niedziela, 24 października 2010

Mój kawałek teorii wszechrzeczy (Uwaga! Słownictwo!)

Przeczytałem sobie, na początku z zainteresowaniem, wywiad, jaki przeprowadził był dla „Rzeczpospolitej” pan Mazurek z obywatelką Bielik - Robson. I cóż… Powiem, że już mi się gadać nie chce o tym, co ludzie jej pokroju mają pod dekielkiem a jedynie wysłuchać rady udzielonej niegdyś Wilq-owi przez komisarza Gondora odnośnie tygodnika „Przekrój”.

Nie wróciłbym do tematu gdyby nie to, że dzień wczoraj był piękny więc udałem się na spacer a na spacerze napatoczyłem się na kolegę z czasów studenckich. Powiedzmy, że Piotruś mu na imię. Po prawdzie mało go z tamtych czasów pamiętam bo… bywało, że percepcję miewałem zamgloną a Piotruś wtedy raczej towarzysko był dość powściągliwy. Odbija więc sobie to teraz sugerując podczas rzadkich, przypadkowych spotkań jakobyśmy byli najserdeczniejszymi kumplami mającymi za sobą niejedną beczkę soli zjedzoną czy tam wypitą. Ma też Piotruś i ten zwyczaj, że dla podkreślenia konfidencji, co charakteryzuje według niego i te spotkania przypadkowe i całą naszą znajomość, używa takiego wyluzowanego języka, którego „wyluzowanie” sprowadza się do częstego stosowania słów typu „qrwa”. Głownie tego słowa… Wygląda to dość zabawnie bo Piotruś „przerywnika” na początek używa tak co drugie, trzecie zdanie a później, jak już się rozkręci to co drugie słowo.

Rosemann, choć jest z natury rzeczy ujmujący, szarmancki i kulturalny jak, nie przymierzając całe Ministerstwo Dziewictwa Narodowego, musi się do tego, niestety, dostosować. No bo jak by to wyglądało, gdyby naprzeciw piotrusiowego „qrwa” stanął ze swymi „ą” i „ę”? Zgoła tak jakby to Piotruś wtedy był panem świata a rosemann tylko jakimś marginalnym obserwatorem tego panowania.

Jak więc już się na Piotrusia napatoczyłem ten musiał (!) za punkt wyjścia w rozmowie ulicznej wybrać „straszną tragedię”. Znając go dobrze poczekałem aż rozwinie temat bo mogło się tak zdarzyć, że różnić się mogliśmy fundamentalnie już w punkcie ustalania co za „straszną tragedię” bierzemy. I to czekanie na rozwinięcie narracji przez Piotrusia mocno ukierunkowało naszą rozmowę. Właściwie czy rozmowę? Ale wróćmy.

Rzekł więc Piotruś, że stała się tragedia, że politycy zawiedli i że na szczęście pojawiło się na scenie coś tak ożywczego jak inicjatywa Palikota, która…

„No qrwa żeż…!” zakrzyczał rosemann nakazując Piotrusiowi milczenie dłonią podniesioną. Jak Mojżesz gdy Naród Wybrany chciał przez morze prowadzić. Piotruś z miejsca uciszył się jakby tym gestem rosemann wyrwał mu język wraz z tchawicą, przełykiem i całym układem pokarmowym aż do samej odbytnicy.

- Co Ty, Piotrusiu szanowny, pitolisz?!

- No bo intelektualiści, ludzie kultury…”

Poniosło rosemanna no bo i ponieść musiało. Wszak Piotruś to nie był głąb ostatni pokroju pani Bielik- Robson której od liczebności fakultetów skończonych mózg chyba zaczął jakoś inaczej odbierać sygnały jakby jej kosmici jaki magiczny durszlak na czerep zainstalowali. Uczył się pilnie przez całe ranki, stypendium naukowe dostawał… Fakt, że je wtedy, gdy dostawał, zapewne w ramach powszechnej równości, PRL rozdawał każdemu, kto osiąg 3,8 średniej uzyskał ale wbrew pozorom nie było to takie łatwe. Raz, że marazm był wtedy taki iż człowiekowi jeśli już coś się chciało to pić z rozpaczy albo by sobie ogląd świata umilić a w takich warunkach 3,8 było mało prawdopodobne. Dwa, że zawsze się jakiś skurwl czerwony po drodze do osiągu trafił, co na egzaminie o wysokość plonów buraka pastewnego w województwie lubelskim w Roku Pańskim 1952 zapytać potrafił. I stawiał pały jakby z Maxima strzelał do białej armii.

- „Czemu ci intelektualiści i ludzie kultury?” – spytał rosemann a widząc, że Piotruś otwiera usta dał wymownie znać, że pytanie ma charakter retoryczny i by się Piotruś nawet nie trudził.

- Jest tak, Piotrusiu drogi, że intelektualiści i ludzie kultury mają takie dziwne upodobanie. Lubią pasjami być dżebani. Bardziej oczywiście intelektualnie lubią. Przynajmniej jeśli chodzi o ten kontekst, o którym tu mówimy. Jak się popatrzy teraz choćby na główne punkty ich narracji to zawsze w tle albo nawet i na pierwszym planie jakiś kult phallusa, vaginy i poróbstwa w ogóle musi się pojawić. Nawet jak rzecz dotyczyłaby podręczników szkolnych dla pierwszoklasistów. Lubią i już. A już szczególnie lubią byś dżebani przez kogoś z nizin społecznych. Przez podkrakowskie chłopstwo lub gruzińskich górali na ten przykład. I to lubienie a może i oczekiwanie na to zdaje się im przesłaniać wszystko. Znasz na przykład Piotrusiu relacje gości, co ich do dziś się ma za intelektualny fundament nowoczesnej Europy, z wizyt u wuja Soso. Gdzie nie udało im się nic niewłaściwego zauważyć choć na Kołymie setki tysięcy jęczało a drugie tyle już gryzło ziemię. Albo ten zachwyt naszych intelektualistów i ludzi kultury, co z taką radością wystawiali się na heglowskie ukąszenie po którym widzieli tylko elektryfikację i walkę z analfabetyzmem. A taki robol z Powiśla czy Żerania jakoś na ząb Hegla okazywał się wyjątkowo odporny i w lot łapał, że rządzą państwem zwykli mordercy i bandyci. Pewnie dlatego, że potrzebę kopulacji zaspokajał we własnym zakresie, traktował ją mniej religijnie i nie wymagał, żeby mu osobiście Bierut wkładał.

I teraz znów mamy tak, że najgłośniejsza zaczyna być pewna cześć elity, pewnie ta najbardziej spragniona powrotu porządku, w którym ktoś się zabierze za ich odwłoki. A padło akurat na tego gościa bo raz, że on uosabia coś, co jest osobliwą hybrydą szlifu i prostoty, takim gumiakiem owiniętym w szal jedwabny a dwa że akurat on otwarcie wyraża chęć by im dogodzić. I tyle w tym sensu. Reszta to opakowanie. Najczęściej w jakąś „opiniotwórczą” gazetę…

Piotruś stał z rozdziawionym ustem i nawet nie próbował polemizować. A rosemann, okrutnik, musiał dodać.

- Tedy, Piotrusiu szanowny, nastawiaj się na tę świeżość. Zapewniam, że ci od niej oczy na wierzch wyjdą nadzwyczajnie. I jak już następnego dnia obudzisz się z bólem z tyłu to wspomnij co ci wujo mówił.

(tu zaznaczam, że między rosemannem a Piotrusiem żadne więzy rodzinne nie istnieją a słowa „wujo” z rozmysłem rosemann użył jako brzmiącego familiarnie a więc lepiej trafiającego)

Po czym rosemann pożegnał stojącego nadal z otwartymi ustami Piotrusia i sobie poszedł. Bez większej nadziei na to, że ów zadba jakoś uważniej i rozsądniej o własny odwłok. Który najwidoczniej elitarnie i intelektualnie łaknie świeżości i ożywienia.

****
Jest prawda taka, że rozmowa powyższa właściwie nie zaistniała w opisanej formie. Piotruś, takim, jakim został opisany, istnieje na swoje nieszczęście naprawdę. Naprawdę też rosemann przeprowadził rozmowę o „łódzkiej tragedii” i „ożywczym prądzie” tyle, że nie z Piotrusiem i bez użycia słownictwa, lecz ze swoim szefem. Po rozmowie tej, co była bardziej afektownym monologiem rosemanna, szef (co jest kobitą) przez trzy dni chodził tak zasępiony jakby zastanawiał się nad tym czy nie warto się od razu zabić skoro wszystko idzie tak do dupy albo też jakby bał się, że rosemann się targnie przybity tym, że wszystko jest tak do dupy.

I jeszcze uwaga konieczna. Z Bielik - Robson rozmawiał, oczywiście Piotr Skwieciński.

3 komentarze:

  1. :)

    Świetny tekst

    Pozdrawiam bardzo serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuje serdecznie :)
    Choć z drugiej strony zasługuje pani na poważną reprymendę z powodu tego, że się pani takimi, za przeproszeniem, pierdołami zajmuje jak ten tekst zamiast skupiać się wyłącznie na sprawach i rzeczach istotnych.
    Pozdrawiam najserdeczniej

    OdpowiedzUsuń
  3. Twoje teksty to nigdy nie są "pierdoły".

    Pozdrawiam bardzo serdecznie

    OdpowiedzUsuń