środa, 27 października 2010

Co się zdarzyło na Patriarszych Prudach (wersja 2010)

Wiadomo co się zdarzyło. Pojawił się szatan i świat, na szczęście lokalnie tylko i na jakiś czas stanął na głowie. Tylko czemu o tym piszę skoro wszyscy wiedzą, że było lokalnie i na czas jakiś? Piszę bo mam wrażenie, że w tym roku kolej na nas.

Gdybym miał zdarzenia ostatnich dni skomentować na gorąco, tak jak mi najsampierw przyszło do głowy, uznałbym, że jesteśmy, wszyscy, co do jednego, narodem szaleńców. Wariatów właściwie bo szaleństwo może wszak być stanem przejściowym, pojawiającym się w wyniku silnych emocji i przemijającym gdy ustępują. My jednak trwamy…
Szczególnie trwanie to ujawniło swe wyjątkowe oblicze po łódzkiej tragedii.

Normalnym odruchem, który stałby się udziałem 99,9% ludzi, społeczeństw i narodów na świecie byłoby autentyczne współczucie i głęboka refleksja nad tym, co się zdarzyło. Dla wielu byłaby to okazja by dokonać szczerej ekspiacji a po niej przewartościowania i słów i swego postępowania.

My jesteśmy chyba tym 0,1 %. Nasz rodzaj refleksji nie ma pewnie precedensu na skalę światową. Odnoszę wrażenie, że to, co wydarzyło się w Łodzi, powoli staje się dla jednych powodem do dumy a dla drugich do zazdrości. Może ich źródłem jest ten drobny szczegół, że żaden z tych, co zdają się szczycić ani z tych, którzy łakomie chcą się podłączyć, nie zginął. I łatwo im teraz teoretyzować.

Dyskusja o łódzkiej tragedii zaczyna przypominać mi historyjkę z czasów wojny, tej drugiej światowej, by było jasne. Otóż podczas Powstania w Warszawie na Czerniakowie wylądował desant berlingowski. Zaopatrzenie dla niego przewożone było niewielką łodzią motorową. Kiedy została trafiona i zatonęła, żołnierz, który odpowiadał za nią, sporządził raport ze zdarzenia zawierający wykaz strat materiałowych towarzyszących zatonięciu łodzi i przekazał go przełożonemu. Ten pchnął raport dalej ale dodał do niego kilka pozycji, których nie mógł się doliczyć w swoich magazynach i tak raport pokonywał kolejne szczeble by na koniec ukazać ogrom strat pasujący raczej do tragedii Titanica niż jakiejś tam rzecznej łajby.

Jeśli poczekamy jeszcze trochę to lista Henryka C stanie się swoistym Who is Who in Poland A.D 2010 liczącym ogrom istotnych nazwisk. Ktoś, kogo żaden przeciek nie wymieni jako umieszczonego na niej będzie miał prawo czuć się pominiętym i uznanym za nieistotnego. Widząc w telewizji dumne twarze tych, którzy już „wyciekli” otrzymując BOR-owską obstawę i podskakującego z radości Niesiołowskiego, który krzyczy „To ja! To ja miałem być zabity tylko mnie akurat w domu… znaczy w biurze nie było!!” nie mam wątpliwości, że „zagraniczny konsultant” przemieszcza się ulicami i miesza w głowach tak, że nie są już one „pierwszej świeżości”.

A lud, zamiast zastygnąć ze zgrozy wziął się z miejsca masowo do spiskowania. Gdzieś na Mazurach koleś namawiał inkasenta by zabić Prezydenta. Wiem, że mi się zrymowało. Bo i miało się zrymować. Rym ten i sens ten jest bez wątpienia tej klasy co tekst szlagieru „ona wyszła za Hendryka, największego rozbójnika”. Jak kto ma ochotę to proszę zanucić... Znowu na Śląsku ( nie wiem czy to już dolny czy opolski czy może górny ale znaczenia to większego nie ma) właściciel laptopa, który to laptop nawoływał w sieci do „palenia komitetów”, okazał się zarazem radnym PO jak i współczesnym wcieleniem Pawki Morozowa sypiącym bez wahania własnego tatę jako rzeczywistego podpalacza komitetów. I jeszcze gdzieś tam indziej podobny tym z Koźla chojrak, co też nawoływał, jak przyszło co do czego to z płaczem tłumaczył na komendzie że „żartował”. Takie to nasze poczucie humoru. Nic go nie inspiruje bardziej niż świeży trup. Ubaw po pachy.

Jeśli ktoś pamięta finał opowieści, co się zaczęła sporem na Patriarszych Prudach ten pamięta zapewne i to, że spora część bohaterów wystąpiła do służb wiadomych z żądaniem by ich pozamykać w pancernych celach a tu i ówdzie doszło do doprowadzenia skutych w kajdany i prewencyjnie aresztowanych czarnych kotów. Mamy już kolejkę chętnych do „pancernych cel” i mamy „inkasentów” i „laptopy radnych” wyłapywane po Polsce jak te czarne koty.

Ja pamiętam natomiast najbardziej dwie sceny. Pierwsza z nich to ta, gdy Abadonna zdjął okulary a druga, gdy świtę Wolanda zobaczyć było można w jej prawdziwych postaciach. Wtedy nie było wcale zabawnie.

A to pewnie jeszcze przed nami. Obym tym razem się mylił…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz