sobota, 9 października 2010

Zawał państwa (siena palona).

Kiedy patrzyłem na pierwsze obecnie osoby w państwie i słuchałem tego, co mają do powiedzenia w sprawach, które w ostatnich dniach zaprzątają (niepotrzebnie zresztą) głowy opinii publicznej, sam sobie zadałem pytanie o co może w tym chodzić. I sam sobie odpowiedziałem dowcipem. Czemu tedy obecna władza zaczęła się zachowywać jak, nie przymierzając jakiś mocno stuningowany Ziobro? Bo pojęła, że do pełnych 100% poparcia brakuje jej głosów różnych faszystów, strzałokrzyżowców, oenerowców i innych wielbicieli języka gestów wykonywanych za pomocą pałki.

Oglądając ostatnie występy czy to pana Premiera czy też Schetyny Grzegorza ktoś, kto ich nie lubi, a ja do takich ktosiów zaliczam się od dawna i całym sercem, musi czuć nieziemską satysfakcję. Wiem, że teraz, z tego powodu, może paść zarzut, że ta schadenfreude to głupota bo przecież państwo… Otóż nie! Z państwem jest tak jak byłoby bez mojej radości z oglądania „zwrotu przez środkowe ramię” w wykonaniu naszych „konserwatywno- liberalnych socjalistów wolnorynkowych”. To nie przez to że gęba mi się śmieje jak widzę Tuska w brunatnych barwach on jest w brunatnych barwach. On po prostu tak teraz ma i tyle. Twierdzenie, że ma w tym udział radość rosemanna pochlebia zarazem i mocno krzywdzi tego ostatniego. Ten tytułowy zawał dotyczy „państwa” w znaczeniu wizji, którą starali się nas uwodzić przez kilka ostatnich lat panowie z PO.

Teraz ci, co uwieść się nie dali mogą choć przez chwilę odczuć satysfakcję, pokiwać głową i rzec do siebie „No i na co im przyszło…”. No bo i fakt.
Smutnym widokiem zawsze jest gdy polityk kończy wcielając się w skórę demona przeciwko któremu szedł do władzy. Nie wiem czy już panu Tuskowi oraz panu Schetynie doniesiono o pojawiających się nawet i w „zaprzyjaźnionych stacjach” uwagach, że dopuszczają się „ziobryzacji”. Jeśli doniesiono to chciałbym widzieć ich miny. Bo nie mam wątpliwości, że nie da się dla nich znaleźć obelgi większej niż to określenie. I nawet nie chodzi o sam termin związany z na pewno nie darzonym miłością politycznym konkurentem ale to, co oni w to określenie przed laty a i później przez lata pakowali. I teraz tę sporą pakę muszą sami rozpakowywać jako niechciany prezent.

Wczoraj z małym zdumieniem ale z wielką satysfakcją oglądałem Schetynę jak zapowiadał, że sprawie „inwigilacji” trzeba się będzie przyjrzeć. Zapowiadał to musząc być świadomym, że mówi tak o sprawie, którą dwukrotnie uznano za sprawę nie kwalifikującą się by zajmowały się nią (przyglądały się jej) organa chroniące praworządność. I to jego „przyjrzeć się” w tej sytuacji i w tym kontekście jawi się nie inaczej jak wystąpienie przeciw praworządności a nie w jej obronie.
Dziś mogliśmy oglądać sceny zdecydowanie bardziej gorszące. Oto z miną bohatera z sądu w Łodzi wychodził gość, którego pewnie mało kto chciałby widzieć na wolności. Jedna z „zaprzyjaźnionych stacji” tę minę zestawiła na jednym ekranie z butnymi zapowiedziami Premiera, który w sytuacji, gdy nawet nie wszczęto do końca przeciwko gościowi procedur, już ferował wyroki jakby nie docierało do niego to, że nad władzą sądowniczą jego władza się (jeszcze) nie rozciąga. Kiedy patrzyłem na zaciętą twarz Tuska i zadowoloną gębę na drugiej połówce ekranu przypomniał mi się pewien wyniesiony ongiś przy niemałym udziale Tuska do roli bohatera chirurg mający kolekcję drogich alkoholi i piór i lubujący się w znajdowanych w książkach kopertach z kasą. I przypomniało mi się jeszcze kilka nietrafionych wyborów personalnych pana Tuska. I nie mogłem przez to nie pomyśleć że do kreowania bohaterów to nie ma Donald Tusk za szczęśliwej ręki. Jak jakiś nieszczęsny alchemik co swe życie postanowił poświęcić na nie rokujące żadnych nadziei próby uzyskania złota z gówna. To się nie może udać…

Duszone zawałem państwo to ten koncept, który wymyślili panowie Tusk i Schetyna gdy szli do władzy. Przybierające właśnie taką formę, przeciwko której (wmawianej przeciwnikom) zostało wtedy powołane. I trudno zaprzeczyć że ten zawał ma osobliwą formę. Polega nie na czymś innym tylko na tym, że goniąc za cieniem tamtej mieszanej przed laty z błotem i innymi nieczystościami, wmawianej obywatelom jako największa możliwa obecnie forma zagrożenia poczwary w końcu udało się ją dogonić. Ale próba jej złapania zakończyła się porządnym ugryzieniem się w dupę i odkryciem, że ten cień to był cień własny.

Zdaję sobie sprawę, że mój kraj jest w rękach tego właśnie państwa, które teraz zwija się w konwulsjach wbijania siekaczy we własny zad. I mam świadomość, że dla kraju zbyt korzystne to nie jest. Ale czy to moja wina? Ja do tego ręki nie przykładałem. Nawet maleńkiego paluszka. I nic nie pomoże że będę teraz załamywał ręce i zalewał się łzami nad tą raną zadaną w pościgu za własną dupą. Nic też nie zaszkodzi jak będę z uśmiechem przyglądał się osobliwej przemianie tego pełnego niegdyś wzniosłych słów o wolności, sprawiedliwości i dobrobycie „lenińskiego komsomołu” co z takim przytupem brał władzę przed kilku laty śpiewając że „zawsze niech…” (wiem, że miało raczej być „przepięknie”) w groteskowe „hitlerjugend” straszące tego i owego marsowymi minami i tembrem głosu i zapowiedziami nieomal „odrąbywania ręki”.

Oczywiście powinienem zastanowić się czy nie jest to właściwie powód do tego, żeby się bać. Nie zaprzeczę, że rozważałem i tę opcję. Ale kiedy zobaczyłem zestawienie pooranego bruzdami czoła wodza tych totalniaków wygrażającego podniesionym głosem w zestawieniu z zadowoloną, nalaną gębą dwudziestokilkuletniego cwaniaczka, któremu, jak widać ten wrzeszczący z trybuny kolo może póki co skoczyć, uznałem, że nie ma się czego bać. Że za ciency oni by zrobić cokolwiek. Czy to dobrego czy złego. Mogą co najwyżej ponaprężać się mniej lub bardziej. I poroztaczać wokół aurę w kolorze siena palona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz