… i będzie trwał jeszcze jakiś czas. I to nie tylko dlatego, że
pozostanie w pamięci tych, którzy w nim uczestniczyli.
Myślę, że jeszcze bardziej zapisał się w pamięci tych, którzy w nim
uczestniczyć ani o nim pamiętać bardzo by nie chcieli. Sądzie tak po reakcjach, w których nie byli w
stanie ukryć złości, że się udało.
Nie chodzi mi o tak skrajne reakcje jak choćby wypowiedź Wałęsy, który
zasugerował, że w demokracji dopuszczalne są wyłącznie demonstracje prorządowe.
Sugerując że najdojrzalsza demokracja w Europie znajduje się kawałek na wschód
od Białegostoku. Tu nawet śmiać się nie warto.
Co innego rachowanie wielkości i znaczenia tego, co stało się w sobotę. Coś
w rodzaju „Podejrzewam, że do przedstawicieli "prawicy" nie dotarł
jeszcze ogrom słabości, którą pokazał sobotni marsz. Upojeni sukcesem,
jakim jest zebranie w jednym miejscu więcej niż dziesięciu osób pohukujących na
Tuska, nie zauważają, że ilość zgromadzonych na marszu była raczej wyrazem
nieufności do ich opcji politycznej i światopoglądowej.”*
Logika tego, że największa manifestacja jaką w III RP udało się
zorganizować, jest „wyrazem nieufności do ich opcji politycznej i
światopoglądowej” jest porażająca w swej pokrętności lub bezradności. Bo trudno
uwierzyć, że istnieje ktoś, kto szczerze wierzy, że da się w jednym miejscu zgromadzić
wszystkich popierający tę czy inną opcję polityczną a każde mniejsze
zgromadzenie to porażka. Ale może chirl wierzy.
Ta sama nuta pobrzmiewała w wypowiedzi pana Protasiewicza, który pokpiwa,
że tylko na tyle stać oponentów jego opcji. I tu przyznam, że z jego słów, choć
mógłbym, podśmiewać się nie zamierzam. Bo jakoś tak poważnie przyszło mi do
głowy, że takie głupie gadanie jak to protasiewiczowe kwalifikuje się jako
prowokowanie losu. Raz, że chciałoby się go zapytać ilu ludzi spodziewał się w
Warszawie a dwa, że prosi się sam, by się opozycja tak postarała, że już mu się
pokpiwać może wtedy nie chcieć.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to efekt niemałej złości i
frustracji tych, którzy ów marsz wzięli do siebie. Schemat wykpienia czegoś,
czego się nie jest w stanie ani przebić ani powtórzyć to przecież metoda znana
już gdzieś na etapie środka podstawówki. „Nie chciałbym takich adidasów bo są
brzydkie i pedalskie”.
Do tego jeszcze pewnie i wściekłość, że „faszyści” zawiedli. Nie rzucali
granatów ani nawet głupich butelek z benzyną. Za „faszystowski” event, dowodzący
„agresji tłumu” robić musiało pokrzykiwanie na reportera Polsatu by nie kłamał.
Postulat skądinąd słuszny wobec każdego.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że druga strona nie ma szans pokazać na co
byłoby ją stać. I nawet nie chodzi o to, że nie byłaby w stanie wyciągnąć w
sobotę z domów pewnie i dziesiątej części te go wczorajszego tłumu. A do tego
pomysł manifestacji prorządowej przeciwko opozycji to dopiero byłby koncept. Aż
żałuję że aż tak głupi nie są i na taki pomysł nie wpadli. Choć z drugiej
strony kończenie przez Tuska „wojny polsko – polskiej” za pomocą megazgryzu
Niesiołowskiego pokazuje, że granice dla nich to coś abstrakcyjnego.
Oglądając zdjęcia, na których widać tylu młodych, często bardzo młodych i
zdających się zupełnie nie pasować do tego wydarzenia i do TEJ strony,
zastanawiam się czy to wyparcie rzeczywistości, znajdowane w powiastkach o „marszu
staruszków” jest czymś bolesnym czy też coś takiego przychodzi łatwo. Bo
przecież jakoś trzeba przejść do porządku nad tym, że ludziom zostały zdjęcia a
przede wszystkim obrazy w pamięci.
I jeszcze zdjęcie, znalezione na blogu Piotra Stróża**. Które powinno być
symbolem tego, że w tym „przebudzeniu” było więcej treści niż druga strona
byłaby w stanie przełknąć. Takim memento dla… Już oni wiedzą dobrze dla kogo.