Kiedy Premier Tusk, zaraz po wystąpieniu Prezesa Kaczyńskiego zapowiedział, że „do środy zostaną podane precyzyjne wyliczenia pomysłów w sferze socjalnej, jakie przedstawił Kaczyński”* a zaraz potem okazało się, że „Rząd i resorty rozpoczęły prace nad pomysłami PiS. Wyliczenia koordynuje minister Jacek Rostowski”**,
od razu zgłosiłem wątpliwość czy właściwym jest, by do politycznych
starć między partiami angażować aparat państwowy w postaci ludzi
zatrudnionych w administracji rządowej.***
Jak
się okazało, nie tylko mi przyszło do głowy, że chyba jednak nie
powinno się tak postępować. Podczas wczorajszej konferencji prasowej
pana Rostowskiego dziennikarze zadali Ministrowi pytanie zawierające
podobną wątpliwość. Ten odparł, że „W takiej sytuacji Polacy mają prawo wiedzieć, co ta alternatywa implikuje dla finansów publicznych”****
Niestety
nic mi nie wiadomo, by za tym pytaniem poszło następne, logicznie z
niego wypływające. I nie mam tu na myśli równie oczywistego, które
najwidoczniej żadnemu z żurnalistów w głowie nie zaświtało, o
przedstawienie dla porównania szacunku zmian zapowiadanych przez PO w
2007 i 2011. Pewien jestem, że sala usłyszałaby wówczas na czym polega
„brzmienie ciszy”.
Pytanie,
które powinno być zadane panu Rostowskiemu wiąże się ze stwierdzeniem,
iż „Polacy mają prawo wiedzieć co ta alternatywa implikuje”. Skoro mają
prawo wiedzieć teraz, w roku 2012, gdy „alternatywa implikuje” jak na
razie wyłącznie teoretycznie, bez wątpienia mieli takie samo a może
nawet i większe prawo wiedzieć w roku 2011, podczas wyborów
parlamentarnych, gdy różne "alternatywy" miały zdecydowanie większy
potencjał zaistnienia a więc i „implikowania” niż ta obecna. Zatem
powinno paść pytanie czy w roku 2011, by „Polacy mieli prawo wiedzieć”,
co tamte alternatywy implikują dla finansów publicznych, również
zaganiał pan Rostowski pracowników „Rządu i resortów” do podobnego
liczenia. W interesie, a jakże, Platformy Obywatelskiej, która przecież
również startowała w wyborach.
Zauważę
tutaj rzecz bardzo istotną, że nie wiadomo mi nic aby od wyborów zakres
praw Polaków został w jakimkolwiek stopniu rozszerzony z czego wnoszę,
że Polacy wtedy i teraz mieli i mają dokładnie takie samo prawo
wiedzieć.
Jeśli więc w roku 2011 minister Rostowski (oraz
Donald Tusk bo to przecież on zapowiedział te wyliczanki) nie widział
potrzeby gonienia podległych sobie pracowników do kalkulatorów a teraz
ją zauważył, to albo wtedy zwyczajnie zlekceważył fakt, że „Polacy mają
prawo wiedzieć”, albo teraz dopuścił się grubego nadużycia. Nie
twierdzę, że nadużycia prawa (niżej, na pewnym przykładzie, wyjaśnię
czemu nie twierdzę) ale etyki zawodowej czy tam urzędniczej bez
wątpienia.
Jeśli
zaś wtedy, podczas wyborów w 2011 r. również zaprzęgnięto pracowników
administracji rządowej do podobnej pracy… No właśnie. Co sądzisz o tym
szanowny czytelniku. Potraktuj to jako test na swoją konsekwencję i
odpowiedz sobie (a może i w komentarzu) teraz, zanim przejdziesz do
dalszej części tekstu.
Zgłaszając
wątpliwości do tego uzasadnienia, jakim pan Rostowski przeszedł do
porządku nad wykorzystaniem zasobów państwa w czysto partyjnym interesie
przypomniałem sobie, że nie on pierwszy zrobił coś takiego twierdząc,
że „Polacy maja prawo wiedzieć”. Wielu z nas, głównie
zaś ci, którzy bywają (słusznie czy nie słusznie to nie miejsce na
roztrząsanie tego problemu) nazywani lemingami, pamięta konferencję
Mariusza Kamińskiego, ówczesnego szefa CBA, który w trakcie kampanii
wyborczej w 2007 r. uznał, że wyborcy mają prawo wiedzieć
na kogo oddają swój głos i zaprezentował interesujący materiał
poświęcony jednej z ówczesnych kandydatek do Sejmu. Choć do dziś żaden
sąd nie stwierdził, by Kamiński złamał wówczas prawo i nadużył swej
władzy, od początku nie miałem wątpliwości, że jego działanie miało
charakter polityczny i było wątpliwe etycznie. Wiele osób uważało wtedy,
a myślę że do teraz nie zmieniło zdania, iż Kamiński powinien za tamtą
sprawę wylecieć na zbity pysk ze stanowiska. Jeśli tak uważali i
uważają, to powinni dokładnie tak samo myśleć o tym, co teraz powinno
się stać z panem Ministrem Rostowskim i jego szefem Donaldem Tuskiem.
Tym bardziej, że pan Kamiński tylko sięgnął do szafy i w oparciu o
wyjęte z niej materiały urządził nam prezentację multimedialną zaś dziś
mamy do czynienia ze zmuszeniem do pracy na rzez PO stada urzędników, z
których najpewniej nie wszyscy identyfikują się z opcją swoich szefów a
być może nie identyfikują się z żadną opcją polityczną.
Jeśli zaś szanowne antylemingi ( a może i jakie lemingi) sądzą, że wtedy pan Kamiński był „w prawie” bo „Polacy mieli prawo wiedzieć”, nie powinni mieć teraz pretensji ani do Rostowskiego ani do Tuska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz