Dość ciekawe (by nie napisać zabawne) jest śledzenie (tu i wszędzie indziej) dyskusji nad ostatnią „reformą emerytalną”. Szczególnie interesujące są te głosy, które „stoją i stać chcą przy” szanownym panie Premierze i jego specyficznej formie ratowania zarówno finansów publicznych jak też naszych emerytur. Można je streścić wskazując na dwa punkty, w których akcentują oni doniosłość dzieła przelania z jakoś tam pustego w ewidentnie próżne. W pierwszym są podnoszone zalety z odebrania OFE możliwości okradania „nas” poprzez ściąganie z „naszych” pieniędzy haraczu na koszty funkcjonowania funduszy. To „nas” i „naszych” ująłem w cudzysłów bo te pieniądze są „nasze” tylko wtedy gdy podnosi się proceder kradzieży dokonywanej prze OFE. Gdy ktoś zakrzyczy „wara Tusku od moich pieniędzy” natychmiast okazuje się (przy użyciu Trybunału Konstytucyjnego) że żadne tam „moje”. Drugim punktem akcentowanym przez obrońców „reformy emerytalnej A.D 2010” jest to, że pieniądze w ZUS będą na jakichś kontach i zabezpieczone jakimiś obligacjami „pewniejszymi” od zysków OFE.
I tu dochodzimy do sedna mojego sporu z tymi heroicznymi wyznawcami specyficznej ekonomii opartej na specyficznej matematyce.
Nie jest dla mnie a i zapewne dla nich tajemnica z czego urodziła się tuskowa „reforma”. Nie, wcale nie z chęci wykreowania mniejszego długu publicznego. Gdyby tylko o to chodziło skończyłoby się na urobieniu Brukseli w sprawie „kreatywnego” naliczania wysokości długu bez „uwzględniania” kosztów obsługi systemu emerytalnego. Jak to na samym początku miało być. Skoro posunięto się jednak do rzeczywistego zablokowania części pieniędzy kierowanych dotąd poza kontrolę sektora publicznego nie chodziło tylko o fikołki w rachunkach. Chodziło o prawdziwe pieniądze.
Przy wszystkich wadach OFE ich przewaga nad ZUS polega na tym, że zajmują się one (nie, nie napiszę moimi…) przeznaczonymi na moją emeryturę rzeczywistymi pieniędzmi. Robią to lepiej lub gorzej ale podstawą ich wzlotów i upadków jest bardzo konkretna garstka materialnego grosza. ZUS za Tuskiem natomiast swoje obietnice może oprzeć jedynie na potencjalnym pieniądzu. Będącym na papierze i w wyobraźni. Który realny jest w zasadzie tylko wtedy gdy obdzierany jest ze składki emerytalnej. Dalej już jest tylko słowem danym przez państwo. Że pomnoży, że zabezpieczy i takie tam.
Wartość wspomnianego słowa ilustruje najlepiej właśnie „reforma” Tuska. Pokazująca, że nie ma mowy o pomnożeniu bo problemem jest nawet aktualna płynność funduszu. Każdy, kto uważał na lekcji matematyki wie, że wynik mnożenia zera jest zawsze taki sam. Bez względu na wielkość liczby, przez którą zero zechcemy pomnożyć.
Ja rozumiem, ze optymizm zwolenników tuskowej matematyki bierze się z dość powszechnego przekonania, że państwo jest jedynym przedsiębiorstwem w naszej niełatwej kondycji ekonomicznej, któremu nie grozi bankructwo. I że z nim zawsze jakoś to będzie. Przekonanie jest w połowie prawdziwe. Oczywistym jest, że państwo zawsze jakoś będzie trwać, że nikt je nie postawi w stan upadku ani nie zlikwiduje. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że musi ono realizować swe zobowiązania. Tu właśnie tkwi rzeczywista istota ekonomicznej żywotności przedsiębiorstwa zwanego państwem. Jeśli nie będzie w stanie to wejdzie w rolę ba rejowego szatniarza który oświadczy „Nie mam. I co mi Pan zrobisz?”
Istotą reformy opartej na tuskowej matematyce jest bardzo specyficzne działanie matematyczne. Opierające się na założeniu, że dwa plus dwa to jest tyle… ile potrzeba. Potrzeba w danej chwili. „Daną chwilą” jest oczywista perspektywa wyborów parlamentarnych jesienią (jak mówią z przekonaniem nie wiosną) tego roku. Po prostu do tego czasu trzeba zrobić wszystko by któregoś miesiąca listonosze nie musieli tłumaczyć zdziwionym emerytom, że pieniędzy dla nich po prostu nie mają.
I tu dochodzimy do prawdziwego autora koncepcji tej specyficznej matematyki. Kto śledzi to, co dzieje się w ostatnich latach z Europą albo choć wnikliwej ogląda telewizyjne widomości, ten na pewno pamięta sławne słowa Ferenca Gyurcsany,ego wyjaśniającego w jaki sposób starał się on i jego ekipa utrzymać władze nad powierzonym im państwem. „Metoda Gyurcsany,ego” aż nadto przebija z „reformy Tuska”. Przebija też to ustawienie priorytetów przez rządzących polityków, w którym bezwzględnie utrzymanie władzy stawiane jest zdecydowanie wyżej niż troska o obywatela. Choć złośliwie zauważę, ze jednak nie do końca. Przecież rządzący polityk to, jak by nie było, też obywatel! A skoro nie jesteśmy w stanie zadbać o wszystkich obywateli zadbajmy choć o tych!
Znów jak jakieś przekleństwo rzucone nie wiadomo przez kogo i nie wiedzieć czemu akurat na Polaków wraca zaduma nad tą uległością Narodu wobec ewidentnie robiącej ich w bambuko ekipy. Przypominającą powieść Zajdla „Wyjście z cienia”. Nie wiem jaką puentę znajdzie to nasze zawierzenie ekipie z Proximy Centaura mającej przecież wobec swej kosmicznej zaiste nieudolności zawsze w zanadrzu do pokazania Narodowi potworne gęby Elgomajów. I pewność, że to wystarczy by dalej paść się tym wmówionym, wydumanym strachem nie dając w zamian nic rzeczywistego.
Pamiętamy, że bratankom słowa „kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem” nie wystarczyły. Nie uwierzyli, słowom. Musieli osobiście dostąpić ceremonii „wciskania palucha w bok”. Bolesnej jak mniemam.
To jest nieco niepokojąca konstatacja. Bo wskazująca na to, że opamiętanie przyjdzie dopiero wtedy, gdy do przyszłych emerytów wreszcie popłyną te „gwarantowane przez państwo” emerytury, które teraz nam „zabezpiecza” ekipa z Proxima Centaura.
Twierdząc, że będą ”być może nawet wyższe”. Takie życzeniowe „dwa plus dwa jest tyle ile chcecie”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz