Ja oczywiście wiem, że kiedy Premier Tusk mówi, że coś zrobi to mówi. I
tyle. Jednak trudno nie pochylić się nad rzuconą przez niego kolejną propozycją
„poprawiania” demokracji. Propozycją, która w oczywisty sposób jest obraźliwa
dla tych, w których interesie jest zgłaszana. Ale to szczegół jeśli zważyć, że
cała ideologia feministyczna zbudowana jest na głębokim przekonaniu że kobieta
to osoba upośledzona tak głęboko, że w normalnych warunkach nie mająca szans na
osiągnięcie czegokolwiek. I wymagająca daleko posuniętej ingerencji w system by
jej deficyty zrekompensować.
Jak na razie, co pokazują preferencje wyborcze większości populacji, czyli
potencjalnego zaplecza naszych Labud, Śród i Szczuk niezaspokojonych,
statystyczna Polka zdaje się preferować bardziej tradycyjne kryteria wyboru
swych przedstawicieli i panie „siostry” nie są w stanie zaistnieć tak, jak najpewniej
zaistnieć by chciały. Nie oglądając się na żadne tam „solidarności jajników”.
I tu pojawia się nasz „superman” Donald Tusk, który postanawia sprawić,
żeby nie miały za bardzo wyboru a w każdym razie nie taki jak dotąd. Pan Tusk
swą „feministyczną rewolucję” uzasadnia tym, że „Nie stać nas, aby połowa
populacji była tłamszona przez bariery i przepisy czy złe obyczaje”*
Co do złych obyczajów nie wypowiem się bo ani nie wiem cóż pan Donald
Tusk ma na myśli konkretnie ani też, inaczej niż on, w kwestii złych obyczajów
nie czuję się zbyt kompetentny. Co zaś się tyczy reszty wspomnianego tłamszenia
to z miejsca, gdy tylko przeczytałem słowa Premiera, powiedziało mi się „Zatem
proszę nie tłamsić, panie Tusk.” Tak się bowiem składa, że nikt tak długo nie
rządził naszym państwem a więc i obowiązującymi w nim przepisami, także i tymi
co w tłamszeniu mają swój udział. Niż też nie miał takich jak on możliwości i
tyle co on czasu by te bariery i opresje znieść albo choćby zmniejszyć.
Oczywiście ja wiem, że pan Tusk uprawia zwykła propagandę. Która nie
wydaje się zbyt błyskotliwa. Choćby przez to, że użyte przez niego określenie „miejsca
biorące” sugeruje, że wyborcy czy tam wyborczynie mają kłopot z przeczytaniem
ze zrozumieniem do końca listy kandydatów (i kandydatek) preferowanego
ugrupowania i na tak zwaną „pałę” skreślają „jedynkę” „dwójkę” albo coś koło
tych miejsc. Albo też myli się im akt wyborczy z grą w lotto.
Z pozoru obietnica pana Tuska (która ma spore szanse pozostać tylko
obietnicą) nie stanowi większego zagrożenia dla demokracji. Wszak i rosemann i
pewnie spora część populacji poradzi sobie nawet gdyby panu Tuskowi przyszło do
głowy skomplikować reguły wyborcze modyfikując ów „suwak” jeszcze bardziej. Ale…
Ale właśnie wspomniane „jeszcze bardziej” stanowi, oczywiście na razie (i
na szczęście) teoretycznie, spory problem. Bo nie da się wykluczyć, że ruszając
obecne zasady pan Tusk otworzy „puszkę Pandory” i wygeneruje nam kolejne
odmiany sugerowanej teraz „feministycznej rewolucji” autorstwa innych „tłamszonych
przez przepisy, bariery i złe obyczaje” części
populacji. Może nie tak licznych ale coraz bardziej zauważalnych. Bo dajmy na
to takie osoby transseksualne. Mogą mieć spory problem ze znalezieniem swej
części parytetu w zaproponowanym „suwaku”. Dalej środowiska GLBT, które mogą
postawić się wobec perspektywy bycia reprezentowanymi przez heretyków. Dalej
może być tak, że lesbijki mogą mieć problem, czy reprezentuje je w suwaku pan
gej czy pani hetero.
I tak dalej i tak dalej, bez konca…
W efekcie może się po latach okazać, że lista będzie suwakiem, który
uwzględnia wszelkie możliwe opcje i kryteria, począwszy od płci przez seksualną
orientację, kolor skóry czy narodowość tylko nie ma na niej już miejsca na
kompetencje kandydatów. Już teraz, gdy tych, którzy układają listy wyborcze nie
„tłamszą” i nie „ograniczają” żadne „przepisy i bariery”, mają oni spory problem
z zaproponowaniem nam zestawu kandydatów, o którym nikt nie powie, że to „banda
durniów”. Przefiltrowanie tego zestawu przez wszystkie wspomniane sita szanse
na uniknięcie tego, o czym wyżej mocno się zmniejszą.
Oczywiście nie zabije to demokracji. Przyda jej tylko całkowicie odmienne
oblicze. Pierwsze kroki już zresztą poczyniono w tym kierunku. Jedna moja
znajoma, która mieszka w Trójmieście, w ostatnie wybory wszem i wobec
rozpowiadała, że będzie głosować na „pedała od Palikota”. Pytana czemu
odpowiadała pytając, „A co, mam głosować na komucha Millera?”
Oczywiście nie głosowała ani na jednego ani drugiego. Wcale chyba nie
głosowała słusznie zauważając, że oferowanie jej wyboru między „nowoczesnym
rozumieniem seksualności a nostalgicznym spojrzeniem na PRL” ma się nijak do
tego, o co chodzi przy wyborze „władzy ustawodawczej”.
Krok, proponowany przez Premiera jest przy okazji kolejnym dowodem
fasadowego rozumienia politycznej reprezentacji obywateli przez Tuska i jego
partię. Rozumienia, którego najoczywistszym symbolem jest pan Olszewski z
zapałem wystukujący na klawiaturze telefonu opinie i przekonania niemal połowy „demokracji
przedstawicielskiej”. W takich warunkach można myśleć o „suwakach” uwzględniających
nie tylko takie kryteria parytetów jak płeć. Można uwzględniać wszystko bo
wszystko ma dokładnie takie samo znaczenie. Czyli żadne.
Przy takim kierunku myślenia faktycznie demokracji nic nie zagraża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz