Zbiegły się wczoraj, zapewne całkiem przypadkiem, informacja o objęciu przez gen. Mieczysława Bieńka stanowiska Zastępcy Dowódcy Strategicznego NATO ds. transformacji z mocną publicystyką Artura Bilskiego w „Rzeczpospolitej” pt. „Znikająca polska armia”* będącą przygnębiającym opisem obecnego stanu naszej armii. Opisem, który nijak nie koresponduje z tym, wspomnianym na samym początku wyróżnieniem polskiego generała (mającego jakiś udział w tym stanie bieżącym naszych sił zbrojnych) a jeszcze bardziej z tą „transformacją”. Bo przecież rozumieć ją należy jako coś innowacyjnego a nie jako zamiar zastosowania w skali sojuszu naszych rozwiązań, nad którymi pochyla się Bilski.
Absurdalności tego zestawienia informacji dotyczącej generała i opisu zamieszczonego w „Rzeczpospolitej” dopełnia na dokładkę komentarz telewizyjny (wiem, że nijak nie obciążający ani natowskich decydentów ani gen. Bieńka lecz jakąś telewizyjną niemotę) będący czymś w rodzaju uzasadnienia tego wyróżnienia polskiego oficera. Wynika z niego, że za największą zasługę gen. Bieńka uznać należy to, że ten przyszły modernizator i transformator sojuszu… oddał ponad 3000 skoków na spadochronie. Wiem, że jest to wyczyn bo sam nie oddałem ani nie oddam zapewne choćby jednego, tylko jak się te skoki mają do kompetencji potrzebnych gen. Bieńkowi obecnie?
Zdaje sobie oczywiście sprawę, że gen. Bieniek nie jest osobą, która jakoś szczególnie odpowiada za to, że dziś armia państwa aspirującego nie tylko w regionie do roli „mocarstwa kieszonkowego” (skala Panie i Panowie!), liczącego 40 milionów obywateli, jest w stanie z ledwością ratować przed powodzią dwie, trzy gminy a już przerasta jej możliwości organizacja defilady z okazji wojskowego święta. Jeśli wskazać przyczynę tego stanu to zdecydowanie bardziej nazywa się ona „cywilna kontrola nad armią” niż Mieczysław Bieniek (i jakikolwiek inny generał). Ten idiotyczny koncept, zapoczątkowany groteskowo przez admirała Kołodziejczyka, który „cywilną kontrole” sprawował chyba dlatego głownie, że zamiast w mundurze marynarki wojennej, do ministerstwa przychodził w garniturze, sprawił i sprawia, że za zdolność bojową, lepiej lub gorzej, przez ostatnie dziesięciolecia odpowiadali ludzie wysyłani do resortu w roli liczykrupów uważających, ze jest jeden bóg- budżet a jego prorokiem jest minister finansów. Efektem tego były już wcześniejsze opisy armii zmieniającej bieliznę raz w miesiącu i tyleż razy mającej okazję zapoznać się z niezwykłym dla niej wynalazkiem prysznica. I to, że dziś chyba właśnie nasza armia najdalej posunęła się w realizacji sławetnej koncepcji „taniego państwa”.
Odsyłając do tekstu Bilskiego zaznaczam, że jest to istny thriller dla ludzi o mocnych nerwach. A już na pewno nie powinny go czytać osoby rozmiłowane w oglądaniu po różnych kanałach edukacyjnych programów poświęconych technice wojskowej.
Oczywiście po stanie naszych sił zbrojnych trudno spodziewać się jakichś szczególnych zaskoczeń jeśli za jego wykładnie przyjąć sławetny cytat z obecnego Prezydenta RP o lotnikach latających na wrotach od stodoły. W efekcie tak nieomal jest. Latają nasi wojacy na czymś co obecnie jest niewiele skuteczniejsze od tych wrót a jeżdżą w puszkach po konserwach.
Przypuszczam a właściwie pewien jestem, ze skoro smutną wiedzę o stanie naszych sił zbrojnych i naszych zdolności obronnych (a i zaczepnych) posiada pan Bilski to tym bardziej nie stanowi ona żadnej tajemnicy dla tych, którzy powinni ją posiadać niejako w imieniu największego militarnego sojuszu na naszym świecie.
I w tym kontekście składanie odpowiedzialności za rozwój sił NATO w ręce kogoś, kto tak naprawdę bardziej niż dowódcą sprawnej armii był kimś w rodzaju kustosza jednego z największych militarnych skansenów świata budzi mój niepokój. Bo skoro nasza armia gwarantuje mi co najwyżej, że jakby co to kiedyś przypłynie po mnie amfibią, ktoś musi mi gwarantować, że mnie obroni.
Poniekąd wyjaśnieniem całej sytuacji z wyniesieniem gen. Bieńka jest ta część informacji o jego awansie, która podaje, że swoje stanowisko gen. Bieniek będzie pełnił „rotacyjnie” wraz z przedstawicielem Włoch. Jest więc prawdopodobnym, że mamy tu do czynienia z podobna w swej istocie (czyli nie do końca poważną) konstrukcją jak wspomniana wcześniej „cywilna kontrola nad armią”. Służąca bardziej temu, by obywatele takiej Polski czy takich Włoch mogli się od czasu do czasu poczuć pewniej. A jak się poczują to rotacyjnie tę samą szanse dostaną, dajmy na to (tak mi się fajnie powiedziało:) Hiszpanie czy Duńczycy.
Ale sęk w tym, że wcale nie czuje się przez to lepiej. Wręcz przeciwnie. Jeśli mam na temat tego mechanizmu i, jak mam prawą sądzić licznych działających podobnie, wyrazić swoją opinię to przyznam, że zamiast czuć się dowartościowanym czy też „mile połechtanym” przez NATO, wolałbym po prostu czuć się dzięki owemu NATO bezpieczniej. A do tego na pewno nie są mi potrzebne żadne tam rotacyjne obsadzania Włochami, Bawarczykami czy wręcz Eskimosami stanowisk dowódczych w sojuszu.
Konkluzja jest taka, że radość z faktu, że w NATO wykrojono jakąś tam liczbę stanowisk dla ludzi, którzy dotąd dowodzili czymś, co jest raczej jakimś qui pro quo a nie armia posiadająca bojową zdolność to raczej wiadomość dość groźna. I nie zmniejsza tej grozy fakt, że są to oficerowie z mojego kraju. Będą c w nim na co dzień i przyglądając mu się dokładnie powiem nawet, że raczej tę grozę powiększa.
* http://www.rp.pl/artykul/9133,542071-Bilski--Znikajaca-polska-armia-.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz