Tytuł miał brzmieć „Tratwa Meduzy” ale musiałbym znaczną część tekstu poświecić na objaśnienie tego skojarzenia. Ufny w inteligencję czytelników pozwolę sobie zdjąć z siebie ten obowiązek.
„- Nie wiem co o tym sądzisz ale jak tak dalej będzie to trzeba pomyśleć nad wyjazdem z tego kraju”
- Z naszego…
- Jeśli chcesz to możesz mówić że twój ale za mnie nie mów”
To fragment mojej rozmowy z moją przyjaciółką. By było jasne nie miała ona miejsca w czasach gdy większości zrobiło się duszno od rządów PiS lecz w ostatnia niedzielę. Nie bez przypadku rozmawialiśmy właśnie o tym, że nie da się żyć. Według niej nie da się i nic nie wskazuje by to się zmieniło.
O wyborach nie rozmawialiśmy. To w ogóle jest teraz problem by z kimś pogadać o zbliżającej się elekcji. Nikt nie chce. I nie chce nawet powiedzieć czemu. Mogę domyślać się tylko, że pierwszym powodem jest obawa o konieczność przyznania się do swoich minionych preferencji wyborczych i na dodatek wytłumaczenia się z nich. Dla wielu byłoby to zadanie ponad siły. Druga przyczyna jest obawa. Taka bardziej ogólna, wykraczająca poza problem dobrego (właściwego) i złego wyboru. Sprowadzająca się do coraz mocniejszego przekonania, że dobrego po prostu nie ma.
Myślę, że umoszczone na naszej scenie politycznej siły jak również te, które się moszczą z zapałem zdają sobie sprawę z poziomu pesymizmu potencjalnych wyborców. szczególnie zaś tych, który mogliby w ostatecznym rozrachunku odegrać rolę „języczków u wagi” czyli tak zwanego „wyborcy niezdecydowanego”. O głos tego wyborcy stoczona zostanie wojna jakiej być może jeszcze przy żadnych wyborach nie oglądaliśmy.
„Wybory? Stary, to będzie rzeźnia! Ja się na to raczej nie piszę…” – dobiegło mnie również wczoraj zza stolika usytuowanego po sąsiedzku gdy konsumowałem swój niedzielny obiad „na mieście”. Te trafną w moim przekonaniu wróżbę wygłosił człowiek, którego określiłbym jako młodego, wykształconego i nieźle sytuowanego przedstawiciela klasy średniej.
Będzie „rzeźnia”. Bo czemu miałoby jej nie być? Właściwie można przypuszczać, że najmniejszą chęć by „zabijać i dać się zabić” w jesiennym starciu wykaże lewica. Raz, że „na ten moment” nie może jeszcze liczyć na cud, który uczyniłby ją siłą z pierwszego szeregu. Jej największym atutem jest właśnie to, że wystarczy jej czekać oraz być łagodną jako bijący w oczy kontrast dla tych, którzy na ten luksus pozwolić sobie nie mogą. Poza tym od jakiegoś czasu przyzwyczajeni jesteśmy, że dla niej wynik rzędu kilkunastu procent to „niezaprzeczalny sukces”. Nadto w ostatnim czasie w tym ugrupowaniu jedyne rzezie wszczynali kolejni pretendenci do roli Brutusów. Po „sukcesie” Brutusa-Olejniczaka w wyborach warszawskich pewnie długo nikt następny Napieralskiemu nie zagrozi.
Pozostali nie mają wyjścia. Głowni rywale, dość niespodziewanie, znaleźli się na tym samym wózeczku. W obu przypadkach przegranej mogą nie znieść dotychczasowi wyborcy. Poza „żelaznym elektoratem” oczywiście. Ten zniesie wszystko gotów nawet na „budowę arki”. W gorszej sytuacji znalazła się dość niespodziewanie chyba partia rządząca bo jest obecnie na fali opadającej a takie coś powoduje i nagłą nerwowość, która nie służy zimnemu kalkulowaniu i kumuluje porażki. Tym bardziej prawdopodobne, że coraz trudniej będzie jej znaleźć jakiś racjonalny motyw przewodni kampanii. W tej samej rozmowie przy stoliku po sąsiedzku jeden z dyskutantów zastrzegł jak bardzo zdenerwuje się gdy mu znów wyjadą z tym jak to strasznie było za PiS.
A z PiS nie jest lepiej. Teoretycznie jest w bardziej komfortowej sytuacji takiego politycznego Małysza co to lepiej się czuje gdy goni przeciwnika niż gdy mu ucieka. Tylko, pozostając w klimacie sportowym, zdaje się że źle posmarowało. Ciekawy i przemawiający do mnie był punkt widzenia Ziemkiewicza, wedle którego PiS stracił z oczu wyborców bo robi sobie swoją, wewnętrzna kampanię w której elektoratem jest Prezes. I to jego ten i ów stara się przekonać, że jest najlepszym wyborem. Zanim się więc partia obejrzy i opamięta może być po sprawie.
Oczywiście czekam na obiecywane propozycje ale z doświadczenia wiem, że wystarczy jakaś „wrzutka” ze strony PO i znów wszystko będzie się kręcić wokół „zamachu w Smoleńsku”. Z korzyścią dla PO. Bo można się z tym serdecznie i fundamentalnie nie zgadzać ale smoleńska narracja przeciętnemu wyborcy już bokiem wychodzi. Razem z rządami PO. Taki paradoks do przemyślenia dla tego i owego.
Nie ma wątpliwości, że jak lwy i wilki zarazem w tej kampanii powalczą PJN i ruch zaparcia Palikota ( proszę mi wybaczyć ale nie umiem o tym poważnie skoro musze patrzeć co dnia na idiotyczny plakat Wodza ze skrzydełkami). Jeśli miałbym wróżyć to więcej spokoju wróżyłbym ugrupowaniu secesjonistów z PiS. Oni powinni wiedzieć, że jeśli już, są raczej melodią przyszłości i nastawić się, że teraz nawet i mogą „wziąć po dupie”. Jeśli tego nie kalkulują to cóż… małą maja wyobraźnię. Jeśli nie nastawią rodzących się struktur na to, że jeszcze nie teraz, to zawiedzone i oblizujące się smakiem oczekiwanych konfitur struktury rozpełzną się.
Ruch jest w sytuacji znacznie gorszej. Zbudowany na magii „dynamiki i sukcesu” po prostu nie może sukcesu nie odnieść! Bo magia wyparuje jak „suchy lód”- w okamgnieniu. Ta PiaRowska wydmuszka jest w stanie napełnić się jakąś treścią tylko pod wpływem sukcesu. Nawet naciąganego i dętego. Palikot postawił na takie zaplecze, dla którego nie ma czegoś takiego jak „dalsza perspektywa”. To fani zdradzający jedną wielbioną gwiazdę z następną, jeden ulubiony serial z kolejnym, jedną dziewczynę z fajniejszą. To gracze, którzy lubią przeskakiwać szybko albo jeszcze szybciej na następny poziom. jak ktoś ich zechce zmusić by pe takli się jeszcze jakiś czas na tym samym to mu „faka” pokażą i tyle.
Został jeszcze PSL. Właśnie… Został. I zostanie.
A nas czeka wiele ciężkich tygodni. Proszę więc uzbroić się w cierpliwość i przyjąć do wiadomości, że nikt nie będzie brał jeńców. I żywy stąd nie wyjdzie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz