosłem a i na nią czas przyszedł.

I powinna pojąć, że jest tylko jak ten nóż do chleba po to bym dzięki niej mógł normalnie żyć. I to jest warunek wyjściowy naszej rozmowy o ułożeniu sobie przez nią ze mną jakichś bliższych relacji.

I to wreszcie pojąć powinna że jest w głowach i sercach milionów a nie w rachubach tych, którzy w jej imieniu zwykli się wypowiadać. I w ich słowach traktowana jako narzędzie szantażu. Wcale nie jak ten nóż, którym można przekroić bochen chleba.

Dziś są moje urodziny. I chciałbym wreszcie normalnie żyć…

ps. Jeśli z jedną sprawą skończy się dobrze to może nawet uznam, że nie było źle

piątek, 17 grudnia 2010

Trzymaj się twardzielu!

Pisze do Ciebie teraz bo kiedy już będziesz mógł sam cokolwiek przeczytać to pewnie mój i twój świat jakoś się będą mijać bez zrozumienia. Przez ten czas co do tego momentu minie stać się przecież tyle może. Tak to bywa najczęściej między takimi jak ja i takimi jak Ty. Tedy czy czas odpowiedni czy nie pisze bo mam Ci kilka słów do powiedzenia.

Odkąd wiem, że jesteś pojąłem jak mało wiem o kilku bardzo istotnych i bardzo trudnych rzeczach. Choć zdawało mi się, że jest inaczej bo przecież coś tam przeżyłem, coś też widziałem a reszty sobie doczytałem. Ale to tak nie działa. Wie naprawdę ten tylko, co sam sobie z tym da radę.
Ile ja na przykład wiem o sile i o chęci życia? Nic zgoła. Mało kto wie to tak jak Ty. Bo łatwo jest chcieć żyć gdy wie się, czego się chce i gdy wie się choć trochę jak to zrobić.

Ty musisz sobie z tym razić choć właśnie od tego musiałeś zacząć. I nikt Ci nie powiedział wcześniej, że może być ciężko. Nie dało się po prostu. A jednak radzisz sobie choć nawet nie wiem jak i czym.

Nie wiem choć myślami jestem z Tobą odkąd wiem, że się z tym swoim własnym od niedawna życiem musisz tak szarpać. I dobrze że to robisz i że się nie dajesz. Bo jesteś potrzebny. Sam się o tym przekonasz tylko daj jeszcze trochę z siebie.

Później będzie już łatwiej. Sam zobaczysz. Bo nie jesteś sam. I jak już się uporasz z tym, z czym musisz się teraz zmagać więcej nie będziesz musiał zmagać się sam.
I mówię Ci, że warto się jeszcze odrobinkę przemęczyć. Tyle jest do zobaczenia i do poczucia. Poczynając od tego ciepła najważniejszego, które już na ciebie czeka.

Więc jeszcze trochę wysiłku. Trzymaj się Miłosz, twardzielu!

Pełen wiary i podziwu r.

ps. Wybacz D. ale nie mogłem inaczej.

czwartek, 16 grudnia 2010

Jak finansować partie polityczne? (ekonomia polityczna)

Z grubsza mamy za sobą marną komedyjkę pod tytułem „naród oszczędza więc my tez musimy”, którą zafundowali nam megahipokryci z Platformy Obywatelskiej. Wiem, wiem… Zanim ktoś na mnie wsiądzie że ten tekst moich oczywistych antyplatformerskich uprzedzeń dwa wyjaśnienia. Jestem gotów uznać za idiotę każdego kto bronił będzie modus operandi PO w tej sprawie jako przejawu „szlachetnych intencji”. Bo tylko idiota mógłby nie zauważyć irracjonalności schematu, w którym bardziej radykalny projekt ustawy trafia do sejmu, gdzie wystarczy by 16 posłów partii rządzącej zapadło na sraczkę nagła by projekt upadł a do senatu, gdzie spokojnie ma przewagę pozwalającą przyjmować ustawy nakazujące choćby słońcu krążyć wokół ziemi wysyła projekt po radykalnej kastracji i z tym pierwszym mający tyle wspólnego co homo sapiens sapiens z neandertalczykiem.

Ale powiedzmy sobie „pies drapał PO i jej ustawy” i spróbujmy poteoretyzować, czyli wróćmy do pytania tytułowego: Jak finansować partie polityczne? Odpowiedź jest prosta. Wcale nie finansować!

Oczywiście tu pojawi się pytanie skąd w takim razie partie polityczne miałyby wziąć a w zasadzie jak skręcić kasę na wybory i bieżącą działalność? A znikąd! Kto powiedział, że partie polityczne są w ogóle potrzebne. Jeśli ktokolwiek uważa, że bez ich udziału nie da się zapełnić tych pięciuset z ogonkiem miejsc na Wiejskiej to mu odpowiem ze jest człowiekiem małej wiary i o upośledzonej wyobraźni na dodatek. Smutne to, ze ta przypadłość dotyka zdecydowaną większość „świadomych wyborców”. Nie będę pisał o metodach ani o JOW bo na to wylano morze tuszu i atramentu. Uprzedzę natomiast zarzut, że taki parlament złożony z ludzi wybranych wedle klucza od „Sasa do lasa” byłby siedziskiem chaosu i anarchii. Otóż czemu?- zapytam. Wszak każdy z nich, wybierany indywidualnie będzie musiał się wykazać jakimiś przymiotami OSOBISTYMI i kuriozalny casus Renaty Beger wybranej dzięki szyldowi wówczas grozi nam zdecydowanie mniej niż teraz. Co zaś się tyczy jakości przedstawicieli… Wolę pięćset dysponujących własnym rozumem indywidualności niż zbieraninę, która na rzucone przez ich szefów hasło, że mają się iść i powiesić odpowie co najwyżej pytaniem czy sznurek dostanie czy ma mieć swój.

Ale wróćmy do tematu, o którym gentelmani (cwaniaczki…) nie gadają czyli kasy. Otóż poza rozumem taki gość, co miałby sprawować władzę ustawodawczą w moim imieniu, powinien mieć jeszcze osobisty majątek z którego sfinansuje nie tylko swą elekcję ale i całą polityczną aktywność. Żadnych dotacji i diet!

Chwila! – krzyknie donośnie człowiek zatroskany o kondycję państwa. I wyłoży z miejsca swe wątpliwości.

Pierwsza będzie taka, że w ten sposób tworzymy system oligarchiczny, w którym ograniczamy władze do wąskiej grupy obywateli majętnych a pozbawiamy jej ludzi o dochodach niskich i średnich. No i co z tego? Jak ktoś jedzie z autem do reperacji i widzi obok siebie dwa warsztaty, pięknie utrzymany i popadający w ruinę to jakim by nie był demokratą, wybierze ten pierwszy. Podobnym praktycznym podejściem wykaże się mając do wyboru szpital obskurny i porządnie wyposażony, walące się albo bijące w oczy wymuskanym stanem przedszkole dla swego dziecka. Jak zamówi fachowca by mu meble na wymiar rozbił a ten po przybyciu zapyta czy gospodarz ma może ołówek i miarkę to go z miejsca przegna i zawoła takiego z laserową poziomicą. Taki jest rozsądny ten obywatel! Tylko w kwestii zarządzania rzeczą najistotniejszą, czyli organizacją jego życia mają decydować ludzie wybierany w sposób ustalany w coraz bardziej nielogiczny. Równość, braterstwo, parytety… Inaczej niż w jakimś tam (proszę o wybaczenie bo to nie ja tak uważam) „zasranym” górnictwie i piekarnictwie gdzie struktura płci czy upodobań seksualnych nie obchodzi najradykalniejszej nawet feministki, Biedronia ani choćby psa z kulawą nogą.

Ja tam wolę by rządził mną facet (czy tam baba rzecz jasna) co najpierw pokazał, że sobą zarządzić potrafi jak należy a nie taki, dla którego rządzenie mną jest pierwszym naprawdę poważnym zajęciem i szczytem jego kariery zarazem. W tym szczytem ekonomicznym! Wolę gościa który dla mnie i swego kaprysu zechce poświecić własną kasę a nie będzie domagał się mojej.

Drugi, jeszcze pewnie głośniej wysuwany zarzut będzie taki, że otwieram pole do jawnych nadużyć. Ja?! O czym my mówimy? Gdyby zwrócić się do wszystkich prezesów i przewodniczących partii (nawet tych partii, co najgłośniej gardłują, że jakby politykom zabrać dotacje to od razu zaczną się korumpować) czy mają w swoich partiach polityków, co to w takiej sytuacji z miejsca wezmą, każdy powie że absolutnie nie! Mogę się z każdym założyć. 100% przysięgnie choćby na krzyż czy tam inny symbol światowego humanizmu (wedle upodobania) że w jego partii nie ma ani jednego co by rękę wyciągał. Tedy sprawa załatwiona! Nic nam nie grozi!

Śmiejecie się? Może i słusznie. Może faktycznie trzeba wprowadzić jakiś mechanizm zabezpieczający. Proponuję więc by polityka złapanego na tym, że „samofinansuje” się nie ze swoich natychmiast publicznie rozstrzeliwać!

Śmiech wam z ust natychmiast zniknął? Bo co? Bo to idiotyczne, nieracjonalne i w ogóle horrendalne?

Możliwe, że przesadziłem nieco. Ale z cała pewnością nie tak bardzo jak wy wszyscy, szanowni zwolennicy dotowania partii politycznych z budżetu państwa. Szanowni zwolennicy tego, by, ni mniej ni więcej tylko opłacać się politykom i partiom politycznym megałapówką z podatków obywateli za to by tych łapówek nie brali z innych źródeł. Bo co to w końcu za różnica poza ustrojowym uświęceniem procederu zwykłego „reketu”, pieniędzy płaconych tak, jak płaci się mafiom za „ochronę”?

środa, 15 grudnia 2010

Pierwsze pycha… (Kościół, „Wyborcza” i o. Wiśniewski)

Nie było mnie wczoraj, to znaczy byłem ale głownie podróżowałem polskimi kolejami a to „tu i teraz” czyli w początku wieku XXI oznacza całkowite odcięcie od wiadomości, rzeczywistości a czasem od świata w ogóle. Tak więc nie mam pojęcia jaki oddźwięk wywołał list o. Ludwika M. Wiśniewskiego OP pochylającego się nad grzechami jego ( i mojego… cóż, Bóg tak zdecydował) Kościoła*. Przyznam szczerze, że lekturę listu zawdzięczam również PKP InterCity bo perspektywa czasu spędzonego w pojeździe tej światowo nazwanej firmy sprawiła, że do czytania na drogę zaopatrzyłem się we wszystko, co się nawinęło pod rękę. Tak więc i w „Wyborczą” bo przez swą obszerność to wdzięczny kompan podróży koleją po Polsce.

Swego „Piotra Skargę” czasu „tu i teraz” „Gazeta” zareklamowała jak Bóg przykazał. To ważne bo nie znałem go wcześniej. Oczywiście nie pisze tego by czegokolwiek ująć o. Wiśniewskiemu. Stwierdzam tylko, że nie znałem. Jest więc o. Wiśniewski człekiem i kapłanem dzielnym. Nie tylko przez to, co robił w poprzednim systemie choć Gazeta dała dowodów wiele, że był legendarnym kapłanem duszpasterstwa akademickiego i „ojcem duchowym „Ruchu Młodej Polski”. Jego późniejszą odwagę bardzo konkretnie oparła na przytoczonych słowach dotyczących jego stosunku do lustracji.

” Także po 1989 r. słynął z odważnych poglądów, krytykował m.in. polskie afery teczkowe. "Nie rozumiem tej fascynacji i podniecenia towarzyszącego ujawnianiu teczek ludzi, którzy się podłamali i coś podpisali" - mówił w rozmowie z Jarosławem Kurskim 74-letni dziś dominikanin. Dziką lustrację i sprawę ks. Michała Czajkowskiego tak komentował na naszych łamach w 2006 r.: "Jestem wstrząśnięty. Mam poczucie, jakbym żył w dżungli, w której nigdy nie wiadomo, co się wydarzy i kto kogo rozszarpie".**

Na ten fragment opublikowanej biografii zwracam uwagę szczególna z powodu, który dla oceny listu kapłana jest niezwykle istotny. Choć przy tym przyznam nawiasem, że słowa kapłana jakoś nie odwagą trącą lecz rozumieniem trendów (wtedy a i teraz odwaga byłoby twierdzić raczej coś przeciwnego!). Oto wśród grzechów, z których swój i mój Kościół próbuje bezkompromisowy kapłan rozliczyć jest i ten, polegający na podziale i upolitycznieniu hierarchii.

Pisze więc ojciec:

„Ten gorszący podział objawia się poprzez popieranie inicjatyw i dzieł formalnie katolickich, a w rzeczywistości pogańskich, bo jątrzących i dzielących społeczeństwo i Kościół. Aby nie być gołosłownym, dam przykład: oto część biskupów pozwala drukować swoje wypowiedzi, a nawet pisze i drukuje swoje artykuły w dzienniku ("Nasz Dziennik"), w którym roi się od oszczerstw. Ten dziennik inni biskupi uważają za głęboko antychrześcijański! Trudno nie wspomnieć także o dramacie mającym miejsce w ostatnich tygodniach, a związanym z krzyżem przed pałacem prezydenckim. Tak naprawdę to nie jest to obrona krzyża (choć pewnie niektórzy tak sądzą), ale walka z Prezydentem i Rządem oraz podkopywanie ich prestiżu.
Nie jest to także upominanie się o godne uczczenie ofiar katastrofy smoleńskiej, czego rzekomo nie chcą uczynić ludzie aktualnie kierujący Krajem, bowiem Prezydent i Rząd kilkakrotnie deklarowali wolę godnego uczczenia tych ofiar. To jest godne pożałowania polityczne awanturnictwo!”


Wybaczyć proszę ten długi cytat ale konieczne było pokazanie jak bardzo polityczny jest w swym sprzeciwie przeciwko „rozpolitykowaniu” hierarchów a i zwykłych księży ( o czym pisze w następnym, już nie cytowanym przez mnie, ustępie swego listu) zwykły, choć zasłużony autor.

Ta publikacja, co pewnie w zamyśle redakcji „Gazety” miała głos kapłana uczynić głośnym a przez to słyszanym i dyskutowanym, w moim odczuciu jest niedźwiedzią przysługą uczynioną o. Wiśniewskiemu. Czas, który minął od wydarzeń, do których nie koniecznie wprost odnosi się kapłan w liście, pozwala jego słowa ocenić choćby w zestawieniu z tym, czy miał on rację czy nie. Weźmy choćby jego zgoła nie kapłański stosunek do, być może zbłąkanych, wiernych, którzy stanęli w obronie krzyża i za godną pamięcią o zmarłych. Gdy więc pisze, „bowiem Prezydent i Rząd kilkakrotnie deklarowali wolę godnego uczczenia tych ofiar.” to można zapytać czemu tego nie czynią. Wszak gdzie tej garstce do siły państwa a poza tym od dość dawna oni już nie stoją w poprzek…

To przypisanie jedynie wedle rozumu czy tam upodobań o. Wiśniewskiego jednym złej woli a innym dobrej to dla mnie oczywisty i jaskrawy przejaw pychy kapłana. Pychy, która przebija i z samego listu jak też i choćby z faktu, że dla siebie ograniczeń w politycznych opiniach nie widzi. A dla bliskich sobie w jakiś tam jemu tylko znany sposób jest wyjątkowo wyrozumiały. Trudno mi jakoś szanować zdanie kogoś, kto ma tyle wyrozumiałości dla tych, co „się podłamali i coś podpisali" (choć często to „podłamanie” skutkowało grzechem Judasza za którym nawet żalu nie było) a nie ma ani odrobiny zrozumienia dla tych, którym zarzuca „godne pożałowania polityczne awanturnictwo!”. Ten brak zrozumienia, czy choćby jego próby najbardziej obciąża w moich oczach pełnego pychy kapłana.

I za ten grzech, w moich oczach oczywiście, został kapłan natychmiast pokarany. Wrócę jeszcze raz do jednego z zarzutów przez niego stawianych. „oto część biskupów pozwala drukować swoje wypowiedzi, a nawet pisze i drukuje swoje artykuły w dzienniku ("Nasz Dziennik"), w którym roi się od oszczerstw.” Tak się składa, że jednym z adresatów listu, poza nuncjuszem, do którego przede wszystkim pisze kapłan, jest arcypasterz z Lublina, Józef Życiński. Trudno zaprzeczyć, że i jemu zdarza się pisywać do pewnego dziennika. Nie jest to co prawda „Nasz Dziennik” który tak o. Wiśniewskiemu nie leży ale bez żadnej kwerendy i od ręki jedno oszczerstwo byłbym w stanie mu udowodnić natychmiast (to dla Admina gdyby się przeląkł. Odpowiadam za słowa!). A jakby poszukać…

O reszcie listu, w tym o lekarstwie zalecanym przez autora nie będę pisał. Może ono mogłoby nawet okazać się skuteczne bo tu i ówdzie różni, nie koniecznie podzielający polityczne miłości współczesnego „Piotra Skargi” zgadzają się po części z jego diagnozą. Nie da się jednak zaprzeczyć, że w leczeniu nie tylko rozpoznanie schorzenia i lekarstwo zaordynowane mają znaczenie. Istotne są również kompetencje medyka. Po przeczytaniu tego, co przeczytałem, śmiem twierdzić, że ów medyk nie dostaje do kuracji, którą chce wdrożyć. Bo sam chory. Na pierwszy grzech główny.

* http://wyborcza.pl/1,75515,8813484,Rozbity_Kosciol__swiete_frazesy.html#ixzz18ATCtv4i

** http://wyborcza.pl/1,75478,8813122,O__Ludwik_Wisniewski___Grozny_i_otwarty.html#ixzz18A20KxaZ

wtorek, 14 grudnia 2010

Demokracja w postaci czystej

Przez krótki czas zdawało się, że głowni aktorzy sławetnego spotkania w Pałacu, które tak poruszyło znaczną cześć opinii publicznej, poszli po rozum do głowy i pojęli niestosowność całej sytuacji. Wskazywała na to ich daleko posunięta powściągliwość w reakcjach na protesty. Jednym słowem siedzieli cicho jak Bóg przykazał.

Pierwszy wyłamał się główny „czarny charakter” komedii wysyłając intymny liścik do bywszego swego gospodarza zapewniając jak dalece jest w stanie się dla niego poświęcić. Wszak poświęcanie się to jego drugie imię zapewne… Przesłał bilecik za pośrednictwem mediów bo widać zapomniał adresu pod którym nie tak dawno jeszcze radą służył. W tym wieku to usprawiedliwione.

Akurat ten głos nieszczególnie oburza bo po jego autorze ci, co byli wcześniej już zniesmaczeni zbyt wiele się z cała pewnością nie spodziewali. Po tym co z jego strony przyszło doświadczać ostatnią rzeczą jakiej spodziewałbym się doświadczyć byłaby przyzwoitość. Tedy jego „głos w dyskusji” potraktowany został marginalnie by nie rzec wręcz że „zlany”.

Jednak okazało się wreszcie, że i drugiego z „bohaterów” rozpętana wrzawa dotknąć nielicho musiała a po tym dotknięciu na dokładkę pewnie i uwierać. Nie wytrzymał więc i się wypowiedział. Oświadczył był, że ten atak wściekły, który za sprawa jego obściskiwania się z oberbandytą dotknął go to wyraz kompleksów, które inni muszą wobec niego odczuwać.

Przeczytawszy to z miejsca przypomniałem sobie dowcip opowiadany sobie przez Amerykanów w najburzliwszym okresie prezydentury Clintona. Wiadomo o co idzie…
Wedle niej prezydentura Reagana dowiodła, że Ameryką może rządzić nawet aktor. Bush senior udowodnił, że prezydentem może zostać każdy zaś rządy Clintona dowiodły, że najpotężniejszym mocarstwem świata rządzić może byle kto.

Tych, co już się cieszą z dalszego ciągu facecji a także tych co już szlifują i wygladzają donos na mnie do prokuratury za obrazę majestatu uspokajam, iż absolutnie nie twierdzę, że obecny prezydent to byle kto. Byle kto rządził nieco wcześniej ale za to aż przez dwie kadencje. Vivat Rzeczpospolita i jej obywatele za to świadectwo umiłowania demokracji!

Co do obecnego prezydenta uważam, że jest on emanacją, uosobieniem, by nie rzec esencją demokracji w czystej postaci. Taką, która jeśli już to każdego jest w stanie z kompleksów wyzwolić zamiast w nie wpędzać.

Jak wiadomo demokracja to system, który w formie doskonałej czyni każdego obywatela równym wszystkim innym. Bez znaczenia kim on jest i jaki jest. Ma tak jak wszyscy inni jednakie prawo do udziału w sprawowaniu władzy.

Oczywiście demokracja, jak wszystko inne ulega wypaczeniom. Może być na przykład zawłaszczana i ograniczana przez rożne koterie.

Ale w przypadku obecnego pana prezydenta jestem prawie pewien że jest całkiem inaczej. Patrząc na krótki jak na razie ale jakże owocny przebieg obecnej kadencji bez najmniejszych wątpliwości mogę powiedzieć, że z naszą demokracją jest jak najlepiej. Tak dobrze że żaden obywatel nie ma najmniejszego powodu popadać w jakiekolwiek kompleksy. Ta nasza demokracja A.D 2010 jest bowiem tak bardzo prawdziwa i niczym nie skrępowana, że dziś prezydentem Polski też może zostać każdy. Nawet oczywisty dureń.

http://wyborcza.pl/1,75248,8813151,Komorowski__Atak_i_kompleksy.html

poniedziałek, 13 grudnia 2010

O czym zapomnieliśmy a nie powinniśmy! (Święta)

Tekst dołączony jest do naszej akcji przez zbieżność tego, o czym będzie. Bo będzie o dzieciach i o zabawkach. Te nasze, jak wiadomo już je mają i tylko od poczty zależy kiedy będzie można odtrąbić koniec. Ale naszło mnie, że jakoś tak zapomniało się nam o innych, które pewnie w tym roku na niewiele a pewnie już na nic co tak potrafi ucieszyć dzieciaka jak zabawka liczyć nie mogą. Bo ich rodzice liczyć się muszą z każdym groszem. Bo sprawy życiowe jakoś są ważniejsze. I przez to, że ważniejsze to do tego nieszczęścia powodzi dojdą smutne Święta.

O tamte dzieciaki właśnie mi chodzi. Tym razem nie da się tego tak zorganizować jak zrobili to KaZet z Renką. Bo czasu już zbyt mało. Dlatego proponuję by, kto chce i coś tam, nie koniecznie wiele, jest w stanie wyskrobać jeszcze, kupił jakąś zabawkę lub słodycze i sam wysłał dzieciakom.

Żeby miało to sens staram się rzecz uzgodnić z samorządami działającymi na terenach dotkniętych powodzią. Chyba to najszybszy i najpewniejszy sposób by takie prezenty trafiły w te właściwe ręce.

Ważne też jest by gdzie się da ten pomysł propagować. Im więcej miejsc się poruszy tym większa szansa ze jeszcze coś się uda zrobić.

Ponieważ dopiero przed kilkoma chwilami rzecz mi przyszła do głowy a do tego samorządowcy to, jak się okazało, ludzie mający wiele na głowie, w tej chwili mam zgodę na podanie następujących namiarów:

Gmina Lanckorona – Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej, ul. 3 Maja 587, 34-143 Lanckorona (za zgodą Sekretarza Gminy, Pani Zofii Oszackiej)

Miasto Sandomierz – Ośrodek Pomocy Społecznej, ul. Słowackiego 17a, 27-600
Sandomierz (za zgodą Wiceburmistrza Miasta, Pana Marka Bronkowskiego)

Będę jeszcze dzwonił i pytał dalej oraz uzupełniał. A jak kto mi podpowie to będę wdzięczny. Lista gmin w różnym stopniu dotkniętych powodzią to kilkaset pozycji. Teraz wrzucam notkę z tą krótka listą.

I jeszcze sugestia by nie wysyłać pieniędzy. Wrzuci się je, jak sądzę, do worka z ważniejszymi potrzebami i tyle…

piątek, 10 grudnia 2010

Ostatni Budowniczy Polski Ludowej (opowiastka o zombie)

Mało kto pewnie pamięta, że żadna tam Polonia Restituta, zwana wtedy mniej nieco wytwornie (ale tak bardziej po robociarsku) Orderem Odrodzenia Polski a właśnie Order Budowniczych Polski Ludowej w czasach minionych był najwyżej usytuowaną w hierarchii nagrodą za zasługi poniesione przez obywatela PRL-u. Noszoną, jak reguła głosiła, na pierwszym miejscu. Nikt za to nie wie z pewnością, że to gustowne cacko było skrytym marzeniem siedmio czy też ośmioletniego rosemanna. Właśnie dlatego, że dość gustowne a nadto, jak krążyła legenda, w którą tylko ktoś taki, jak siedmioletni rosemann był chyba tylko w stanie uwierzyć, wykonany był on czy to z białego złota czy nawet z platyny samej.

Nie szło rosemannowi ówczesnemu rzecz jasna o wartość wyrażaną w mamonie. Siedmiolatkom rzadko o to wtedy chodziło. Jak dziś jest nie wiem bo urosłem nieco. W każdym razie uznał rosemann że pięknym byłoby paradować z czymś tak cennym i zaszczytnym bo otrzymanym za zasługi dla Polski Ludowej. Za zasługi największe.
Potem rosemann o tym całkiem zapomniał a los sprawił, że i narodowi dane było o orderze gustownym zapomnieć i na jego mniejsze przywrócić te zdecydowanie godniejsze.
I o budowniczych też Narodowi przyszło zapomnieć. Szczególnie o tych najwybitniejszych. Niestety…

Czemu mnie to wspomnienie naszło akurat teraz? Gdy zdaje się, że całkiem spokojnie mogę wpakować to marzenie do katalogu tych dotąd niespełnionych co to się nigdy na szczęście już nie spełnią? Powód jest taki, że okazja się ku temu sama od jakiegoś czasu narzuca. Mogę powiedzieć, że właściwie chodzi ona i szuka okazji by się uczepić.

Niewiele mam do tłumaczenia poza tym, że chodzi ona od momentu gdy przeczytałem sobie tekst długodystansowca w Salonie24* oraz tego, że wrócił on do mnie teraz w związku z rocznicą, co to już za pasem. Wyprzedzam ją trochę bo ten mój tekst pewnie wtedy zginałby zupełnie w powodzi o niebo lepszych, ciekawszych i takich bardziej apropos… Niewiele mam ponad to, co napisałem do tłumaczenia poza tym także że ochotę na to piękne cacko co tak naprawdę ze swej złoto platynowej legendy objawiło się jako mało albo i zgoła nic nie warta blaszka na jeszcze mniej wartym kawałku wstążki, straciłem już dawno. Nijak ona temu rosemannowi co wyrósł ze swych siedmiu czy tam ośmiu lat by nie pasowała. Bo takich zasług jakie chętnie nią nagradzano nie poniósł na szczęście ani, tym bardziej, ponosić nie chce.

Ale jakoś tak dziwnie odczułem przy tym, że całkiem nie umarł i nie stracił sensu ten kawałek bezwartościowej blachy z tym kawałkiem bardziej jeszcze bezwartościowej wstążki. Nie umarł on a właściwie jakimś tam wampirzym sposobem z tej śmierci poniesionej wraz z PRL-em został przywrócony do życia. Może jako taka forpoczta tego PRL-u co już się zdawał nie tylko całkiem martwym ale do cna przegniłym. I oto dziś, w przeddzień rocznicy nieomal pierwsze co mi przychodzi na myśl to wskazać pierś godną dziś tej blachy i ręce które by i teraz były w stanie tej piersi w taki właśnie sposób wygodzić. To ta sama pierś i te same ręce które kurtuazyjnie zeszły się nie tak dawno ku zaskoczeniu albo i szokowi tych, co już przekonani byli, że nijak takiej możliwości nie ma. I musieli przełknąć ten widok gdy się spotykała pierś dzisiejszego majestatu Rzeczpospolitej z rękami majestatu zdechłej, jak sądziliśmy naiwni, PRL.

I za to cudowne wskrzeszenie i przydanie nowego życia temu umarlakowi order cudotwórcy niewątpliwie się należy jak nikomu. Bo choć wielu próbowało to nikt takich zasług dla wskrzeszenia i odbudowy PRL-u nie odważył się ponieść jak dzisiejsze „uosobienie” majestatu Rzeczpospolitej. I to jemu właśnie przypaść powinna ta blaszka zapomniana z numerem ostatnim.

By było jasne tekst ten napisałem kilka dni temu. Zaraz po przeczytaniu tekstu długodystansowca a jeszcze przed całą awanturą w Salonie24 o treść „apelu”. Apelu, który zdecydowałem się teraz poprzeć wpisując się dzisiaj pod nim (www.razem13grudnia.pl). Nie, jak mi pewnie zechce ten i ów zarzucić, przeciwko komukolwiek innemu protestując lecz przeciw fetowanemu czy wynoszonemu do roli publicznej przez moje Państwo człowiekowi, którego uważam za renegata i herszta morderców.

Ktokolwiek by się tego wynoszenia dopuścił…

* http://dlugodystansowiec.salon24.pl/256775,do-red-j-jankowskiej-i-red-k-leskiego

środa, 8 grudnia 2010

Król Midas czyli III RP z gębą PRL-bis

Zachichotała wczoraj donośnie w Salonie24 III RP upiornym głosem PRL- nieboszczki. Zachichotała przy wtórze wielu, co by się jeszcze nie tak dawno zabić dali broniąc czci tej Rzeczpospolitej trzeciej gdyby jej kto choćby PRL-owskie korzenie próbował wypomnieć.

W największym stopniu ten chichot słychać było za sprawą Krzyśka Leskiego, który się uparł i zaciął i za nic nie zgadzał się pojąć ze protest przeciwko generałowi- bandycie bez dwóch zdań nawet i nieodłącznie łączy się z protestem przeciwko zapraszaniu generała- bandyty na pokoje Pałacu. Za nic nie docierało do niego ze przeciwko zapraszaniu generała protestuje się właśnie z tego (TEGO!) powodu że z niego bandyta. Uzyskał swą wzmożoną działalnością epistolarną i śledczą tyle tylko że się dowiedział iż Mirek, za którym goniąc dzień strawił podpisałby zapewne nawet niedbale na ścianie wysprejowane proste zdanie „J to ch***” bo mu o ducha a nie porządek w literkach chodziło.

A wszystko przez to, że się zapewne teraz Krzysiek zacukał w sprawie, czy iść tego wieczora pod willę czy nie iść bo jeszcze sobie kto pomyśli że mu nie o bandytę chodzi tylko o te pałacowe pokoje. A tam zapraszał przecież nie kto inny tylko demokratycznie wybrany prezydent III RP. Stąd ten jego dysonans co iść i nie iść zarazem podpowiada.

Za nim zaś już jakoś łatwo poszło. Szczególnie ciekawym jest obyczaj dodawania cudzysłowu do tych kombatantów (a więc od teraz „kombatantów”) co pod willą stawia się z obu powodów albo i tylko z tego pierwszego miast czerpać wzór z pana prezydenta. Ten kombatantem jest rasowym i bez cudzysłowu żadnego bo pojął bez problemu jak mu dobrze wtedy generał- bandyta zrobił. Zgoła jak ojciec troskliwy co to za pasa chwyci gdy mu pociecha się zbytnio rozbestwi. Spodziewać się więc możemy, że jak przyjdzie prezydentowi ochota nad bezpieczeństwem na ulicach się pochylić to „ludzi z miasta” zaprosi a jak odczuje potrzebę zadumania się nad kwestiami etycznymi to jak znalazł będzie dr. Kevorkian.

Ten rozkrok bolesny Krzysztofa to jednak taka figura gimnastyczna niepotrzebna zupełnie a chyba przecież dość bolesna. Powinien wiec raczej wziąć sobie do serca genialnie wręcz odkrywcze opisanie profilu wyborcy i zwolennika prezydenta Komorowskiego autorstwa Eumenesa. Wedle niego taki prawdziwy i nowoczesny zwolennik popiera Komorowskiego nie zgadzając się z tym co Komorowski robi. Podejście szalenie nowatorskie w opozycji do zwyczajów pisiorów niedzisiejszych co Kaczyńskiego popierają dlatego bo się głupi z tym co robi zgadzają.

A ja na tę groteskę patrzę ze smutkiem i zdumieniem. Na długo przedtem, zanim vox populi wyniósł Bronisława Komorowskiego tak wysoko jak wyniósł, pisałem nie raz, czasem niezbyt grzecznie, co o jego kompetencjach sądzę. Teraz widzę, że pewnych jego umiejętności bardzo nie doceniałem. Bo sztuką jest prawdziwą że się temu „prezydentowi wszystkich Polaków” co miał połączyć nas „zgodą co buduje”, nawet tam, pod willa na ul. Ikara udało nas podzielić. I to tak, że sobie po bratersku do gardeł skoczyliśmy.

Ma w rękach pan prezydent dar oczywisty co mi postać króla Midasa przywołuje. Takiego Midasa na opak po prawdzie… Bo czego nie dotknie to zaraz w g**** się zmieni
Szkoda Krzysiu twego gardła i zacięcia…

Ps. A o wkładzie Komorowskiego w budowę pomostu łączącego nierozdzielnie III RP z PRL jeszcze mam zamiar napisać.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Jeszcze tylko Sopot, a jutro cały świat…

Będzie o formacie polityków. A przy okazji gdzieś tam użyję zapewne słówka „przeciwskuteczny”. Jakkolwiek nie jest mi ono do niczego potrzebne ale intelektualiści się uparli używać to co mam odstawać…

Spróbujmy się oderwać od tej prawdy oczywistej, że polityka to zwykły teatr z kiepskim repertuarem dla mało wyszukanej publiki i przyjmijmy, że wszystko co robi się i mówi w polityce jest takie supe-duper poważne i odpowiedzialne. Takie założenie musi z miejsca postawić na głowie naszą rzeczywistość oraz towarzyszące jej nieodłącznie rankingi i hierarchie. I przy okazji postawić w kłopotliwej sytuacji tych, którzy mają tak poukładany w głowie porządek tego jak należy Myślec o jednych oraz o drugich.

Weźmy poważnie choćby lekcję ostatnich wyborów samorządowych a szczególnie zaś ich wczorajszej dogrywki. Ktokolwiek się w nich mierzył to tak naprawdę mierzył się nie kto inny jak Donald Tusk z Jarosławem Kaczyńskim. Z pozoru najskuteczniejszy polityk w naszej historii (jakby tej „naszej” historii nie liczyć) z politykiem, uwaga, najbardziej przeciwskutecznym (no to z głowy :). Takim, który ponoć od pięciu kolejnych wyborczych prób nic nie znaczy. A jak nic nie znaczy to chyba i nic nie może. Najpierw trzeba było więc pokonać go w wyborach parlamentarnych by uratować Polskę, później w prezydenckich. Oczywiście by cokolwiek w Polsce można było zrobić. A że jakoś po tym robiło się niezbyt wiele koniecznie trzeba było pokonać Kaczyńskiego we Wrocławiu. I na sam koniec nie zostało już nic innego jak tylko Sopot. Kiedy pisze ten tekst nie mam jeszcze pojęcia czy Donald Tusk pokonał Kaczyńskiego w Sopocie. W tej kwestii jestem rozbity. Z jednej strony wolałbym aby Karnowski już nigdy nigdzie nie rządził ale z drugiej chciałbym aby wreszcie nasz mąż stanu mógł rozwinąć skrzydła i pokazać co to nie on. I jeśli do tego brakuje mu tylko Sopotu to niech mu będzie. Niech ma ten Sopot.

I tu dochodzimy do paradoksu, który powinien dać do myślenia przede wszystkim tym, którzy od czci i wiary odsądzają fachowe i ogólnoludzkie kompetencje Kaczyńskiego a nie mogą się nachwalić ich zasobu posiadanego przez Tuska. Paradoks zawiera się właśnie w tym Sopocie nieszczęsnym. Który nagle, bo w ciągu zaledwie ostatnich kilkunastu dni stał się kluczem do panowania. Nie wiem nad czym ale sądząc ze słów i reakcji Tuska do panowania nad Polską. Tak się bowiem te słowa przez Tuska i jego ludzi układają jakby bez posiadania Sopotu zapomnieć można było o wszystkich zamierzeniach przedstawionym niegdyś przez tę ekipę Polakom. Słowem może mieć Tusk cała resztę ale bez Sopotu nie pojedzie. Może tez Kaczyński nic nie mieć ale ten Sopot jeden jedyny starczy mu by wszystko kontrolować.

Wiem, że głupio to brzmi ale cóż, nie ja taki sposób widzenia narzucam. Ja widzę to tak, że cokolwiek będzie możliwe chyba dopiero jak Donald Tusk wygra wybory na kierownika Drogi Mlecznej. Nic poniżej nie gwarantuje nam realizacji obietnic.
Swoją droga dziwi mnie powściągliwość tych wszystkich, co tak się po Kaczyńskim przejechali w tę i tamtą na okoliczność „zmiany oblicza” po wyborach prezydenckich. Dziwi mnie powściągliwość wobec Tuska, którzy nie czekał aż minie druga tura i „zmienił oblicze” trochę wcześniej. I trudno dyskutować, że ta zmiana była jakościowo mniej radykalna. Powiedziałbym, że była fundamentalna. Z obrońcy moralności w takiego … takiego rajfura co to niby z interesem nie ma nic wspólnego ale i tak wszyscy wiedzą że ma i to duży.

Jestem ostatnio przepracowany. I myślę, że należy mi się jakiś wypoczynek. Wybiorę się może na dzień do Sopotu by przekonać się na czym polega ukryty tam klucz do świata. Tak cenny że nawet Donald Tusk nie wahał się pokazać jak wartość jest gotów przypisać swemu słowu. Nic już nie udając.

Właśnie przeczytałem, że Karnowski wygrał ponoć o włos. Gratuluję panie Donaldzie. Jutro więc cały świat… Jeszcze tylko tę Drogę Mleczną odwojujcie.

niedziela, 5 grudnia 2010

Szczerzy demokraci we wnyku Rymkiewicza

Gdzieś kiedyś obiecałem, że jak tylko skończę „Samuela Zborowskiego” to o tym napiszę. Oczywiście nie o fakcie skończenia przez mnie lektury tylko o tym jak odebrałem kolejne starcie Rymkiewicza z rzeczywistością. A wiem już, że było brutalne…

Rzecz jest o tyle skomplikowana, że zanim książkę skończyłem natknąłem się na dwa obszerne jej omówienia autorstwa Piotra Skwiecińskiego w Rzeczpospolitej* oraz Zbigniewa Mikołejki z Tygodnika Powszechnego**. Na tyle istotne, że niejako wyznaczające pole do dyskusji o książce. Próbując odświeżyć sobie ich argumenty pogrzebałem w ich poszukiwaniu w sieci i doszukałem się jeszcze kilku głosów na temat i Rymkiewicza i tej jego książki. Nie tak szerokich i poważnych jak dwa wspomniane ale jeszcze ciekawiej ukazujących kwestię, o której chciałbym napisać.
Prześlizgnę się tylko nad uwagami Pilcha*** i Szostkiewicza**** zwracając co najwyżej im uwagę na to, że nikt poważny, a i nie do końca poważny jak choćby ja, nie recenzuje niczego w oparciu o jakiś przeczytany w gazecie fragment. Szostkiewiczowi nadto warto wytknąć zupełną śmieszność gdy na podstawie pożyczonego od Pilcha cytatu zastanawia się nawet czy, jak to było w zwyczaju czasu Wojny Wroniej, nie odnieść Rymkiewiczowi posiadanych książek jego autorstwa. To taka facecja. O ton tylko strawniejsza niż uwagi „gwiazdy” naszej „młodej literatury” i „nowej lewicy” Tomasza Piątka***** któremu szczerze radziłbym aby raczej z równą wnikliwością przyjrzał się swemu pisaniu.

Ciekawsze są opinie Macieja Nowickiego******, Elizy Szybowicz******* i wreszcie Krzysztofa Lubczyńskiego********.

O ile Skwieciński i Mikołejko błędnie choć świadomie zdają się umykać przed odniesieniem tej książki do współczesności, co w przypadku Skwiecińskiego jest o tyle ciekawe że w samym tekście z umieszczania Rymkiewicza w kontekście współczesności i polityki nie rezygnuje ale szuka dla tego innych uzasadnień, to wspomniani na końcu autorzy lokują „Samuela Zborowskiego” jak najbardziej jako dzieło polityczne odniesione do współczesności. I popełniają błąd znacznie poważniejszy niż tamta ostrożność Skwiecińskiego i Mikołejki wolących wypominać Rymkiewiczowi historyczne nieścisłości.

O sporze o historyczną prawdę i dokładność pisać nie będę bo ją można zamknąć prostym odesłaniem Mikołejki i Skwiecińskiego do początku książki w którym sam autor ostrzega przed taki sposobem patrzenia na jego wizję losów Samuela. Błąd popełniony przez Nowickiego, Szybowicz i Lubczyńskiego jest o wiele ciekawszy a w swej istocie nawet dający się nazwać zabawnym. Od razu uprzedzę, że nie chodzi mi o dość prymitywne odniesienie współczesnego odczytania książki Rymkiewicza do konkretnego, dzisiejszego sporu politycznego.

Pisząc:

">„Samuel Zborowski” jest utworem głęboko politycznym, niemal na tej samej zasadzie co słowa „Jebał was pies” w jednym z wywiadów skierowane do wyborców Donalda Tuska.”

myli się Nowicki a sekunduje mu myląc się jeszcze bardziej Szybowicz gdy stwierdza:

Nie chodzi nawet o trudną do usunięcia świadomość, że Rymkiewicz kieruje się motywami prostymi i doraźnymi, że mówiąc o Samuelu Zborowskim, myśli o Jarosławie Kaczyńskim, a kanclerz Zamojski to dla niego Donald Tusk.”.

To bardzo płytkie widzenie tego, co o współczesności ma do powiedzenia Rymkiewicz. Przede wszystkim z tego powodu, ze , jak sądzę oczywiście z pokorą podkreślając ten mój subiektywizm postrzegania i sądu, Rymkiewicz pisząc o rzeczpospolitej nie za bardzo w ogóle dostrzega „wyborców Donalda Tuska” a już z cała pewnością nie napisałby dzieła o Jarosławie Kaczyńskim i Donaldzie Tusku. O ile jeszcze pewnie wcielenie Kaczyńskiego w skórę Zborowskiego przez głowę by mu przeleciało zresztą dokładnie tak samo jak wcielenie w nią choćby rosemanna i każdego innego (wynika to, o czym jeszcze powiem, z tego, co Samuel u Rymkiewicza uosabia) to Donalda Tuska jako złowrogiego Kanclerza przewracającego Polskę na pewno by nie pokazał. Myślę, że nie chciałoby mu się dla Tuska nie tylko pisać całej książki ale nawet jednego słowa. Zresztą i Tusk i Kaczyński przy rozważaniach o przyszłości ziem polskich zasiedlanych w przyszłości przez polskie lub niepolskie inteligentne ślimaki to perspektywa czasowa nie do zauważenia w ogóle.

Najciekawszą rzecz, wskazującą właśnie najwyraźniej istotę popełnionego błędu, powiedział (napisał) Krzysztof Lubczyński. Stwierdzając:

„Jakoś nie czuje się, by Rymkiewicz naprawdę wierzył, że magnacki watażka i niepohamowany, lekkomyślny gwałtownik może być wiarygodnym wolnościowym emblematem. Trochę to odbiera książce – by posłużyć się językiem młodzieży – power, energię tak dla Rymkiewicza charakterystyczną. Wyraża się to nawet w dość oszczędnym udzielaniu tytułowemu bohaterowi miejsca na kartach książki.”

przyznaje, nie zdając sobie zapewne wcale sporawy z tego, że wpadł w ten wnyk, który na niego i myślących podobnie zastawił Rymkiewicz.

„[…]że magnacki watażka i niepohamowany, lekkomyślny gwałtownik może być wiarygodnym wolnościowym emblematem”

Przenieśmy to na grunt dzisiejszy bo o dzisiaj wszak pisze Rymkiewicz ubierając aktorów w kostium wieku XVI. Kto może wedle dzisiejszych wzorców i reguł dzisiaj panujących być „wolnościowym emblematem”? Czy w ogóle w systemie, który opiera się na wpajanym nam przekonaniu, że „wszyscy równi” może być ktoś, kto będzie „emblematem wolnościowym” albo, tym bardziej, kto nie będzie? Czy jest ktoś, kto dziś symbolizuje bardziej wolność i demokrację niż na przykład rosemann? Albo hipotetyczny pan Janek z Pacanowa? Albo ktokolwiek inny tutaj? W tym Samuel Zborowski - watażka i niepohamowany, lekkomyślny gwałtownik, gdyby dziś żył? Wszak pojawienie się takiej ikony, która bardziej niż inni byłaby emblematem to oczywiste zaprzeczenie podnoszonego z czasem coraz bardziej (aż do granic karykatury chwilami) egalitaryzmu tej rzeczywistości, którą konstruuje demokracja jako system.

Ale nie za bardzo dziwi mnie, choć przyznam, że bawi, to wpadanie szczerych demokratów we wnyk który na nich zastawił Rymkiewicz ze swym watażką Samuelem. Nie w takie wnyki oni już przecież wpadali. Ot wspomnieć wystarczy nam przejściowy epizod zatrzęsienia naszym fundamentem demokracji gdy okazało się na przykład, ze z jej reguł, za jakieś tam zasługi i jakichś tam powodów zwolniony jest Bronisław Geremek lekceważący powszechne w Rzeczpospolitej reguły prawne i wzbudzający tym podziw szczerych demokratów. Bo demokracja demokracją ale są wszyscy równi i paru równiejszych. Samuel się widocznie nie łapie ale jakby się starał to kto wie?

Na chwilę wróćmy do XVI wieku oraz do uwag Skwiecińskiego i Mikołejki. Choć to taki wybieg by za chwilę tryumfalnie wrócić do współczesności. Obaj autorzy nie mogą darować Rymkiewiczowi tego, że wolność tamtych obywateli utożsamia on z czymś, co oni nazywają „anarchią”. Nie przypadkiem napisałem w cudzysłowie choć obaj panowie taką interpunkcję z całym przekonaniem sobie darowali. Ja darować nie mogłem bo i tu dostrzegam błąd obu panów. Wskazujący na to chyba, że umknął obu panom ten rozdział, w którym Rymkiewicz podaje prawną podstawę tego, co panowie (przynajmniej w przypadku sporu Zborowskich z królem) nazywają anarchią. Chodzi mi o XVII artykuł henrycjański. Pisałem już o nim ale napisze jeszcze raz. On, tak jak i cała reszta zapisów, zasługujące na by je traktować łącznie jako nasz powód do dumy raczej niż wstydu, był zaprzysiężonym przez króla prawem. I jeśli monarcha (Walezy albo każdy następny po nim) nie zadbał o to by uściślić reguły jego stosowania to znaczy, że był durniem albo od razu zamierzał nic sobie z niego nie robić. A w takiej postaci sprawiał, że w ogóle trudno jakiekolwiek wystąpienie szlachcica przeciwko królowi mieć za coś bezprawnego!

Ta wierność stanowionemu prawu przewrotnie sprawia, ze Rymkiewicz z miejsca przestaje nam jawić się jako postać anachroniczna. Anachroniczni zaczynają być jego adwersarze. I nie o słowa, w tym te o Rymkiewiczu mi tylko chodzi. Wróćmy więc do obecnej rzeczywistości i przespacerujmy się warszawską ulicą 11 listopada 2010 r. Nie da się za bardzo… Nie da się bo trwa na niej walka o wolność, niepodległość, demokrację i internacjonalizm. A między walczącymi przemykają grupki stróżów prawa walczące o to by prawo zaczęło być przestrzegane. I czym różni się ta warszawska ulica od Polski wieku XVI. Tym, że na te rozróby żadnego „artykułu XVII” nie ma. I nic nie zmieni chór „szczerych demokratów”, który uważa, że nic to bo na „pogrobowców ONR-u” żadne prawo im nie jest potrzebne. Czym się ta banda „dzielnych chłopców” różni od Samuela Zborowskiego? Tym, że on miał ten cholerny XVII artykuł i był w prawie! Inaczej niż wy „szczerzy demokraci”. I na tym wnyk Rymkiewicza właśnie polega.

* Piotr Skwieciński „Trumna z szybką”, „Rzeczpospolita”, 30.10 – 1.11.2010 r., str. P8-P9 (tekst na stronie gazety dostępny tylko za opłatą: http://stara.rp.pl/artykul/556360,556434.html

**Zbigniew Mikołejko, Martwa natura ze ściętą głową” / 16.11.2010 Tygodnik powszechny, http://tygodnik.onet.pl/1,55669,druk.html

*** http://www.przekroj.pl/publicystyka_pilch_artykul,7162.html?print=1


**** http://szostkiewicz.blog.polityka.pl/?p=687

***** http://www.krytykapolityczna.pl/TomaszPiatek/Goraczkowytreatmentfilmowy/menuid-215.html

****** http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/newsweek_kultura/samuel-zborowski-kontra-tusk,67960,1

******* http://www.dwutygodnik.com.pl/artykul/1587-rokosz-rymkiewicza.html

******** http://www.pisarze.pl/index.php/recenzje/59-krzysztof-lubczyski-zoty-wiek-postmodernistycznie-widziany.html