wtorek, 4 stycznia 2011

Kolaboracja jako grzech, kolaboracja jako cnota.

Zdołałem załapać się dość przypadkowo na fragment dyskusji u Tomasza Lisa o niewydanej jeszcze (co bardzo istotne) książce J.T. Grosa, która znów ma obudzić nasze narodowe demony. Trudno przewidzieć czy tak się stanie choć jednego obudziła natychmiast. Chodzi mi o wypowiedzianą przez goszczącego w studiu pana Andrzeja Celińskiego, kolegę szanownego, facecję o tym, że w czasie wojny polski Kościół nie zabrał oficjalnie głosu w sprawie Shoah. Pewnie miał swoje stanowcze „non possumus” w tej sprawie ogłosić w „Tygodniku Powszechnym” i wezwać Hansa Franka na dywanik do kurii:).

Nie będę rozwodził się nad Grossem i jego dziełem bo ani jednego ani drugiego nie dane mi było jeszcze osobiście poznać. Ale pójdę tropem końcowej sugestii pana red. Lisa, który zachęcał by rozmawiać i rozważać. Ponieważ o Shoah rozważali, rozważają i będą rozważać sprawniejsze głowy ode mnie ja pozwolę sobie porozwalać o czymś nieco innym. Co z przywołanym tematem oczywiście też jest związane ale zdecydowanie poza niego wykracza. Chodzi mi o wstydliwą kwestię kolaboracji jakiej dopuszczali się nasi obywatele wobec naszych okupantów. Oczywiście pozornie nie ma o czym mówić bo wiadomo niby jak na to patrzeć. Ale zawsze można, idąc śladem Grossa, pomieszać nieco w głowach i dopiero oczekiwać efektów.

Ot choćby uświadamiając wszystkim, tak surowym i jednoznacznie krytycznym sędziom tych że w tej naszej narodowej świadomości obraz kolaboracji próbuje się wyrysować jako coś wyjątkowo koślawego. Dezorientując a przez to i demoralizując poddanego takiemu zabiegowi przeciętnego obywatela. Jak to się robi? A tak mianowicie, że raz kolaboracja jest złem absolutnym a zaraz po tym jest „chęcią normalnego życia”.
„Zaraz, zaraz. Kto tak powiedział?” – zapyta ktoś dociekliwy oburzony tą przytoczoną przeze mnie przed chwilą drugą opcją oceny. Bo przecież nikt chyba nie odważył się tak nazywać współpracy z niemieckim okupantem. Nie wiem czy nikt (to trzeba by sprawdzić) ale nawet jeśli to gdzie ja powiedziałem, że chodzi mi o współpracę z okupantem niemieckim?

Nie zdziwię się jeśli na moją głowę spadną gromy za takie widzenie tamtych czasów bo wizją „normalnego w końcu życia” byliśmy urabiani bardzo długo. Ale dla mnie nie ma wątpliwości, że to była kolaboracja z okupantem. I takie zakwalifikowanie przejawów współpracy w postaci zarządzania na różnych szczeblach okupowanym terytorium wydaje mi się jak najbardziej właściwe.

Tu zapewne od razu ktoś zauważy, że przeginam bo gdzie tej „okupacji” zaczętej od 1944 do tego, co było „pod Hitlerem”. Oczywiście, gdzie jej do tamtej ? I w tym rzecz właśnie.
Jasnym jest, na co zwracał zresztą uwagę Rymkiewicz w „Kinderszenen” odpowiadając widzącym w Powstaniu Warszawskim jedynie oczywisty przejaw szaleństwa, że to, co zafundował nam Hitler wraz z zakochanym w nim narodem niemieckim było czymś nieporównywalnym do niczego a przez to i wywołującym zachowania nieporównywalne do niczego. Było niespotykaną feerią odczłowieczenia świata i znacznej części istot czyniących sobie ów świat poddanym. To nie podlega dyskusji. Taki świat, w którym działo się to, co wtedy się działo, mocno utrudnia jako punkt odniesienia jakiekolwiek oceny oparte na klasycznych kryteriach. Wtedy zdecydowanie trudniej było być człowiekiem. To chyba fakt niepodważalny.

I tu dochodzę do mojej wątpliwości największej. Będącej wynikiem zestawienia naszego (w sensie publicystyki głównego obiegu) zapału do rozliczania z nienormalności czasu wojny przy wyjątkowej wyrozumiałości wobec nienormalności powojnia.
Jak to jest, że już podrygujemy by kamieniować różnych „szmalcowników”, delatorów czy inne hieny cmentarne wyrodzone z czasu, od którego zaiste mogło się we łbach pomieszać i najsilniejszym a z taką łatwością rozgrzeszamy i „rozumiemy” delatorów, „szmalcowników” i hieny czasów następnych? Czasów, w których bycie przyzwoitym a nawet i heroicznym kosztowało znacznie mniej.

Wbrew temu obowiązującemu a bez dwóch zdań choremu brakowi proporcji uważam, że za każdy kamień rzucony przeciwko upiorom czasu wojny należą się dwa, trzy upiorom lat późniejszych.

Jeśli mamy za złe, że ludzie przestawali być ludźmi wobec groźby śmierci i upodlenia to jak możemy nie mieć za złe nieprzyzwoitość popełnianą dla kariery, dla pieniędzy albo ze strachu? Czym jest strach przed Ubekiem z jego mimo wszystko ograniczonymi możliwościami, hmmm, oddziaływania przy nieograniczonych możliwościach niemieckiego aparatu represji?

Jeśli więc gotujemy się do „bolesnej narodowej wiwisekcji” w związku z grzechami popełnionymi gdy pół świata oszalało i z hukiem oddawało się temu szaleństwu to jak poradzimy sobie z paranoją uprzejmego kłaniania się „szczerym demokratom”, którzy nie tak przecież znowu dawno, w czasach gdy świat już dochodził albo i doszedł do równowagi, kolaborowali, kolaborowali, kolaborowali, kolaborowali… Kolaborowali na swych eksponowanych stanowiskach, w swych służbowych autach, w przydziałowych mieszkaniach. Kolaborowali choć doskonale wiedzieli, że robią to ze szkodą i kosztem społeczeństwa. I włos im za to z głowy nie spadł i nie spadnie. A dziś są szanowani, wybierani i często zapraszani by nam to i owo o przyzwoitości czasem wyłożyć.

Jak w takich warunkach nie nabawić się skłonności do wynaturzeń?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz