wtorek, 19 października 2010

Substancja

Z jednej strony pewnie to i dobrze ale z drugiej niewątpliwie źle, że tyle ostatnio mówi się o substancji narodowej. Bo mówi się choć różnie się ją nazywa.

Dobrze dlatego bo mówienia o substancji narodowej nigdy za wiele. Jak się o czymś nie mówi to w jakimś sensie to nie istnieje. Choćby walało się nam pod nogami. Ileż rzeczy się wala a czy kto zastanawia się nad ich istotą?
Źle zaś bo mówi się tak, jak się mówi.

Zawsze ktoś tam problem substancji narodowej i jej zachowania poruszał. Ale były to raczej jakieś stare i mądre, choć często już mocno spierniczałe profesory pozamykane w swych katedrach tak, że ich głos coraz trudniej przebijał się przez na ten przykład dżenderowy jazgot co nas chciał oswajać a nawet „zaprzyjaźniać” z wagina zwana potoczniej kuciapką. Jakby całe pokolenia samców naszego gatunku sumiennie tego nie robiły…

Tu na chwilę odbiegnę od tematu bo jak sobie układałem wypowiedź to w miejscu, w którym do powyżej umieszczonej kuciapki doszedłem, naszła mnie taka myśl w formie dygresji. Oto śmiech jakiś czas temu po kraju się rozszedł gdy ten i ów zgłosili postulat intronizacji Chrystusa Króla. Śmiał się każdy kto czuł się w jakiś sposób wpisanym albo zgłaszającym akces do tej jaśniejszej części ludzkości. Jaśniejszej oczywiście nie w sensie podpadającym pod jakiś paragraf. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że wśród tych śmiejących się do rozpuku znaleźć by się dało w komplecie tych, co nam z powagą pełną i jeszcze pewnie ze wsparciem materialnym struktur unijnych wspominaną wyżej waginę czy też kuciapkę od jakiegoś czasu próbują intronizować. Sugerując byśmy się z nią zaprzyjaźnili albo częstując trunkami nią inspirowanymi. I nikt jakoś, choćby nieśmiało, nie próbuje sugerować, że jakby trunków inspirowanych Chrystusem tez by się pewnie parę znalazło. I wcale śmieszne to nie jest.

Odbiegliśmy więc i starczy.

Z dyskusją na temat substancji tak bowiem jest, że niepokoi w niej jej taka, zdawałoby się, niewspółmierna do sytuacji nośność i powszechność. Wszak jakby brać pod uwagę jakieś tam wskaźniki to z pozoru nie ma się czym niepokoić. Idzie nam dobrze. Tylko skąd w takim razie całe zamieszanie z substancją? Tu przyznam, że pewnie bym tematu nie tykał z jego daleko posuniętą ogólnością gdyby nie to, że wczoraj w kawiarni, czekając na kobietę pewną, co się spóźniała, wysłuchałem toczonej tuż za mymi plecami, dość przystępnej rozmowy pełnej troski o narodową substancję.

A jeśli jest się czego w istocie bać to z jakiego powodu? Niby pytanie głupie. Jeszcze głupsze wyda się gdy przywołam jego inspirację. Oto wczoraj bodaj w biegu po telewizyjnych kanałach zahaczyłem o fragment „Matrixa” braci Wachowskich. Choć przyznam, że polsko brzmiące nazwisko w kontekście tego kasowego sukcesu napawało mnie i napawa dumą, nie to spowodowało, że się zatrzymałem. Rzecz oglądana była akurat w miejscu, w którym Neo i Trinity ruszają odbijać Morfeusza z rąk agentów Matrixa. Po tym następują sceny bardzo widowiskowe, które nadto kojarzą mi się z clipem do hitu Marylin Manson „Rock is dead” tedy na chwilę zatrzymałem bieg po kanałach. I dzięki temu usłyszałem coś, co moim rozważaniom dość pasującym się może okazać. Oto zanim nadeszło ocalenie Morfeusz (Laurence Fishburne) zostaje sam na sam z jednym z „agentów” który mu, w konfidencji, wyjawia przyczynę swej nie tylko zawodowej ale i osobistej niechęci do ludzkiego gatunku. Który to gatunek, przeciwnie do większości żyjących na ziemi i wszystkich ssaczych, zachowuje się jak wirus. Niszczycielska dla reszty świata substancja.

Czasem można odnieść wrażenie, że nasza narodowa substancja należy do tych najzjadliwszysh odmian. Co to, jak nie ma z kim, to sama ze sobą, autoimmunologicznie się rozprawia. I w tym sensie troska nagle zmienia się w pytanie bez emocjonalnego zabarwienia. Bo może pytać o przetrwanie w pakiecie z pytaniem czy ma to sens? Są wszak chyba tacy co pytają o to właśnie tak odważnie. A nawet potrafią sobie odpowiedzieć.

Póki co ja nie pytam o to lecz o przyczynę zmasowanego pytania. Pytam z czeluści swego ograniczonego rozumka, który usiłuje ogarnąć to, czemu po ponad tysiącleciu istnienia zatoczyliśmy krąg i dotarliśmy do miejsca, w którym znów chodzi o być lub nie być naszej narodowej substancji. Wiem, że wcześniej się też zdarzało ale to były momenty jak najbardziej zrozumiałe bo i trudno nie rozumieć zmartwionej substancji gdy się ją próbuje poddać anihilacji. Ale teraz ponoś jest przecież bezpiecznie. I dlatego jedyna analogia to dla mnie ten moment, w którym, nie zdjąć sobie zupełnie sprawy że o to chodzi, ból głowy o narodową substancję odczuwał Mieszko I.

Może całe to pisanie jest absolutnie bez sensu. To całkiem prawdopodobne. Nie będę ukrywał, że jego przyczyną był prowizoryczny, bo ostatecznie porzucony tytuł, który miałem temu, co napisałem nadać. „Mieszko pierwszy w październiku”. Co mi zakorespondowało zarówno z przepięknym tytułem filmowym „Lew w zimie” opisującym rodzinne perypetie Plantagenetów jak też z nieśmiertelnym „Leninem w październiku” tłumaczącym nam wszystkim bezwiednie i niezamierzenie kto i kiedy sprowadził na nas tamtą, znacznie większą beznadzieję co poprzedzała tą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz