Jeśli miałbym wyszukać najbardziej efektowny paradoks, który można by uznać, za obiektywnie opisujący stan naszego kraju pod rządami Platformy Obywatelskiej i osobiście Donalda Tuska to wskazałbym krzyczący kontrast między zapowiedzianym w sejmowym expose oparciem działań władzy na „polityce miłości” a sytuacja obecna, będącą emanacja tej polityki po upływie zdecydowanej większości kadencji tej władzy. Sytuacją, w której dominującym uczuciem nie jest wcale obiecywana przez Premiera miłość ale coś wręcz przeciwnego. I choć właściwie trudno znaleźć jakiś szczególny powód by się nad tym rozwodzić skoro większość zapowiedzi i obietnic pana Tuska znalazło podobny finał to pozwolę sobie nad problemem się pochylić. Tym bardziej, że z dużym rozbawieniem stwierdzam, że materiałem badawczym, który najlepiej może posłużyć jako ilustracja do rozważań nad tym jest spora cześć naszej elity intelektualnej. Pisanej bez cudzysłowie…
To, co w ostatnich dniach oglądaliśmy i oglądać jeszcze zapewne będziemy przypominało chaos jaki powstałby zapewne, gdyby przyszło komuś do głowy naszczać na mrowisko. W tej ułożonej rzeczywistości nagle wszelkie drogi przestałyby się przecinać bezkolizyjnie a ułożone harmonogramy poszłyby w niepamięć.
A nad tym wszystkim krąży widmo. Widmo Godwina!
„Gdzie tu paradoks szanowny panie rosemann? Przecież…”. No właśnie. Przecież te pochodnie, marsze, te słowa „racz nam wrócić Panie”! jest się czego bać!
Przyznam, że patrząc oczami tej sfajdanej ze strachu elity intelektualnej faktycznie jest się czego bać. Ale wcale nie tego, czego tak boja się tu i ówdzie artykułujący ten stan różni „filozofowie idei”. Choć nie mam żadnych wątpliwości, że oni akurat tego się będą bali dalej. Pochodni i takich tam… tak nam Pan Bóg w tej glinie, z której nas lepił, namieszał, że różne dziwactwa się nas trzymają. Jak to choćby, że jak się uprzemy to i do końca życia bać się będziemy koszmaru z dzieciństwa- misia z klapniętym uszkiem i święcącymi upiornie w ciemności oczkami. Więc czemu nie maja nas przerażać pochodnie? Ale wróćmy do tego, co za strachem przed pochodniami tak naprawdę się ukrywa. Czegoś, co w tej sytuacji jest takim lekiem pierwotnym.
Jeśli popatrzeć na coś, co skrótowo można by określić jako „chronologie lęku” ostatnich kilku lat, pokrywających się jak ulał z kadencją ostatniej władzy, da się zauważyć dziwną prawidłowość. Dziwną przez to, że do niej zdecydowanie bardziej pasowałoby określenie „nieprawidłowość”. Cały ten okres to czas, który próbuje się nam „sprzedawać”, czy to PiaRowsko czy medialnie jako czasem „dochodzenia do normalności”. Jako naród kibicujemy więc sukcesywnemu, konsekwentnemu dorzynaniu watah, odzyskiwaniu tego i owego oraz wybijaniu kłów. Słowem wszystko zdaje się iść ku lepszemu. Okraszane od czasu do czasu kolejnymi komunikatami, wygłaszanymi przez mądre i namaszczone na autorytety głowy, o końcu ostatecznym naszego źródła lęku. Tego narodowego misia z klapniętym uszkiem.
Tylko jak w takim razie wytłumaczyć to, że im dłużej to dochodzenie trwa, im więcej do powiedzenia ma ten, co nas w tym dochodzeniu wiedzie, Tym częściej i intensywniej ten lęk jest artykułowany i tym straszniej jest nam wizualizowany?
Na zdrowy rozum to jest bez sensu. Bo jedyny wniosek z tego jest taki, że wiodącemu się najzwyczajniej kierunki pomyliły i wiedzie nas nie tu, gdzie i on i my chcemy. I on i my… Czy na pewno?
To pierwsza hipoteza tkwienia od lat z wywalonym ciągle na wierzch narodowym lękiem pierwotnym. Dla wielu absolutnie nie do przyjęcia ale funkcjonująca więc warta przytoczenia. Wedle niej faktycznie i na domiar złego świadomie prowadzeni jesteśmy przez ten lęk bo prowadzącemu to się opłaca. Bo działa on tak, że prowadzeni z przestrachem ale i z czułością trzymają się prowadzącego i dodatkowo boja się, że mogliby się mu zgubić. W tej, hipotetycznej sytuacji lęk jest czymś w rodzaju pilota, którym przewodnik (korciło mnie by napisać „rukowoditiel” ale to byłoby chamstwo :) kontroluje nastroje i zachowania tych, co mu zawierzyli. I jak widzi, że mu się towarzystwo zaczyna rozłazić ładuje im dawkę bodźca. Większą lub mniejszą.
Oczywiście trudno uwierzyć w to, że tak miałby postępować przywódca, któremu wierzy taka większość Narodu.
Druga możliwość jest więc taka, że prawdziwe źródło strachu tkwi w czymś zupełnie innym. W tym mianowicie, że cała ta elita, co tak pięknie umie nam w kontekście historycznym umieszczać pochodnie, straciła pewność, czy boi się tego, czego, jak szczerze wierzyła dotąd, bała się przynajmniej na początku. Jeśli zestawić i czas i konsekwentne działania obecnej władzy by świecące oczka misia już nie były tak groźne to za cholerę nie da się zrozumieć tych drżących głosów, trzęsących się rąk i fantastycznych postulatów. Bo tak naprawdę dowodzą one tylko tego, że nasi intelektualiści, choć solennie zapewniają, że całym sercem wierzą, wcale nie wierzą, że władza radzi sobie. I wcale nie wierzy w te wszystkie zapewnienia władzy. I sama od siebie sugeruje, co powinna albo mogłaby zrobić ta władza by faktycznie z misiem się rozprawić.
A może w końcu jest tak, że nasi trzęsieni traumą intelektualiści nagle stracili pewność co do tego, czy ten miś, co ich tak straszy to faktycznie ich koszmar. Czy nie jest tak, że nagle, pokazując palcem przed siebie spostrzegli, że z jakichś przyczyn misia maja za plecami. Tam, gdzie się im zdawało, że jest przepięknie i normalnie. I od tego odkrycia oraz przez najzwyklejsze tchórzostwo całkiem im się we łbach pomieszało i zaczęli na wyścigi mówić rozmaitymi językami. Których nikt normalny zrozumieć nie jest w stanie. I w tym też widać ten efekt „pilota do kierowania strachem”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz