piątek, 1 października 2010

Biskup i zadeklarowana lesbijka czyli koniec republiki.

(długie)
Nie trudno zauważyć, że za kulisami największych bitew wojny polsko- polskiej rozpalał się, będący być może najprawdziwszą choć wcześniej mało eksponowaną przyczyną tamtych zmagań, spór o rządy dusz zamieszkujących przestrzeń między Bugiem a Odrą. Co ciekawe, wydaje się, że w sporze tym górą jest i, co przyznaję zarówno z żalem jak i z lękiem, zapewne pozostanie ta strona, która w coś takiego jak dusza nie wierzy. Będzie ona górą choć z pozoru realna ocena układu sił wskazywać powinna, że szanse ma niewielkie. Ale tak to jest, że w każdej walce zwycięża ten, kto potrafi wskazać pole, na którym będzie się ona toczyła.

Spór, o którym piszę jest konfliktem, który paradoksalnie równocześnie wpisuje się w fundament obecnego systemu jak też bez najmniejszych wątpliwości rozsadza ten system. Paradoks polega na tym, że jego istotę próbuje się opisywać jako walkę toczoną w imię nienaruszalności demokratycznych reguł ale bez wątpienia z klasycznie pojmowaną demokracją wcale ewentualnym jej obrońcom nie po drodze. Stąd wziął mi się ów „koniec republiki w tytule”. Ale zaczerpnąłem go też z podążającego w podobnym kierunku co moje wynurzenia, tyle, że zdecydowanie bardziej skupiającym się na sferze realnego zarządzania i to głownie zarządzania finansami świeżo skleconej europejskiej wspólnoty, artykułu Ziemkiewicza z wczorajszej „Rzeczpospolitej” zatytułowanego „Europa czyli nowa Jugosławia”*. W nim, (streszczając w znacznym uproszczeniu) opisując „wyjmowanie” z demokratycznych reguł i oddawanie w ręce fachowych (mniej lub bardziej) technokratów coraz to nowych obszarów kierowania wspólnotą, przedstawia Ziemkiewicz pokrótce ewolucję Unii od rzymskiej republiki aż do Jugosławii tuż przed jej upadkiem. Jugosławii, w której rolę Tity odgrywa Komisja Europejska i cała reszta europejskich struktur.

Oczywiście samo hasło „Jugosławia” i zaakcentowanie przez Ziemkiewicza kwestii „narodowych imperializmów” powinno budzić grozę. I budzi.

Ja chciałbym do problemu zabawy demokracją odnieść się pozostając na rodzimym podwórku. To bowiem, co wykluło się nam jako efekt politycznego rozegrania emocji pierwszego półrocza roku 2010 jest ze wszech miar ciekawym przejawem tego, jak bardzo nie po drodze jest z demokracja tym, którzy pewnie pierwsi zapisaliby się na „żywe torpedy” gdyby padło hasło „Demokracja w niebezpieczeństwie”.

Pierwszy raz w sposób ewidentny, nie pozostawiający wątpliwości i odarty z jakichkolwiek subtelności z rzeczywistym stosunkiem liberalnej części naszych elit politycznych zetknąłem się bodaj przed kilkunastu laty przy okazji, która należała do tych najbardziej dzielących świat na „oświecony” i pozostający w „odmętach ciemności”. Nie pamiętam dokładnych kulis sprawy ale rzecz dotyczyła jakiejś spektakularnej zbrodni i towarzyszących jej głosów „opinii społecznej” domagających się przywrócenia kary śmierci i bezwzględnego zastosowania jej wobec sprawców. Zapytany wówczas o opinię na temat tego naprawdę dominującego nad głosami przeciwnymi vox populi polityk ówczesnej Unii Wolności a dziś senator PO zirytowany oświadczył publicznie, że w tak drażliwych i wrażliwych kwestiach nie tylko nie można ale i nie wolno decyzji zostawiać poddającemu się łatwo emocjom tłumowi.
W tym rzecz. Tłum łatwo poddaje się emocjom. Równie łatwo to sprawić jak też wykorzystać jako argument świadczący na rzecz pozbawiania tegoż rozemocjonowanego tłumu kompetencji decyzyjnych w kolejnych sprawach a nawet całych obszarach życia społecznego. Choć bez dwóch zdań zbyt demokratyczne to nie jest. Ale czy musi? W demokracji w zasadzie tak…

I tu przejdę do zasygnalizowanego w tytule sporu o wartości a w istocie o rząd dusz. Gdyby podejść do niego statystycznie, czyli w sposób, który powinien tak naprawdę być jedynym stosowanym w systemie demokratycznym, to bez wątpliwości zadeklarowana lesbijka szans z biskupem mieć nie powinna. Wszak wedle (jak mawia ten i ów zawyżonych) szacunków, za nią stoi jakieś 10% społeczeństwa a za biskupem koło 80%. Nawet jakby wziąć pod uwagę tych w światopoglądowym i moralnym „rozkroku” to i tak wynik wydawałby się przesądzony.

I z tego powodu właśnie zapomnieć trzeba i statystyce i o republice i o całej tej demokracji. Jakże przydatny w tym przypadku okazuje się klasyk, wedle którego decydują nie masy lecz kadry. To one toczą ze sobą bitwę a masy uruchamia się dopiero wtedy, gdy kadry są już pewne, że masy przemówią ich głosem.

W kwestii kadr wyjaśnić trzeba jedno. Nie chodzi tylko o potencjał ludzki ale i o zaplecze techniczne. „Techniczne” w tym znaczeniu oczywiście, w jakim zapleczem są media. Czy to elektroniczne czy tradycyjne. Właściwie można przyjąć, że „posiadanie” tego zaplecza całkowicie ustawia, a w naszym przypadku ustawiło wynik rywalizacji. I nie tylko dlatego, że jedne kadry mogły na nie liczyć a drugie nie. Raczej dlatego, że drugie też chciały. I to był ich błąd największy.

Same „kadry” w tym konkretnym przypadku właściwie to nic porywającego. Z jednej strony jakaś tam liczba znanych nazwisk, które przez całe swoje publiczne i społeczne życie nie nauczyły się niczego innego ponad pisanie płomiennych „listów otwartych” a po drugiej „nowe twarze Kościoła”. „Twarze”, które zastanawiają (niektórych wcale a wcale…) zarówno swą skłonnością do działań wyłącznie defensywnych a z drugiej wiarą, że w ten sposób mogą stać się pupilami massmediów. Jak, nie przymierzając, jaki Wajda czy inny Olbrychski. I w tym zapewne celu uciekają się do rozmaitych, osobliwych performance budzących zdumienie i brak zrozumienia większości ich „owieczek”. Ale żeby tylko zdumienie i niezrozumienie. Również pomieszanie w głowach. A z pomieszanych głów pożytek jest żaden.

Przy takim podejściu nie da się wygrać ani w mediach ani w opinii społecznej nawet tak durnego starcia jak bój z idiotami twierdzącymi, że nauczyciel- homoseksualista może uczyć w katolickiej szkole i dlatego właśnie katolik nie może być ministrem od równości. Głupio to uprościłem? Ależ ja niczego nie uprościłem bo tego cały spór dotyczy. A że paru etyków umie obudować go słowotokiem zaś społeczeństwo ten słowotok kupuje to już zupełnie inna sprawa. Inna ale istotna i wymagająca zastanowienia po stronie tych potencjalnie skazanych na zwycięstwo, którzy tak sromotnie przegrywają. Już dawno powinni oni pojąć, że polityka giętkich kolan to też polityka „bolącego tyłka”. Mam pewność, że w końcu to do nich dotrze ale i obawę, że wtedy będzie już za późno. I gdy zagrzmią nieuniknionym „non possumus!” w odpowiedzi usłyszą jeden masowy ryk śmiechu. Śmiechu, który połączy w jedno i gejów i liberałów i ateistów i wreszcie masy katolickich „owieczek”. I, gdyby nie przewidywane dalsze konsekwencje tego hipotetycznego zdarzenia, rzekłbym bez wahania, że usłyszą to, na co zasłużyli.

Ziemkiewicz u siebie zauważa, że, zdaniem możnych i mocnych, ekonomia to nie jest miejsce, w którym można pozwolić motłochowi decydować. To, co wynika z naszego, wcale przecież nie występującego tylko u nas, konfliktu o generalia świadczy o tym, że nie tylko ekonomia. Z czasem chyba wszystko zabrane zostanie „nieprzewidywalnemu motłochowi” i oddane zostanie w ręce różnych „trzydziestu sygnatariuszy listu otwartego”. A „motłoch” przełknie to bo przecież te nazwiska „trzydziestu sygnatariuszy” co dzień zaśmiecają rubryki w jego ulubionych magazynach więc nie mogą brać się „z przypadku”.

Trudno więc nie przyznać racji tym, którzy w jakimś sensie wieszczą koniec historii. Przynajmniej jako procesu owocującego nowymi rozwiązaniami społecznymi. Jesteśmy teraz w stadium wykonywania widowiskowej pętli nie do końca wiedząc w którym momencie naszej przeszłości się ona skończy (i zacznie następna). Bez ryzyka popełnienia błędu można sobie zanucić „Nad Europą twardy krok legionów grzmi, nieunikniony wróżąc koniec republiki”**
Grzmi dziarski krok legionów postępu...

* http://www.rp.pl/artykul/9133,542706-Ziemkiewicz--Europa--czyli--nowa-Jugoslawia-.html
** J. Kaczmarski’ „Lekcja historii klasycznej”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz