środa, 31 października 2012

Państwo Tuska bada katastrofę



Trudno nie odnieść się do słów, które padły z ust polityków w związku z wczorajszą publikacją „Rzeczpospolitej”. Odpuszczę sobie słowa Jarosława Kaczyńskiego bo nawet gdyby powiedział, że Tusk osobiście rąbał toporem pasażerów lotu, mają one tylko to znaczenie, że wezmą je sobie do serca przyszli lub niedoszli wyborcy. Mogą więc być użyte przeciwko niemu. I pewnie będą. O czym na koniec.
Co innego słowa pana Premiera. Tu stawiam wyraźny akcent na słowie „Premiera” by było jasne, że mówimy o państwowym urzędniku, którego słowa mają często skutki prawne. Ot choćby taka umowa z Rosjanami zawarta ponoć „na gębę” a jakie skutki!. Są tacy, co twierdza, że tak nie wolno i chcą stawiać przed Trybunał ale też i tacy, co uważają, że owszem, jak najbardziej.
Zatem jeśli Premier twierdzi na przykład, że „Państwo polskie prowadzi badania nad każdym elementem katastrofy.”* to znaczy to nie mniej ni więcej, że każdy element, który jest badany, bada wspomniane „państwo polskie”. I tu mam niejaki kłopot bo nie za bardzo wiem jak sobie interpretować owe słowa. szczególnie w zestawieniu z informacją z wczoraj, z której wynika, że być może pobrane próbki będą badane w Moskwie a na pewno to tamtejsi specjaliści będą je pobierać na podstawie wskazań naszych specjalistów. Ponoć już są pobrane i czekają w Moskiwie. Na co czekają i po co skoro nasi specjaliści już przyjechali nie wiadomo. Ale są zaplombowane. Jeśli zbada się je w Moskwie wynika oto, że ci moskiewscy specjaliści, co próbki pobiorą a może i zbadają też chyba są nasi. No bo skoro „państwo polskie” bada, nie może być inaczej.
Trudno zaprzeczyć, że t właśnie za przyczyną pana Tuska i jego „pełnej odpowiedzialności” tak się nam w sprawie Smoleńska granice naszego „państwa polskiego rozmywają”. Widać to było wyraźnie wczoraj choć zdaję sobie sprawę, że wielu nie zwróciło na to uwagi, gdy część tego „państwa polskiego” (taki Klich Edmund na przykład) bez wahania sypała inne części jako te, które coś mogły a nie chciały.  Potem wszystko wróciło do normy, drobne się zgodziły i znów jest git. (kłania się Janerka)
Zatem trudno się dziwić czemukolwiek. Szczególnie zaś coraz ostrzejszym reakcjom tych, których tragedia dotknęła najbardziej. Nie, nie mam na myśli pana Komorowskiego choć swego czasu jego główny podręczny Nałęcz wprost sformułował pogląd, że jego pryncypał jest największą ofiarą katastrofy. Chodzi mi o rodziny, które dzięki temu w jaki sposób państwo polskie prowadzi badania nad każdym elementem katastrofy” pewnie jeszcze długo nie będą mogły zaznać spokoju.
W wypowiedzi pana Tuska pojawił się jeszcze jeden, szybko podchwycony przez jego współpracownika, pana Grupińskiego wątek. Oto Premier stwierdził, że „nie sposób ułożyć sobie życie w jednym państwie z osobami takimi jak Jarosław Kaczyński”. Trudno stwierdzić co dalej, skoro nie sposób. Czy oznacza to, że pan Premier ma zamiar „układać sobie życie” poza Polską czy raczej sprawi, że zmuszony do tego będzie Jarosław Kaczyński? Można by obstawiać z troska ten pierwszy wariant bo przecież pan Tusk to nie Łukaszenka, nie Putin (chciał by…!) ani nawet Janukowycz, który coś tam może konkurentowi... No helou!
Ale kiedy Grupiński, podążając za szefem oświadcza, że „W Polsce nie powinno być miejsca dla Jarosława Kaczyńskiego, który oskarża władze Rzeczpospolitej o współudział w zamachu”** od razu przestaje dziwić pytanie Kaczyńskiego czy chcą go zastrzelić czy skończy się tylko banicją. Bo gdzie jest to miejsce i co, jeśli Kaczyński nie złapie sugestii Grupińskiego? Nie ma to nie ma. Reszta to w końcu szczegóły techniczne.
Zastanawiam się, czy te durne słowa Tuska i Grupińskiego, które skutecznie zniwelowały efekt mało roztropnej wypowiedzi Kaczyńskiego dotyczącej zamordowania 96 osób, były przemyślane (jeśli tak to kusi pytać przez kogo- autor, autor!) czy też stanowiły efekt rozprężenia po potężnym stresie z poranka. tak potężnym, że się panom role pomieszały. Bez wątpienia nie współgrają one z tym na siłę konstruowanym kontrastem ze słowami Kaczyńskiego. On oskarżał, może nie roztropnie. Oni grozili. I to jest dopiero problem zważywszy na to, na co zwróciłem uwagę. Jeden to najwyższy państwowy urzędnik.
Zanim mnie ktoś zaatakuje, że jakoś tak nieproporcjonalnie oceniam, przypomnę prostą zasadę. Inaczej należy oceniać słowa wypowiadane przez opozycję, która ma coś, co nazywa się często „zbójeckim prawem” a inaczej urzędnika państwowego. szczególnie tego najwyższego, który łatwo może się narazić na zarzut totalniackich ciągot.

wtorek, 30 października 2012

Ja, „Rzepa”, Szeląg i fakty



To nie megalomania, że zaczynam od siebie. Na skromne auto da fe powinni zdecydować się prawie wszyscy, którzy dali się ponieść fałszywej fali z dzisiejszego ranka. Oczywiście, dałem się ponieść nie mniej niż inni. Choć może nie tak znowu bardzo. W końcu nikogo nie wieszałem, nie wsadzałem za kraty ani nawet nie obalałem. Z drugiej zaś strony nie wymyślałem też należącej do BOR-owców broni co strzela trotylem ani Smoleńska prątkującego trotylem Luftwaffe czy tam Armii Czerwonej. Tyle chociaż mego.
Swoje wyznanie win opublikowała już „Rzeczpospolita”. Przyznam szczerze, że w sposób zaskakujący. Z mizerną siłą przekazu ale rekompensując to szybkością. Podejrzaną wręcz jak na istniejącą przecież potrzebę ponownej, szczegółowej weryfikacji zebranego materiału. Sądziłem raczej, że odkopnie się jutro sprzedając przy okazji cały nakład drugiego dnia z rzędu.
Może na jutro zostawiła sobie rozprawę nie z prokuraturą ale z Gmyzem. Bo za kompromitację, której równej nie byłoby łatwo znaleźć w najnowszej historii naszych mediów jakaś kara być musi. Chyba, że ten ma jednak coś jeszcze za pazuchą. Mieć powinien bez wątpienia honorową legitymację Platformy Obywatelskiej w złotej oprawie. Nie wiem czy aspirował ale zapracował.
Ale nie jest tak, że w tym starciu górą jest Prokuratura Wojskowa. Nie jest głównie za sprawą pułkownika Szeląga, który pozwolił sobie wejść w nie swoje buty. Bo akurat to nie jego rolą jest uspokajać opinię publiczną. Tym bardziej, że powodów nie miał żadnych. Bo tak, jak „Rzeczpospolita” nie miała chyba podstaw by niepokoić społeczeństwo (a przecież mocno zaniepokoiła) tak on nie miał i nie ma podstaw by je uspokajać. Bo w końcu wie on tyle co i „Rzepa”. Tylko między nimi jest drobna różnica oceny szklanki napełnionej do połowy.
Jak bardzo można tę „szklankę” różni postrzegać pokazali panowie Kaczyński i Tusk. Ten pierwszy mocno zatrząsł (być może nawet ją zburzył) tak misternie budowaną od miesięcy konstrukcją, po której miał się ze swą partią wspiąć do władzy. Ten drugi musiał mocno przestraszyć się całej sytuacji skoro nie był w stanie powstrzymać się przed idiotycznym bo trudnym do zinterpretowania stwierdzeniem iż „nie sposób ułożyć sobie życie w jednym państwie z osobami takimi jak Jarosław Kaczyński.”
W dalekim tle całej sprawy, którą zdominowały dość groteskowe działania groteskowo prezentujących się głównych aktorów pozostają fakty. Choć bez wątpienia to one grać powinny główne role.
Tym bardziej że są naprawdę ciekawe.
Faktem jest, że z jakiegoś powodu w dwa lata po smoleńskiej tragedii prokuratorzy zdecydowali się na eskapadę grupy fachowców  w tym pirotechników. Wróble ćwierkają, że było to wynikiem badań związanych z pierwszymi ekshumacjami.
Faktem jest, że coś ze Smoleńska przywieźli a więc znaleźli tam coś, co ich zaintrygowało. To jest o tyle ciekawe, że przecież wcześniej ich poprzednicy nic takiego nie znaleźli. Tu taka dygresja, że zbieżność znalezisk ze Smoleńska i z ciał wyklucza późniejsze pojawienie się tego „czegoś”. W końcu ciała ze Smoleńska trafiły do Moskwy już 11 kwietnia.
Faktem jest dość dziwna reakcja po tej stronie, która, jak twierdzi Tusk, „prowadzi badania nad każdym elementem katastrofy”. Okazało się, ze może i prowadzi ale wątpić można czy faktycznie nad każdym. „O ile mi wiadomo, to w ogóle nie badano wraku, a jeżeli badano, to zbyt pobieżnie, bo nie wykryto żadnych śladów materiałów wybuchowych. Jak mówił, […] wydał polecenie zbadania wraku wojskowemu inżynierowi. Ten odmówił badania.”** stwierdził jeden z tych, którzy tymi „każdymi elementami” powinni się faktycznie zająć.
Konkludując dano nie było tak gorącego dnia w naszej polityce. Ale nie tylko w polityce. Widząc reakcje ludzi, którzy nigdy nie dawali znaku choćby i najmniejszego zainteresowania polityką przyznać trzeba, że to było trzęsienie.
Z jakim skutkiem zatrząsł Polską pan Cezary Gryz to się zobaczy

poniedziałek, 29 października 2012

Kluczowy dowód czyli milczenie Tuska i taśma z Jaka



Pewnie zdziwicie się ale postanowiłem zagrać w szczególnej kapeli. Dokładnie stanowimy teraz trio, które dzieli prawie wszystko ale dzieli zgodność w jednej sprawie. Tak, jak pan Czuchnowski i pani Kublik* za nic nie mogę pojąć czemu rząd pana Tuska ignoruje i lekceważy to, że „druga strona” tak wyraźnie wygrywa propagandowo ostatnie fakty związane z tragedią smoleńską zamiast skutecznie przeciąć wszystko.
Oczywiście pytanie co tak czołowych specjalistów „Wyborczej” w sprawach Smoleńska nagle skłoniło by równocześnie, niemal jednym głosem zaczęli skamleć o „smoleńską prawdę” i napominać Tuska jest samo w sobie niezwykle interesujące. Ale tym niech się zajmie kto inny. Psychologowie czy wiktymolodzy…
Mnie ciekawi to, co w jakiś tam sposób, zgodnie z unisono duetu Czuchnowski-Kublik może nie wyjaśniłoby całej sprawy ale mogłoby przynajmniej jakieś wątpliwości rozwiać. A już na pewno uciszyłoby wszelkie sugestie, że w ostatniej „smoleńskiej śmierci” jest coś tajemniczego i nieprzypadkowego.
Pozostawianie sprawy bez wyjaśnienia może mieć niebagatelny wpływ na pogłębianie się w społeczeństwie niewiary w profesjonalizm i czyste intencje rządu.** Przynajmniej w sprawie Smoleńska. Bez wątpienia może wpłynąć destrukcyjnie na psyche i tak już podenerwowanego czy poirytowanego duetu Kublik- Czuchnowski. Tu warto zauważyć, że podobne, choć może nie tak histeryczne oczekiwania zgłaszają i inni, którzy uprawiają „ten sam kawałek roli” co wymieniona dwójka. *** Przyznając przy okazji, że nie za bardzo wiedzą, oni, mistrzowie i wszystkowiedzący, jak sobie z tym poradzić. Bo milczeć źle a polemizować… jeszcze gorzej. Jeszcze się nie daj Bóg nobilituje drugą stronę!
Cały czas mi się na dygresje zbiera. Pewnie temu, że już ponad dwa lata ten duet i ta cała reszta pracują by było „zaplute, zamazane” a tu jak na złość jest jakby odwrotnie. I nie wiadomo czy to poczucie skopanej przez niewdzięczny los dumy tak ich boli, urażony niepowodzeniem profesjonalizm czy może co inne. Strach na przykład.
Ale tak naprawdę ja o czym innym. Nie o tym, że się nam tak przypadki ostatnio skumulowały i tę całą kupę „przypadków” trzeba było wykopywać z ziemi a tu jeszcze przypadkiem ubyło świadka. I to nie jakiegoś pośledniego. Choć jakoś nie za bardzo był nagłaśniany. Przynajmniej oficjalnie.
Ja o tym, że przecież zeznania i wypowiedzi chorążego Musia, były znane od dość dawna. I nie trudno nawet dla osoby mało inteligentnej (a co dopiero dla mocarzy z KPRM czy PKBWL) było zauważyć, że nijak nie pasują do oficjalnych „ustaleń” zarówno polskich i rosyjskich. Zatem czemu nikt choćby nie spróbował zaprzeczyć albo i całkowicie zdyskredytować to, co mówił. Przecież z tym nie było żadnego problemu. O ile bowiem w sprawie „czarnych skrzynek” z Tupolewa ciągle jesteśmy skazani na kłótnie co do ich wiarygodności o tyle w przypadku Jaka jest diametralnie inaczej. Te „czarne skrzynki” nie są w ruskim areszcie i mogą być publikowane do woli.
Ktoś oczywiście zauważy, że nic podobnego, że przecież to dowód. Poproszę wtedy by z siebie durnia nie robił. Jakoś zapisy z Tupolewa, które bez wątpienia były dowodem jeszcze istotniejszym były publikowane. I to w wielu wersjach. Z „debeściakami” i Błasikiem, oraz bez. Co stoi zatem na przeszkodzie? Przecież raz na zawsze ucięłoby się wersję „50 metrów” i innych „omamów” Musiała. A tu dwa lata mija i …
A przy okazji i Kublik i Czuchnowski i Lis i Nowakowska choć na chwilę mogliby odetchnąć w tej niezrozumiałej irytacji czy nawet irracjonalnym strachu.




niedziela, 28 października 2012

Próba (oddech na plecach Donalda Tchórza)



Przez lata słyszeliśmy, że pan Donald Tchórz nie ma z kim przegrać. I jeszcze to, że w ten sposób ci, z którymi przegrać nie może (choćby i chciał choć oczywiście nie chciał i nie chce) ponoszą odpowiedzialność za to, że tu i ówdzie, w różnych zakamarkach naszego państwa źle się dzieje. Bo nie mobilizuje, nie wywiera presji, nie naciska, nie czuć jej oddechu na plecach. Plechach Donalda Tchórza. Oczywiście to nie było tak, że w tych zakamarkach nie szły jakieś istotne sprawy. Ot jakieś drobiazgi… Ale chodziło o zasadę.
Czasami nawet zastanawiałem się, czy pan Donald Tchórz nie poczuje jeszcze większej odpowiedzialności za państwo i dla jego dobra i dla tych zasad nie oddeleguje do opozycji najbardziej zaufanych towarzyszy. Jakoś tam w końcu powstał Ruch Pajacyka. Ale to takie didaskalia.
Rzecz w tym bowiem, że gnuśniała nam jakoby władza bo nie miała z kim przegrać i nie czuła na plecach oddechu.
To zaś pozwalało sądzić, że jakby się opozycja zebrała, pokombinowała i pan Tchórz a z nim i reszta władzy poczuły ten oddech, wszystko by zaczęło iść jak „ta lala”.
Taka ta opozycja była nieodpowiedzialna. Można by sądzić.
Przyznam, że ciekaw byłem niezmiernie jakby to było. Gdyby na plecach faktycznie poczuli. Słuchając jednak legend o „szklanym dachu” powoli wątpić zacząłem że przekonam się i zobaczę. Ale nieznane są przecież wyroki…
No i mamy. Donald Tchórz a z nim jego ekipa nie tylko poczuli na plecach oddech. Zdarza się, ze to oni muszą dyszeć innym w plecy. A ci, co dotąd przekonani byli, że faktycznie Donald Tchórz „nie ma z kim przegrać” teraz przekonują że owszem, ma. W dodatku potrafią jasno wykazać tym, którzy pozostali w poetyce prawdy poprzedniego etapu i wskazują na przykład „brak zdolności koalicyjnej” by się do tej logiki czasu minionego nie przyzwyczajali. I wykazują, ze może być różnie.
W każdym razie skoro już wiadomo, że jest z kim przegrać i że ten oddech na plecach jest wyczuwalny, powinniśmy obserwować oczywiste odrodzenie naszej obecnej władzy. Zmobilizowanej, zmotywowanej, pobudzonej do działania.
A tu, proszę o wybaczenie, dupa!
W warunkach presji nasza „lepsza drużyna” gubi się jak grupka przedszkolaków z wesołym miasteczku.
Oczywiście władza próbuje rzecz jasna w jakiś tam sposób kreować narrację i przejmować inicjatywę ale jak jej wychodzi, widać doskonale. Nawet mówić nie warto. Wygląda na to, że nasze państwo pod obecną władzą jest w stanie jedynie nacisnąć jakiś tam guzik. To znaczy tylko na tyle ocenia swoje kompetencje. I kiedy okazuje się, że ten guzik ostatecznie nie został wciśnięty, robi z tego wielkie halo, pręży się i ostatecznie kogoś tam wywala.
Gdyby tak krok po kroku podążać od sprawy do sprawy, od ministerstwa do ministerstwa, można by wyciągnąć cała kaskadę spraw dziwnych albo takich, które są w stanie sprawić, że nic już nas nie zdziwi.
Mamy więc oszałamiające wyczyny pana Radosława i jego podręcznych, które powinniśmy kontemplować na zimno i w skupieniu. Jak pan Radosław obejmie wkrótce podobne wyczyny enigmatyczną „tajemnicą dyplomatyczną” tej przyjemności już mieć nie będziemy. Przynajmniej teoretycznie. Praktycznie jaja będą większe bo o ile teraz jakoś tam można wytłumaczyć że procedury, że praktyka. Jak wylezą (a wziąwszy „profesjonalizm podręcznych niechybnie wylecą) sprawy objęte „tajemnicą” to twittera panu Radkowi nie starczy by się wyłgać.
Nie wiadomo nawet kogo pytać o wysokość gaży a jeszcze bardziej o sens jej płacenia panu Gradowi w sytuacji, gdy pewnie żaden atom nas nie oświetli.
Trudno nawet komentować stan praworządności, któremu od jakiegoś czasu wydają się najbardziej zagrażać funkcjonariusze policji, sędziwie i prokuratorzy.
I tak można w kółko. A złe języki powtarzają na tej podstawie, że się pan Donald Tchórz boi albo całkiem nie sprawdza w warunkach presji.
A wniosek z tego taki, że nie sprawdza się w żadnej sytuacji. Jak nie miał z kim przegrać, było źle. Jak ma, jest jeszcze gorzej.
I tyle z tej próby wynika.

sobota, 27 października 2012

Chamstwo to narzędzie marketingu i walki politycznej



Dyskusja między Januszem40* a Gizem Trójmiasto** o Polakach – barbarzyńcach jest jedną z najciekawszych, jaka pojawiła się od dość długiego czasu w Salonie24. I chwała Administracji, że udało się ją dostrzec i stosownie wyróżnić.
Jednak obaj koledzy idą nieco za daleko w formułowanych sądach. Bardziej chyba Giz, który sugeruje „Jednak skoro nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni, z wielkim oburzeniem wytykamy naszym rządzącym rażącą głupotę, indolencję idące w parze z chamstwem, prywatą, działaniem na szkodę itp, a szerzej mamy za złe "naszym elitom" buractwo, oportunizm bądź cynizm, to może jednak wypada przejrzeć się również sobie, czyli społeczeństwu.” Myślę, że choć i obywatelom i wyłanianej z nich i przez nich władzy w jakimś stopniu można przypisać mentalną a może i genetyczną skłonność do wymienionych i opisanych przypadłości, ich skala a przede wszystkim źródło są nieco albo i całkiem inne. Giz niesłusznie lekceważy wpływ mediów a nie powinien. Jeśli zastanowić się nad oczywistym kryzysem modelu wychowawczego związanego z rodziną to pomijając przyczyny i konsekwencje warto zastanowić się i nad tym, że w miejsce tej „dziury w ziemi” jaka pozostałą po tym narzędziu kształtującym człowieka coś musiało się wepchnąć. Tylko co?
Kiedyś wspominałem już o genialnym początku płyty kalifornijskiej legendy rocka Jane,s Addiction. Płyta „Ritual de lo Habitual”. Zaczyna się ona sławnym i dość znamiennym zdaniem wypowiadanym przez nieznaną kobietę po hiszpańsku. „Panie i Panowie, mamy większy wpływ na wasze dzieci niż wy, ale też je kochamy.”***
Myślę, że problemem są właśnie ci, którzy „też kochają” dzieci, mające deficyt rodzicielskiego wpływu i  też mają na nie  „większy wpływ niż wy”.
A kim są ci, co „też kochają”? Bez wątpienia trudno w tym zestawie wskazać kogoś mającego ów „większy wpływ” w stopniu większym niż media. I kiedy dochodzi do naturalnych choćby w wieku dojrzewania antyrodzicielskich buntów nastolatków, media najczęściej są w jakimś stopniu podżegaczem jak i sojusznikiem buntowników.
I choć w jakiś sposób wynika to z poczucia misji, chęci „kształtowania społeczeństwa” to przede wszystkim z tego, że potrzebują one, te media „sprzedać kilka sztuk…”. A jak się chce sprzedać, to zadowolonemu klientowi a ten jest zadowolony jak wychodzi na jego.
Czemu „wychodzenie ja jego” musi jednak wiązać się z większymi lub mniejszymi erupcjami obscenu i oczywistego chamstwa? Tak do końca nie wiem. Ale ktoś kiedyś wpadł na dość destrukcyjny koncept, że doskonale powinien sprzedawać się „luz”, „swoboda” i „wolność”. A symbolem tych „wartości” miało być łamanie reguł i konwenansów. I okazało się, ze jest to rynek wyjątkowo chłonny i ciągle przyszłościowy.
I od pewnego momentu Giz faktycznie ma rację. Tu już nie trzeba wykolejonych mediów. Pierwsze pokolenie ich „wychowawczego produktu” kontynuuje dzieło już jako taka społeczna autarkia. Samowystarczalnie. I tu można rzec, że albo się zadziała radykalnie (na co szans nie widzę) albo należy na to zwyczajnie „położyć lachę” i przestać się i dziwić i oburzać. Przyjąć, że tak jest i być musi.
Tylko co z tym wspólnego ma polityka? Od jakiegoś czasu ma. Dokładnie od czasu gdy postanowiła się sprzedawać na takich samych zasadach jak sprzedaje się makaron czy papier toaletowy. A jak wiadomo produkt dostosowuje się do oczekiwań „finalnego odbiorcy”. I tu znów warto pospierać się z Gizem. On sugeruje, że chamstwo jest cechą i rządzonych i rządzących. Ja skłonny jestem uznać, ze dla rządzących jest narzędziem. Pierwszym, który uznał bez zastrzeżeń przydatność tego narzędzia był oczywiście Andrzej Lepper. Jednak  do perfekcji doprowadził je Donald Tusk. O ile bowiem Lepper tylko z niego korzystał o tyle Tusk dokonał czegoś w rodzaju jego afirmacji. Oczywiście można mi zarzucić i pewnie niektórzy zarzucą stronniczość ale szczególnym zdarzeniem, które pozwala mi snuć takie rozważania była sławetna manifestacja „przeciwników krzyża” a jeszcze bardziej wyrażona po niej i o niej publicznie opinia Donalda Tuska. To była w jego wykonaniu taka, pewnie nie zamierzona, karykatura boskiego „idźcie i rozmnażajcie się”. „Idźcie i bądźcie chamscy” zasugerował Donald Tusk. I wbrew pozorom (choć tego wykluczyć do końca nie można) nie była to emanacja robaczywego wnętrza Premiera lecz sprytna kalkulacja. Nie wiem czy sam Tusk czy któryś z jego doradców pokazał mu specyficzną niszę w wyborczej masie. Niszę po którą nikt jeszcze otwarcie nie sięgał. To jeszcze nie były czasy Pajacyka i jego nie skrywanej misji uczynienia z tej właśnie niszy głównej „grupy docelowej”. Chodzi o tę część mających prawa wyborcze i jakieś pretensje do „znania się na polityce”, która szczególnie lubi jak się nikt z niczym specjalnie „nie pier***i „ tylko „ku**a” idzie i „nap*****a”.
Wbrew pozorom i zgodnie z tym, co sądzi Giz to nie jest mała grupa. To jest coraz większa grupa. Myślę, że ona będzie jeszcze rosła bo miała a może ciągle jeszcze ma swój moment. I widać to nie tylko obserwując politykę. Jeszcze lepiej gdy się obserwuje ulicę.
Wczoraj szedłem ze spaceru po Starym Mieści w moim miasteczku. W pewnym momencie minąłem grupę najpewniej studentów albo licealistów. Wyglądali „zbyt porządnie” by sądzić, że to coś bliżej marginesu. W każdym razie była to trójka panów i jedna panna. Jeden z panów perorował coś i miało to taką formę, w której na jedno słowo neutralne przypadały trzy tak zwane „słowa rynsztokowe”. A mi, z moim konserwatywnym wyobrażeniem tego, jak należy traktować kobiety i zachowywać się w ich towarzystwie, smutno zrobiło się przede wszystkim dlatego, ze tej dziewczynie nic a nic nie przeszkadzało, że się jej kolega nie krępuje przy niej wypowiadać w języku furmańskim. Że nie widziała w tym zamachu na szacunek dla jej osoby. Że to dla wszystkich było czymś normalnym.
Zatem jak ma się zdobywać serca tych ordynusów? Póki medialny i polityczny produkt będzie się przykrawać pod taki „target”, będziemy musieli spijać „ważone” przy tym „piwo”.
Samo z siebie to się nie naprawi. A w obecnej sytuacji trzeba by pewnie Mojżesza i 40 lat na pustyni. Na to zaś się nie zanosi.





piątek, 26 października 2012

Możecie liczyć na przyjaciół czyli „niewielka wartość Marty Ka”



„Zapamiętajcie sobie radę którą dziś wam wszystkim dam
Możecie liczyć na przyjaciół, pomogą wam”*
W zasadzie nie mam pojęcia w jakim celu akurat teraz dziennikarze „Superekspresu” postanowili odgrzebać sprawę z roku 2007, kiedy Marta Kaczyńska rozstała się z pierwszym mężem i całkiem wyrzuciła go z życia swojego i swojej rodziny. Może uznano, że akurat teraz z jakiegoś powodu mogłaby stanowić jakieś zagrożenie dla kogoś, kogo czy to gazeta, czy jej naczelni czy też konkretni dziennikarze lubią lub poważają. A może, w związku z powyższym, jest też to działanie wyprzedzające ewentualną jej reakcję na sprawę skandalu ze zdjęciami smoleńskimi. Jakiś pozew przeciwko „pełnemu odpowiedzialności” Premierowi na przykład?  W każdym razie poczuli taką potrzebę i sprawę podrążyli tu i tam. I wydrążyli. Jeśli mają taką wolę, mają takie prawo. Jak mniemam, już dziś może jutro dla niektórych (mogę strzelać nawet o których „niektórych” może chodzić) stanie się lub już stało to tematem najistotniejszym, którym będą testować „pisowską hipokryzje” i parę innych paskudnych cech oponentów. Też mają prawo do tego.
Po prostu rzecz w sam raz dla naszego politycznego, obyczajowego i towarzyskiego magla.
Jednak w sprawie jest też coś, co wykracza poza wątpliwą powagę tematu. I w odróżnieniu od błahości całej reszty stanowi naprawdę punkt wyjścia do poważnych pytań i wątpliwości.
Okazuje się, że w swej dociekliwości i chęci drążenia żurnaliści „Superekspresu” dotarli do informacji odnoszących się do sprawy związanej z zaprzeczeniem ojcostwa pierwszej córki Marty Kaczyńskiej. Źródłem ich informacji była pani Barbara Skibicka, szefowa prokuratury rejonowej w Sopocie. Ponoć udzieliła wspomnianych informacji powołując się na przepisy ustawy o dostępie do informacji publicznej. Ja tu pomijam dociekanie na jakiej zasadzie i od którego momentu szczegóły sprawy jakiejś pani podważającej ojcostwo jakiegoś pana stają się „informacją publiczną”. Choć nie ukrywam, korci mnie by udać się do najbliższej rejonowej prokuratury i z takim samym uzasadnieniem poprosić o szczegóły podobnych spraw. Korci mnie to szczególnie dlatego, że ciekaw jestem niezmiernie jakimi słowy zostanę z tej instytucji przegnany. Czy będzie to prawniczy żargon, groźba czy obelga. A może taki koktajl wszystkiego po trochu.
Tyle, że w rzeczonej sprawie mamy do czynienia nie z „do najbliższą rejonowa prokuraturą” tylko z jedną z prokuratur trójmiejskich. Od jakiegoś czasu każda nazwa związana z „trójmiejskim wymieram sprawiedliwości” może kojarzyć się niczym jakieś tajemne zaklęcie z tandetnej gry RPG. Wcielasz się w jakiegoś, dajmy na to, asasyna, latasz tu i tam a jak ci na drodze ktoś stanie, rzucasz „prokuratura rejonowa w Sopocie” i ork czy inny równie paskudny stwór znika jak smagnięty magią.
Można sobie kpić do woli ale sprawa jest poważna. Trudno nie mieć wrażenia, że tam, nad wiadomą zatoką reguły, którymi kierują się niektóre instytucje ustalane są gdzie indziej i przez kogoś innego niż być powinny i są ustalane dla całej reszty.
Nie wiem czemu ale pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło gdy przeczytałem o szczególnej życzliwości, z jaką pani szefowa prokuratury potraktowała dziennikarzy… Jakże ona odbiega od tej, którą popisał się na przykład pan rzecznik MSZ. Aż trudno uwierzyć, ze to jest to samo państwo i jego „korpus urzędniczy”.
Tak więc skojarzenie, jakie mi się nasunęło gdy przeczytałem o szczególnej życzliwości, z jaką pani szefowa prokuratury potraktowała dziennikarzy dotyczyło  innej wypowiedzi na temat Marty Kaczyńskiej. „Nie znam jej, nie wiem czy ma ukryte talenty. Ale jeżeli wychowywała się w pobliżu tamtych dwóch, to obawiam się, że jej wartość jest niewielka"**
Jeśli zestawić słowa Lecha Wałęsy, bo to on rzecz jasna jest taki przenikliwy w ocenie cudzych dzieci a przy ocenie swoich najpewniej cierpi na „pomoroczność jasną”,  i czyny pani Barbary Skibickiej, szefowej prokuratury rejonowej w Sopocie można uznać, że znakomicie się uzupełniają. Jak śrubka z nakrętką nieomal. Jedna z moich ukochanych Ukochanych z przeszłości o takich sytuacjach, w których coś musiało się zdarzyć by spełniło się to, co chciała, zwykła mawiać „mówisz i masz”. Zatem „mówisz i masz” Lechu Wałęso. Mówisz i masz od pani Barbary Skibickiej.
Czyn pani Barbary Skibickiej, szefowej prokuratury rejonowej w Sopocie, wpisujący się niewątpliwie w osobliwy etos „trójmiejskiego wymiaru sprawiedliwości” uparcie nasuwa mi frazę z tekstu Stanisława Staszewskiego o legendarnej „Celinie”, którą na początku przytoczyłem.  Bo tak wygląda, że w relacjach, w których z jednej strony pojawiają się niekwestionowane „postaci” z Trójmiasta a z drugiej ów „trójmiejski wymiar sprawiedliwości” bez wątpienia „postaci” mają dobrze. Bo „Zapamiętajcie sobie radę którą dziś wam wszystkim dam. Możecie liczyć na przyjaciół, pomogą wam”.
Trudno powiedzieć czy pani Skibicka tak z dobrego serca, z przyzwyczajenia czy z innych powodów. Ale trudno zaprzeczyć, że jej „trójmiejska spolegliwość” powinna budzić zainteresowanie. Podobnie zresztą jak działania jej kolegów z gremium zajmującego się sprawami dyscyplinarnymi urzędników takich jak ona. Czy i w tym przypadku jakiś potencjalny tekst o przyjaciołach, na których można liczyć będzie stosownym komentarzem, nie wiem. Ale naprawdę nie zdziwiłbym się. Z czegoś przecież wzięła się specyficzna interpretacja „ustawy o dostępie do informacji publicznej” zastosowana przez panią prokurator. Jak dla mnie z pobłażliwości wobec takich właśnie numerów jak ten jej.

czwartek, 25 października 2012

„Pomyłka urzędnika niższego szczebla” (Donald Tchórz sypie)



Wiadomo już, że sprawę kolejnej pomyłki z identyfikacją ciał ofiar smoleńskiej będzie się tłumaczyć w sposób na wskroś wschodni, azjatycki. Znajdzie się wkrótce jakiś szeregowiec, do którego dotrze służbowa drabina poczynająca się u góry na Premierze a obejmująca jakiegoś Ministra dalej pewnie sekretarza stanu a na koniec będzie właśnie ten mniej lub bardziej szeregowy, któremu fakt, że jako jedyny był gdzie być powinien skwitują w postaci solidnego kopa w dupę.
Bo skoro już nasz pan Premier zdecydował się mentalnie być azjatą to jak znalazł jest do zastosowania i wciśnięcia głupiej tłuszczy sprawdzający się tam schemat dobrego batiuszki otoczonego stadem lizuchów i idiotów, którzy wszystko, dosłownie wszystko mu psują. Choć on chce nam nieba przychylić.
I później musi batiuszka świecić oczami przed ludem i tłumaczyć się z tych lizuchów i idiotów. Jakby sam tę winę ponosił.
Żyję na tyle długo, że zdążyłem w kilku miejscach na jakiś czas zapuścić korzenie. Były to różne środowiska. Ale bez względu na te różnice wszędzie w taki sam sposób oceniano typków, którzy próbowali wyślizgać się z winy zrzucając ją na innych. Różnie ich nazywano ale jakoś treściwie i trafnie opisuje to określenie „złamas”.
Niewiele czasu minęło od momentu, w którym „główny bohater” tego tekstu Sejmowi i światu oświadczył, że bierze PEŁNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Od tamtego czasu chyba zmienił albo zmodyfikował zdanie bo dziś, wobec kolejnej kompromitacji, którą zalicza kierowane przez niego państwo, chyba usiłuję się tą odpowiedzialnością dzielić. W taki sposób by ciężaru winy zbytnio nie odczuć.
Świetnym jest bez wątpienia gdy potrafi się pochylać nad krzywdą innych.
Mogę powtórzyć słowa największej troski i współczucia wobec tych, którzy muszą przeżywać takie dramatyczne i przykre momenty w związku z potrzebą ekshumacji i ponownego pochówku”*
Jeszcze lepszy gdy takie problemy od ręki wyjaśnia i rozwiązuje.
„Niewykluczone, że zgodnie z tym, o czym informował prokurator generalny na sali sejmowej, możemy mieć do czynienia z pomyłką identyfikacyjną urzędnika”
Oczywiście znajdą się tacy, którzy przyczepią się mnie, że ja się czepiam Tuska. Wywczas pewnie zaraz odegra Macierewiczem jak to ma w zwyczaju. Tak ma i już. Zapytają mnie co ja z tym Tuskiem skoro idzie o jakąś oczywistą „pomyłkę identyfikacyjną urzędnika”.
Niby jasne. Jakiś tam urzędas, najpewniej „pierdzistołek” wzięty z łaski i po znajomości na posadę. Który nie potrafił albo nie umiał zrobić tego, co do niego należało. I tyle.
Bzdura. I nie tylko dlatego, że jakoś nie wyobrażam sobie żadnego, nawet i tego najwyższego „urzędnika państwowego”, którego nie waham się nazywać tak jak nazywało się jemu podobnych, by w takich warunkach mógł dobrze wykonać takie zadanie. Skoro wiemy już na jakich zasadach i w jakich warunkach „rozpoznawać” trzeba było w Moskwie, nie dziwmy się, że ktoś nie był w stanie rozpoznać obcej mu przecież osoby.
Poza tym pozostaje jeszcze to „co do niego należało”. Tu taki fragment stosowny, który doskonale ilustruje co do kogo należało.
- Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego przy wszystkich sekcjach zwłok w Moskwie nie było polskich prokuratorów. Powinni tam być - mówił wiceminister spraw zagranicznych Jacek Najder. Przyznał, że został wysłany do Smoleńska przez ministra Radosława Sikorskiego bez jakichkolwiek instrukcji i zadań.”**
Zatem proszę się już więcej niczemu w tej sprawie nie dziwić. Szczególnie zaś temu, że wedle mojej oceny i swoich własnych słów odpowiedzialność za tę kompromitację i ból sprawiony rodzinie ponosi złotousty i genialnie wprawiony w umiejętności zrzucania winy na wszystkich innych Premier Donald Tchórz.


wtorek, 23 października 2012

W okowach wartości czyli jeszcze Polska…



Gdyby nie waga samej sprawy można by całą rzecz uznać za zabawny zwrot akcji w trwającym od dość dawna serialu edukacyjnym, mającym a uczynić z nas „nowoczesny naród”. A właściwie nie naród bo ten nowoczesny z natury rzecz być nie może ale „nowoczesne społeczeństwo”. I choć różne Wandy Nowickie nabawiły się najpewniej w walce o tę cudowną przemianę monstrualnej przepukliny, naród jakoś chyba nie ma ochoty stać się tym wspomnianym „społeczeństwem”.
Przyznam szczerze, że kiedy polityczna dysputa znów skupiła się na tematach w rodzaju In vitro i ustawy aborcyjnej, uznałem, że lada chwila okazać się może, iż przywiązanie do zasad, demonstrowane przez niektóre ugrupowania i niektóre osoby może zostać źle odebrane przez wyborców i jeszcze gorzej odebrane.
Bo przecież kryzys i takie tam…
Kiedy opublikowany został sondaż prezentujący stosunek Polaków do aborcji, byłem mocno zdziwiony. Bo Wanda Nowicka jaka jest, każdy widzi. Ale jak ją wzmocnić różnymi gazetami lub czasopismami, ma szansę jakiś tam punkt widzenia społeczeństwu narzucić. Okazuje się jednak, że guzik, że nie ważne że Wanda Nowicka. A może właśnie w tym, rzecz, że Wanda Nowicka…
W każdym razie przez ostanie lata o 10 punktów procentowych wzrosła liczba osób, które są za ochroną życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Tak myśli około 80% Polaków. Jednym słowem zabobon i ciemnogród.
Ale nie znaczy to, że skazani jesteśmy na trwanie w stanie, w którym wstyd nas pokazać „nowoczesnemu światu”. Są miejsca i środowiska, które praca u podstaw starają się jak mogą zmienić tę zawstydzającą sytuację. Nie wiem jak to jest i mogę tylko zgadywać, że ze świecą dziś szukać uczelni, na której nie ma jakiegoś zakładu czy nawet katedry zajmującej się jakimiś „genede studies”. Czyli zaczyn już jest.
W ogóle tam, na różnych uczelniach zwanych cięgle jeszcze wyższymi nie ustają w wysiłkach, by choćby siłą kształtować nowego, sowie… współczesnego człowieka. Tak jak na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, gdzie nie ma miejsca dla takich wyrzutków, którzy wprost przyznają się do monarchistycznych sympatii oraz mają zastrzeżenia do idei humanizmu. Starczy, ze się takiemu delikwentowi podsunie rotę przysięgi na wierność „ideałom sztuki, humanizmu i demokracji” i jest gość ugotowany.*
Mówiąc poważnie obie sytuacje są naprawdę budujące. Ta pierwsza, w której okazuje się, że całkiem spora, by nie rzec przytłaczająca część społeczeństwa właściwie pojmuje wartość ludzkiego życia i ta druga, w której widać na czym polega wierność zasadom.
W przypadku niedoszłego studenta Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, którego zarządzające tą publiczną uczelnią palanty postawiły przed niezwykłym egzaminem i nie pojęły,  że zdał go celująco widać przykład naprawdę budujący. Oto w sytuacji, w której niemal 100% koleżanek i kolegów wspomnianego młodego człowieka nie tylko nie zawahałoby się ale jestem przekonany, ze wybąkałoby słowa przysięgi nie mając do końca świadomości co mówią, on stawia na szali swą przyszłość i poświęca ją nie godząc się na łamanie jego charakteru. I teraz musi prowadzić wojnę z tymi, jak już powiedziałem palantami, którzy nie pojmują, że właśnie rezygnują z najwartościowszego człowieka w imię guzik znaczącej formułki.
Współczując człowiekowi i trzymając kciuki za wygraną walkę z bandą artystyczno- demokratycznych tępaków – humanistów możemy równocześnie pozwolić sobie na całkiem spory haust optymizmu. Bo mówiąc górnolotnie jeszcze Polska nie zginęła jeśli są tacy, którym się chce stawiać deklinującym bez końca słowo „demokracja” palantom i tacy, dla których są rzeczy ważniejsze  niż wygoda i tak zwane „względy społeczne”.

poniedziałek, 22 października 2012

Co ma Tusk do zdjęć ze Smolenska?

Od razu wyjaśnię, że to nie pytam ja, rosemann ale pyta pan Czuchnowski z „Wyborczej”.* Który to pan Czuchnowski widać tak już ma, że z łatwością idzie mu wyszukiwanie i rozpoznawanie „motywów charakterystycznych dla filmów pornograficznych” a nie potrafi pojąć rzeczy, które da się wyjaśnić czasem jednym prostym zdaniem.
Wyjaśniając Czuchnowskiemu tę prostą sprawę poświęcę trochę więcej niż jedno zdanie bo raz, że ze mnie znana gaduła a dwa, że wyjaśniać to można na kilka sposobów. Ale żeby nie było, że z tym jednym zdaniem jestem gołosłowny, zaprezentuję Czuchnowskiemu i każdemu, kto ciekaw, że się da. Pan Tusk do ujawnienia zdjęć smoleńskich ma choćby to, że wziął na siebie „pełna odpowiedzialność”. Nie raczył precyzować gdzie są granice owej odpowiedzialności więc można sądzić, że jest bezgraniczna. Takie nawiązanie do łacińskiej zasady wnioskowania a maiori ad minus, które zakłada, że kto odpowiada ogólnie („biorę pełną odpowiedzialność”), odpowiada i za poszczególne, mniejsze delikty. To oczywiście taki chwyt erystyczny, nad którym jak się uprzeć można odprawiać sabat czarownic. Ale jest coś na rzeczy w takim widzeniu sprawy jeśli wziąć pod uwagę, że bodaj pan Protasiewicz, gdy robić z siebie ostatnią ******, do wykonania tego dzieła użył również argumentu, że Premier, przepraszając na forum Sejmu rodziny za wszystko, miał na myśli jakoby również szykujący się a właściwie już wyszykowany ale jeszcze nie ujawniony koszmar.
Ale jest też inny aspekt tej sprawy, pozwalający panu Czuchnowskiemu przedstawić bardzo konkretny zarzut odnoszący się do tego, o co pyta. Ten konkret wynika z kilku kwestii odnoszących się do sprawy Smoleńska. Przede wszystkim to on odpowiada za przekonanie społeczeństwa, że śledztwo prowadzone jest z udziałem strony polskiej. Obywatel, który dowiedział się o ostatnim „przecieku” albo też osobiście się przekonał o jego charakterze, ma prawo mieć w związku z tym pytanie do pana Tuska czy dokumentacja fotograficzna związana z działaniami w miejscu katastrofy została w jakikolwiek sposób w ramach tego „udziału strony polskiej” zinwentaryzowana i zabezpieczona. Pytanie nie jest od rzeczy bo czytając o „szybkiej i stanowczej” reakcji różnych organów tejże „strony polskiej” odnosi się wrażenie, że owe organy „pierwsze słyszą” że były jakieś zdjęcia i nie mają pojęcia gdzie i kto je trzymał.
Jest wreszcie ostatni element tej odpowiedzi, wyjaśniającej „Co ma Tusk…”. Element, który obciąża Premiera już nie odpowiedzialnością z tytułu „wzięcia pełnej…” lecz bardzo konkretną. Gdyby zasób nie zawierał tych dwóch wiadomych fotografii, można by faktycznie dywagować, czy Premier może odpowiadać za coś nad czym nie za bardzo mógł mieć kontrolę. Tyle, że w tej konkretnej sprawie mógł. Inna sprawa czy chciał.
Tak się składa, że w momencie, w którym w Smoleńsku znaleziono i zidentyfikowano ciało Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a więc jeszcze przed sekcją i złożeniem w trumnie, Donald Tusk był obecny na miejscu nie tylko z tytułu „brania pełnej odpowiedzialności” ale fizycznie, ciałem i duszą. O ile ją ma… Kto choćby pobieżnie interesował się zdarzeniami z 10 kwietnia 2010 r. wie, że w momencie , w którym dokonano identyfikacji ciała Lecha Kaczyńskiego, na lotnisku Siewiernoje był już od jakiegoś czasu Donald Tusk. Ciało, jeszcze na miejscu zdarzenia rozpoznawał Jarosław Kaczyński, którego kolumna Premiera minęła w dość dziwnych okolicznościach w drodze do Smoleńska by przybyć na pobojowisko przez bratem Prezydenta. Zatem wszystko, czego zaniedbano w stosunku do ciała Prezydenta później, jak najbardziej obciąża osobiście najwyższego z obecnych wtedy na miejscu urzędników naszego państwa. Jeśli nikt inny nie pamiętał co należy zrobić aby to ciało i wszystkie inne były wtedy i później traktowane z należytą godnością to nie ma wątpliwości do kogo można mieć pretensję. Bo ta obecność czemuś przecież służyła.
Oczywiście możemy się akuratnie domyślać, iż może się szybko okazać, że pan Tusk na miejscu był też jako przepełniona wrażliwością osoba prywatna. W ogóle wygląda na to, że w tamtym czasie naszym państwem najpewniej przez chwilę zarządzała grupa policyjnych specjalistów, prokuratorów, ratowników medycznych i patologów bo odpowiedni (chciałem napisać „odpowiedzialni” ale to już byłaby kpina) urzędnicy nagle zmienili status i prześcigali się w prywatnych wyjazdach do Rosji.
W tę poetykę państwa, którym nikt nie zarządza i które nad niczym nie panuje wpisuje się choćby gromkie wołanie pana Kwiatkowskiego, ówczesnego ministra sprawiedliwości, przywołane w tejże „Wyborczej”,  który dziś klasycznie „pali głupa” mówiąc „Myślę, że pewien okres ważenia wypowiedzi musi powoli się kończyć. Jeżeli słyszę z ust przedstawicieli administracji rosyjskiej, że nie wiedzą, kto mógł zrobić zdjęcia zwłok śp. Lecha Kaczyńskiego w prosektorium, to tylko dziecko uwierzy w wersję, że nikt po stronie rosyjskiej nie jest w stanie ustalić, kto zrobił te zdjęcia. To jest hipokryzja, to jest mijanie się z prawdą”.** Ja pozwolę sobie uzupełnić tę wypowiedź parafrazą. Tylko dziecko uwierzy w wersję, że nikt po stronie naszej władzy nie wie lub nie jest w stanie ustalić, kto zrobił te zdjęcia. W szczególności wyjątkowo naiwne dziecko da się zwieść obecnej, zaryzykuję twierdzenie, że fałszywej i bezczelnej „trosce” ówczesnego ministra sprawiedliwości, który wszak miał swój udział w sprawach dotyczących śledztwa. Zatem to o hipokryzji i mijaniu się z prawdę powinien odnieść również pan Kwiatkowski do siebie i swego środowiska politycznego.
Wracając zaś do zdjęć i Tuska. Jeśli dziś nasze służby czy to specjalne czy dyplomatyczne wyjaśniać próbują w Moskwie kto miał te zdjęcia i od kogo mogli je ci mniej lub bardziej „anonimowi” blogerzy” dostać, należy zastanowić się po co pytają. Przecież oni to doskonale powinni wiedzieć od 10 kwietnia 2010 r. Cała dokumentacja, w tym dokumentacja fotograficzna powinna być czy to przez samych rosyjskich śledczych czy też na wniosek strony polskiej zinwentaryzowana wraz z podaniem przeznaczenia każdego ze zdjęć i jego dysponenta. I dziś nie byłoby potrzeby pytać. Ten inwentarz powinien zaś być w ramach tego „wspólnego śledztwa” w naszym posiadaniu. Powinno więc być wszystko wiadomo. Bez dzisiejszej łaski Moskwy.
  Chyba, że ten grymas Tuska w uścisku Putina był równie szczery jak twierdzenia o „wspólnym śledztwie”.
Na koniec taka uwaga generalna. Obejmująca i Tuska i Protasiewicza i Kwiatkowskiego. Ich zachowanie i ich słowa mają w sobie coś z nieśmiertelnego złodziejskiego triku, który stosowany bywa gdy kroi się dekonspiracja i możliwość wpadnięcia w tarapaty. Wówczas często taki złodziej pierwszy wrzeszczy „łapać złodzieja”. Te zatroskane twarze i te wyrazy oburzenia ze strony gości, którzy odpowiadają co najmniej za zaniechanie, które na tę potworną sprawę ma bez wątpienia spory wpływ, jakże mocno korespondują z zachowaniem tych, którzy ów koszmarny materiał puścili w obieg. Służą w zbliżonym stopniu ukryciu prawdy emanują złymi intencjami.

niedziela, 21 października 2012

Nadzieja, beznadzieja… (nieśmiertelny motyw z Jaruckiej)



Czy konsumujący w Brukseli, być może „kaczkę po smoleńsku” Pajacyk w towarzystwie  innego, „charkowskiego pajacyka” są kolejną „wielką nadzieją czerwonych”?  Mogą być. Tym bardziej, że jeśli nie oni to kto?
To, że jakieś tam oczekiwania budzi spotkanie najbardziej nielubianego polityka RP z najbardziej groteskowym „mężem stanu” w historii tego naszego osobistego łez padołu to efekt zbiegu kilku okoliczności.
Pierwszą okolicznością jest brak nadziei na to, że można będzie jeszcze jakieś nadziej pokładać w układzie, który resztkami sił jeszcze nami rządzi. Tę nadzieję porzućcie, którzy jeszcze tego nie zrobiliście. Wspomniany „układ rządzący” jest bez wątpienia w stadium schyłkowym i teraz wchodzi  w fazę „zjadania własnych dzieci”. I jest to wyjątkowo mało apetyczna dla oka konsumpcja.
Wielu (choć bez wątpienia nie tylu ilu powinno) pamięta jeszcze sposób, w jaki obecna siła przewodnia startowała (wtedy z wyraźnym falstartem) po pełnię władzy. Ów „sposób” miał na nazwisko Jarucka i pomógł wówczas pozbyć się, jak się zdawało, najpoważniejszego konkurenta Donalda Tuska do prezydentury. Wtedy, jeśli pominąć skrupuły, można by uznać ów ruch za znakomity i skuteczny. Gdyby nie karygodne zlekceważenie jeszcze jednego konkurenta, kto wie czy by się nie udało.
Tym razem ktoś, nie wiadomo kto, używa „schematu Jaruckiej” by przyciąć skrzydeł dość nagle zrywającego się do lotu pana Gowina, który zdaje się w poobijanej i maksymalnie sponiewieranej Platformie jedynym potencjalnym konkurentem Tuska. Oto okazało się, że ów dostojny i pryncypialny krakowski konserwatysta nie dość, ze może mieć nieślubne dziecię to jeszcze na dodatek miał czy też ma romans z pewną koleżanką ministra. Tu nie potrafię powstrzymać stwierdzenia, że tak wizualnie piękna z nich byłaby para.
Skoro wiec Platforma zamienia się w otwierany nagle na oścież, pełen brudów magiel, trzeba szukać innych rozwiązań. Tym bardziej, ze okoliczność numer dwa niejako to wymusza. Oto mamy sytuację, w której PiS, co to wedle niektórych „skończył się” jakiś czas temu, nagle cudownie wrócił do życia i w dodatku to życie kroi się dość zachęcająco.
A jest przecież wielu takich, dla których łatwiej by się żyło pod każdym niż „pod PiS-em”. I to jest okoliczność numer trzy. Wymagająca by natychmiast „coś” zrobić zanim będzie za późno i znów niektórym się „duszno” zrobi.
Okolicznością czwartą jest to, że nie za bardzo komu jest to „coś” robić. Choć ów sojusz pajaców jakoś tam próbuje się klecić, trudno nie zauważyć jak mizerne jest pole manewru. Bo, jak już pisałem, sięgać trzeba bo najbardziej nielubianego polityka i po figurę, która jeśli cokolwiek może teraz gwarantować to najpewniej kolejną lekcję tego jak się choruje „po filipińsku” i mówi „pa francuski”. Ale cóż innego pozostaje jeśli następcami tych figur są taki pan Joński, który nie grzeszy wiedzą i rozsądkiem oraz pan Rypiński (wiem, Ryfiński), który nie grzeszy niczym pozytywnym?
Najbardziej beznadziejne jest jednak to, że coś z tego wyrzeźbione ostatecznie zostanie. Wezmą się od tego spece, którzy potrafią zrobić coś z niczego. Zatem mogą być spokojni ci, co się tak boją. Bo coś z tego niczego będzie bez wątpienia.

Mury runą… Autoportret Gintrola



Choć z Przemysławem Gintrowskim najbardziej kojarzyć się może oczekiwanie aż mury runą i (choć nie dla wszystkich) radość, że w końcu runęły, ja pamiętam bardziej jego głos w „Autoportrecie Witkacego” śpiewający
„Dosyć sztywną mam szyję
I dlatego wciąż żyję
Że polityka dla mnie to w krysztale pomyje

Umysł mam twardy jak łokcie
Więc mnie za to nie kopcie
Że rewolucja dla mnie to czerwone paznokcie”
Było w tym tyle pasji, że można było myśleć iż śpiewa w jakiejś części swój własny autoportret. Bo jeśli prześledzić koleje jego życia, trudno nie zauważyć, że szedł gdzie chciał, patrzył jak chciał i mówił co widział.
Można by sądzić, że ze składu, który nagrał album „Mury” był tym „drugim”. Pozostającym w cieniu Kaczmarskiego. Jednak jeśli posłuchać ich wspólnej twórczości trudno nie zauważyć, że najtrudniej z pamięci wyrzucić te piosenki, które interpretuje właśnie on. Wspomniany już „Autoportret” czy „Pejzaż z szubienicą”. A kto nie pamięta opowieści o Karolu Levittoux?.
Ja pamiętam… I tyle bo co ja mogę mówić skoro jest tyle słów, które on wypowiadał.
Na koniec więc słowa i piosenka, które są o sednie. Prostym, jasno pokazanym.
I tylko pozostaje się dziwić, ze on to potrafił dostrzec a innym ciągle sprawia to kłopot

„To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia”


sobota, 20 października 2012

300 miliardów sierot po PiS-ie



Jak mawia przysłowie, sukces może przebierać między ojcami zaś porażka o żadnych rodzicach nie ma co marzyć. Nawet jak w takiej sytuacji ktoś „cała winę bierze na siebie” jest to tylko akt bohaterstwa a nie przyznanie się do rodzicielstwa.
Powyższą mądrość ludową, z narastającą intensywnością ćwiczymy od niedawna w dość zmodyfikowanej wersji. Już w swym „drugim expose” pan Premier Donald Tusk zapowiedział, że on i jego ekipa „oczekują” czy tam „spodziewają się” załatwienia od Unii circa 300 miliardów złotych na tak zwaną kolejną „perspektywę finansowania”. Tu od razu zwrócę uwagę na specyficzny dobór słów przez pana Tuska. Oczekiwanie i spodziewanie się sugeruje, że do tego głownie będzie się sprowadzać aktywność jego „drużyny” w tej sprawie. Niejako mogłoby to potwierdzać zwerbalizowane wówczas a od tamtego czasu często powtarzane przekonanie, ze jeśli jednak tych „oczekiwanych” oraz „spodziewanych” miliardów nie dostaniemy, będzie to wina PiS-u. Tu taki ukłon w stronę pana Młynarskiego, że świetny temat się kroi.
Winą PiS-u będzie owa porażka z tej przyczyny, że partia ta jest sojusznikiem brytyjskich konserwatystów, którzy nam brużdżą i mogą nasze nadzieje na 300 miliardów pogrzebać. Zatem jak PiS nie wpłynie na Brytów, będzie kicha. Jeśli jednak wpłynie i swoje 300 wielkich „melonów” dostaniemy, będzie to sukces… Nie, nie brytyjskich konserwatystów z Davidem Cameronem. Nie będzie to również zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego. Choć tak powinno wynikać z pokrętnej logiki Donalda Tuska.
Ale być może od zawsze a już na pewno od czasu, gdy Tusk zasugerował iż w rosyjskich prosektoriach każdy sobie może do woli fotografować ciała ościennych prezydentów, zdumiewanie się nad osobliwą logiką jego przemyśleń i stwierdzeń można sobie darować. Za to do woli można i należy zdumiewać się tymi, którzy taki kit kupują.
Zatem nie ma sensu pytać pana Donalda czemu nasze miliardy ma załatwiać nam czy to brytyjska partia konserwatywna czy to piąta co do wielkości frakcja europarlamentu a nie Platforma Obywatelska i jej koalicja, która wszak parlamentem kręci jak chce.
Pozostaje nam wiec tylko czekać. I przekonać się czy pan Tusk w razie sukcesu weźmie na siebie „pełną odpowiedzialność” za niego czy też przy porażce zmiesza z błotem PiS i Kaczyńskiego.
Zanim zacząłem pisać ten tekst, miałem zamiar na sam koniec wyrazić przekonanie, że akurat ta pokrętna argumentacja nie znajdzie głupich, którzy ją kupią. Ale po wczorajszym tekście Libickiego o Macierewiczu, pod którym pytanie czemu to Macierewicz a nie przedstawiciele rządu mają się tłumaczyć z nie przekazania opinii publicznej informacji o publikacji zdjęć uznane zostało za (uwaga!) „odwracanie uwagi” wiem, że są w tym naszym kraju ludzie, których zdolność absorpcji kitu nie śniła się nawet filozofom.
Zatem jeśli dostaniemy tę „spodziewaną” i „oczekiwaną” kasę, będzie to 300 miliardów dzieci pana Donalda Tuska. Kolejny jego „wielki sukces”. Jeśli zaś ich nie zobaczymy, będzie to 300 miliardów sierot po PiS-e.

piątek, 19 października 2012

Majestat państwa i instynkt samozachowawczy



Oceny egzaminu, który wedle jednych nasze państwo już zdało celująco lub, jak sądzą inni ciągle zdaje i idzie mu to kiepsko, można dokonywać na co najmniej dwóch poziomach. Pierwszy z nich, zdecydowanie trudniejszy do ogarnięcia opiera się na rozumieniu takich pojęć jak powaga i majestat państwa. Tu konieczna jest ilustracja, która rozumienie ich powinna ułatwić.
Gdzieś na początku czy też w połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy świat się dla nas zupełnie niemal otworzył (były i są wyjątki…) byłem przy okazji jakiegoś rodzinnego przylotu lub odlotu na warszawskim lotnisku im. F. Chopina. Poszedłem na taras bo mało jest rzeczy, które w równym stopniu są w stanie wprawić mnie w stan zdumienia a nawet egzaltacji jak wielotonowe kolosy wznoszące się z taka gracją, pozornie wbrew logice, w powietrze.
Otóż stojąc wtedy na tym tarasie widokowym i czekając na kolejny aeroplan, który miał wzlecieć lub lądować, zauważyłem dość intrygująca scenkę. Na płycie lotniska nagle pojawił się pojazd opancerzony a obok niego, uzbrojeni w krótką broń automatyczną i odziani w nieznane mi mundury, młodzi ludzie. Było to o tyle zaskakujące, że w tym miejscu poza naszą strażą graniczną nie miał prawa pojawić się nikt z bronią a bez broni jeszcze tylko obsługa lotniska na którą ta grupka absolutnie nie wyglądała.
Rzecz wyjaśniła się dopiero, kiedy wylądował i dokołował na wyznaczone miejsce na płycie lotniska kolejny samolot. Był on w barwach izraelskiego przewoźnika „El Al.”. Szybko ruszył do niego wspomniany wóz pancerny a umundurowani i uzbrojeni ludzie ustawili się przy wejściach.
Bez wątpienia był to pokaz czegoś, co można bez ryzyka określić jako uosobienie majestatu państwa. Państwa, które ma świadomość, że jego istotą poza terytorium są też obywatele. I obowiązkiem tegoż państwa jest taka dbałość o ich interesy, która nie tylko będzie skuteczna ale i budząca respekt innych. I trudno zaprzeczyć, że ta grupka ściskająca uzi o tysiąc kilometrów od granicy swej ojczyzny musiała budzić respekt i szacunek dla ich państwa. Każdy, kto miałby ochotę zrobić cos przeciwko tej maszynie i ludziom, których przewoziła miał już z daleka wiedzieć, że tu nie chodzi o samolot i o jakichś ludzi. W grę wchodziło po prostu zadarcie z państwem Izrael.
Majestat państwa to oczywiście nie żadne tam narzędzie do pompowania państwowego, narodowego czy plemiennego ego. Choć bez wątpienia to element bardzo przydatny i w tym. Sprawiający jednak, o ile uda się go utrwalić w świadomości innych tak, jak to robiły owe uzi w rękach tamtych młodych chłopaków i dziewcząt, przede wszystkim to, że potencjalne kłopoty stają się bardziej potencjalne niż rzeczywiste.
Zanim przejdę do kwestii sygnalizowanego na początku instynktu samozachowawczego, wyjaśnię, że celowo podałem przykład, w którym majestat państwa, uosabiany przez ludzi w mundurach i z bronią odnosił się nie do oficjalnych sytuacji i przedstawicieli wspomnianego państwa ale zwykłych obywateli Izraela oraz tych, których związek z Izraelem sprowadzał się jedynie z korzystaniem z usług izraelskiego przewoźnika. Bo majestat państwa, jeśli nie ma być fikcją, musi być chroniony zarówno wówczas, gdy chodzi o Prezydenta oraz setkę innych ważnych obywateli ale i wtedy, gdy chodzi o ludzi, których jedynym tytułem  poczuwania się do majestatu państwa jest odpowiedni paszport w kieszeni czy torebce. I to o nich głownie chodzi. Raz, że ich jest więcej, dwa, że im częściej przydarzają się sytuacje, w których podparcie się państwem jest zawsze jak znalazł.
Takie pojmowanie wspomnianego zjawiska i opisującego go pojęcia wiąże się właśnie z tym, co nazwałem instynktem samozachowawczym. To pojęcie jest łatwiejsze więc jeśli ktoś nie pojął lub nie został przekonany powyższym wywodem, może ono im rzecz cała rozjaśni. Otóż jeśli państwo nie poczuwa się do tego, by starannie albo chociaż jakoś tam zadbać o szacunek dla siebie i swoich przedstawicieli i obywateli, to w interesie tych obywateli, i to wszystkich bez wyjątku, jest to na nim wymóc. Z bardzo prostej, łatwej do pojęcia nawet dla organizmów prostszych niż homo sapiens przyczyny. Po prostu w ten sposób tworzy się i utrwala pewien mechanizm obronny, gwarantujący przeżycie w sytuacji zagrożenia. Inne gatunki maja kły, pazury, zdolność mimikry. My nie mamy więc nam to ma zastąpić właśnie taki organizm jak państwo. Taka naszą odmianę obronnych odruchów stadnych.
I to jest chyba oczywiste. Zaś dziwna jest ta łatwość, z jaką znaczna część świadomych jakoby ludzi przechodzi do porządku nad sytuacją, w której minister K „bardzo chciała pomóc ale nie za bardzo wiedziała jak” zaś Naczelny Prokurator „zachowywał się jakby nie wiedział co się wokół niego dzieje”. Tym, którzy nadal będą próbowali bronić tych ludzi i ich zachowania chcę coś uświadomić. To, co stało się w Smoleńsku było niebywała tragedią w sensie politycznym i symbolicznym. W swej skali zaś było sytuacją kryzysową skalą przypominająca zderzenie dwóch przepełnionych autobusów. I akceptowanie tłumaczenia, że  „czegoś takiego” nasze państwo „nie potrafiło sobie nawet wyobrazić” jest po prostu zgodą na to, że nasze państwo w ogóle niewiele jest sobie w stanie wyobrazić.  Jeśli państwo w związku ze wspomnianą sytuacją kryzysową nie wie kogo i po co ma wysyłać i posyła chętnych ale nieudolnych, mówienie, że zrobiło cokolwiek dobrze jest po prostu pogodzeniem się z tym, że na państwo nikt nie może liczyć. Bo jeśli nie może Prezydent i setka istotnych dla państwa obywateli to jak może jakiś pan Piegłasiewicz z Koziej Wólki? Choć ma dokładnie takie samo prawo liczyć.
A jeśli ktoś tam jeszcze będzie próbował bronić państwa zdającego egzamin bo przecież takie piękne pogrzeby się odbyły to warto zauważyć, że ta część wspomnianego egzaminu odbyła się przy ogromnej roli nie państwa ale fachowców od tego typu ceremonii.
Mam nadzieję, że wyraziłem się dość jasno czemu publiczne twierdzenia, że „takie rzeczy się zdarzają” jest delikatnie mówiąc bardzo nierozsądne zaś ogłaszanie, że „podziwia się cierpliwość Rosjan wobec tego co się u nas ze Smoleńskiem wyprawia” jest już czymś, czego delikatnie nazwać się nie da. Jest przejawem idiotyzmu. Nie inaczej.
Ja wiem, że wielu ludzi jest tak skonstruowanych, iż z łatwością są w stanie „zrozumieć” że gdzieś tam normalny jest „brak zakazu fotografowania” a w sytuacji, w której im szef zwleka jeden dzień z wypłatą gotowi są karać śmiercią. Zatem dla tych, którzy mimo wszystko jeszcze nie pojmują przykład konkretny. I niech mi kolega Alex wybaczy czwarte nawiązanie. Jeśli uważają, że „takie rzeczy się zdarzają” to niech sobie wyobrażą kogoś sobie bardzo bliskiego w takim stanie na tamtym stole sekcyjnym tam gdzie „widocznie nie ma zakazu fotografowania”. I niech wyobrażając to sobie  powiedzą „takie rzeczy się zdarzają”.