Dawno dość, tak gdzieś blisko początku mojej publicystycznej aktywności napisałem tekst pod tytułem „Łukaszenkizacja RP (wersja soft)”*. Prawdę powiedziawszy najwięcej w nim pewnie było mojej irracjonalnej wówczas niechęci do pana Tuska oraz chęci przyciągnięcia chwytliwym tytułem i skłaniającą do dyskusji a może i do kłótni treścią. Dziś moja niechęć, przy tym samym albo i większym natężeniu jest jak najbardziej racjonalna a tą niewinną skłonność do manipulacji czytelnikiem zastępuje raczej chłodna obserwacja i analiza tego, co widzę. I przyznam, że tamtej opinii nie jestem skłonny podtrzymać. Ale zanim przejdę do tłumaczenia się takie małe wprowadzenie. Jeśli miałbym w skrócie opisać mechanizm tej prawdziwej „łukaszenkizacji” to złożyłbym ją z takiej odwiecznej na Rusi i w Rosji tradycji czynowniczego przywierania do poły „batiuszki” (czy to cara, I sekretarza czy prezydenta) z tym, co siedzi w głowie Łukaszenki. To drugie, oczywiście istotniejsze, jest niewątpliwie źródłem całego zła ale wynika z przekonania satrapy, że wie najlepiej co dla jego poddanych jest najlepsze.
Przy wszystkich podobieństwach wspomnianego mechanizmu z modus operandi obecnej ekipy ten wspomniany element stanowi najistotniejszą różnicę i decyduje o tym, że dość zdecydowanie zmieniłem zdanie w kwestii opisanej niegdyś jako „łukaszenkizacja RP”. Bo choć, tak jak i w przypadku Łukaszenki, nie wiem dokładnie co siedzi w głowie Tuska takiego przekonania jakie przypisałem białoruskiemu dyktatorowi, u niego nie dostrzegam. Ale nie mam wątpliwości że zawartość tej głowy ma i będzie miała przez jakiś czas jeszcze coraz większe znaczenie dla losów mojego państwa i jego obywateli.
Zaznaczyć jednak wypada, że podobieństwo do tego pierwszego „białoruskiego” elementu, czyli urzędnicza wazelina, jak ja w uproszczeniu można nazwać, jest niewątpliwa. Jeśli kiedyś miałby powstać pomnik „państwowca doby późnej Platformy” to wymarzonym modelem dla jego twórcy, bez najmniejszych wątpliwości, powinien być Tomasz Wołek. Choć pewnie ewentualnych konkurentów wyprzedza dosłownie o włos.
Ale nie ma co ukrywać że „lizus III RP” to następstwo a nie przyczyna. Tą zaś jest mniej lub bardziej świadome podążanie ku wybranym celom przez rządzących a właściwie przez rządzącego. I tu, sądząc z ostatnich symptomów, mam problem. Bo aż nie chce mi się zgadywać co może być tym celem. Jedyne co przychodzi mi do głowy to to jedynie, że celem jest utrwalenie władzy obecnego hegemona. I mówiąc utrwalenie coraz częściej mam przekonanie, że nie chodzi tylko o takie określenie rzeczywistych ram naszej polityki by ta władza trwała jak najdłużej ale i, proszę się nie śmiać, o utrwalenie jej w granicie.
To ostanie przyszło mi do głowy gdy skumulowały się dwie wypowiedzi hegemona. Najpierw pan Tusk raczył chełpić się tym, że nie ma z kim przegrać. To była taka panatuskowa ocena oponentów. Wczoraj zaś pozwolił sobie na ocenę własnego otoczenia przyznając, że jak zechce (uzna, że tak trzeba), może się pozbyć każdego, nawet, jak to określił, z tych „największych”. Czyli w głowie Tuska jest Tusk i dłuuugo nic.
I to mnie, nie powiem, że przeraża ale niepokoi. Ktoś może zauważyć, że przesadzam zważywszy na to iż trudno zauważyć jakąś specjalną aktywność Premiera. Skoro nic nie robi to i zaszkodzić nie może. Takie myślenie jest błędne. Raz, że rzeczywiste „nic nie robienie” owocujące mimo wszystko brakiem jakichś spektakularnych wpadek prowadzi, co widać, do wzrostu przekonania Premiera, zer jest, jak mu bezwstydnie wmawiają najbliżsi współpracownicy, „zjawiskiem dotąd niespotykanym” na niwie naszej polityki. Zjawiska takie mają, jak mi się wydaje, to do siebie, że przekonane bywają o swej nieomylności. Tak wiec nasz kokon „Łukaszenki III RP”, nie niepokojony żadnym istotnym wstrząsem mogącym zachwiać podstawą jego władzy czy choćby mogącej mu zepsuć samopoczucie, dojrzewa sobie w najlepsze. Do czasu aż nałoży się to jego samouwielbienie z jakimś tąpnięciem, którego przecież nie da się wykluczyć. A wtedy może być niemiło. Że może być przekonaliśmy się już kilka razy gdy w dość banalnych sytuacjach nasz „kokon”, w nerwach, pokazywał swą inną, zdecydowanie bardziej mroczną twarz.
Może przesadzam. Może jakiekolwiek twierdzenia o potencjalnym zagrożeniu są z gruntu bezpodstawne. Ale jak mam wyobrażać sobie reakcję na groźbę utraty władzy czy wpływów gościa, który nie potrafi utrzymać na wodzy nerwów spotykając się z ludźmi tak przez los doświadczanymi że oczywistym wydaje się rozumienie prawie każdego ich zachowania?
Na koniec jeszcze jeden element oceny sposobu sprawowania władzy przez hegemona. Wiążący się z przytoczonym już wyznaniem, że nie bałby się on policzyć nawet z „największymi”. Trudno nie zapytać w tej konkretnej sytuacji czemu nie skorzystał z tej swojej pozycji i z tych możliwości. Wykopanie Grabarczyka, śmiem uważać, przynieść by mogło prawdziwy entuzjazm ogółu obywateli. Pokazując przy tym i to, że zawsze „car jest dobry tylko ma złych bojarów”. Wykopanie Grabarczyka mogłoby też, przy chwilowym, acz drobnym, zamęcie w samej PO, wyklarować sytuację w partii i podkreślić oczywistość przywództwa. „Spółdzielnia” ministra poszła by bez wątpienia w drzazgi nie kłopocząc już więcej nikogo. Tyle, że „Spółdzielnia” jest Tuskowi bardziej potrzebna nawet niż miłość obywateli. Na tyle bardziej, że jej bytowi nie zaszkodziłoby pewnie gdyby cała Polska stanęła któregoś dnia. „Jak stoi to i ruszy pewnie” podsumowałby taka sytuację szanowny partner Premiera zasiedziały już w Belwederze (taka dygresja, której nie potrafiłem się oprzeć :). Stosunek Tuska do Grabarczyka i jego „Spółdzielni” pokazuje jak bardzo mało istotne jest, co dzieje się z Państwem wobec tego, co dzieje się w partii.
Ignorowanie oczekiwań obywateli jest dość niebezpieczne. Na razie nakłada się ono na zaczadzenie tamtych i ich oczywistą ślepotę wobec coraz śmielszej rządowej „polityki bambuko”. Ale ta śmiałość i ta polityka w końcu sprawi, że otrzeźwienie społeczeństwa może nałożyć się na jakieś apogeum samouwielbienia „wszystkomogącego” Tuska, który w takich okolicznościach może „wyjść z nerw”. I wtedy… może się skończyć źle. Jak bardzo źle nie wróżę ale przestrzegam, że doświadczamy teraz tak wielu nowych rzeczy po tych naszych dwudziestu latach wolności, że byłbym ostrożny z argumentami uspokajającymi.
* Tekst z 07.09.2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz