Kiedy polityk odczuwa potrzebę by mówić głośno, że jest dobrze, znaczy, że musi być nie za bardzo. Gdy nic nie mówi lub odmawia komentarzy „nie za bardzo” zmienia się w „bardzo nie”. Gdy mówi, że jest źle znaczy, że prawdziwy dramat albo już trwa albo zaraz się zacznie.
To pomyślałem, gdy ze zdumnieniem słuchałem, w jaki sposób Premier uzasadniał decyzję o przejęciu części pieniędzy przekazywanych dotąd do OFE. Nie wiem czy zdawał sobie sprawę z dramaturgii swej wypowiedzi ale nie zabrzmiało zbyt uspokajająco gdy pytał, czy miał w zamian ciąć pasje urzędników, nauczycieli oraz świadczenia dla emerytów. Jeśli aż tak wyglądała alternatywa, jaka wyłoniła się z trzech lat rządów i „finezyjnej obrony” Polski przed kryzysem to ja mam prawo zapytać do czego ta „obrona” w zasadzie się sprowadzała skoro w jej wyniku trzeba było zastanawiać się czy nie wyjmować ludziom bezpośrednio z portfeli części ich pieniędzy? I po co była potrzebna skoro jeszcze nie tak dawno przecież świat padał na kolana przed naszą skutecznością?
Z mitu o przetrwaniu kryzysu na „zielonej wyspie” powoli wychodzimy z coraz większym kacem. Dla odmiany bombardowani spóźnioną kreatywnością miłościwie nam panujących. Spóźnioną i, jak mam prawo podejrzewać, nie będącą w stanie sprostać rysującym się teraz potrzebom. Na tą niemoc złoży się nie tylko brak pomysłów i brak odwagi, towarzyszący tej ekipie od początku jej gospodarowania finansami publicznymi ale i kunktatorstwo wymuszone przekleństwem roku wyborczego.
To, że do naszej świadomości docierają coraz bardziej przygnębiające informacje o stanie naszej gospodarki, jest tak naprawdę powodem do dużo większego lęku niż sądzimy. Bo rok wyborczy miewa to do siebie że, „kłamiemy rano, kłamiemy wieczorem”. Gdy nie są już w stanie „kłamać rano i…” znaczy, że nic już nie są w stanie zrobić.
Są w stanie już tylko udawać, że jest inaczej niż jest. Mogą tylko karmić nas bajkami o „nawet wyższych emeryturach z ZUS”. Albo „racjonalizować” finanse publiczne.
Miałem pisać o czymś zupełnie innym gdy natknąłem się w telewizji na dyskusję o nowym pomyśle obecnej ekipy. Pięknie nazwanej próbie ratowania swej gigantycznej nieudolności poprzez połączenie żurawia zapuszczonego w nasze kieszenie z kreatywnym wymyślaniem eufemizmów. „Racjonalizacja” finansów tym razem ma polegać na „kreatywnym” przemodelowaniu mojego (i reszty obywateli) sposobu rozliczania się z Państwem z moich powinności polegających na opłaceniu sobie lekarza. Dotąd, jak wiadomo, odbywało się to w ten sposób, że z moich (i innych obywateli), choć może i nie moich, trzeba by spytać Trybunału Konstytucyjnego, pieniędzy Państwo pobierało sobie należność za tę, dość niedoskonałą przyznajmy, opiekę w formie, konkretnie obliczonej jako procent mego przychodu, składki zdrowotnej. Ja zaś odliczałem ją sobie od płaconego podatku.
Wedle tego, co usłyszałem, i jedno i drugie, w ramach zapewne unikania tego, by obcinać pensje i emerytury, ma zniknąć. Nie będzie mi się odliczać składki bo odliczy ją sobie Państwo (czyli pan Jan Vincent do spółki z panią Ewą) z wielkiej kupki pieniędzy, którą z obywateli nasi kreatywni „obrońcy zielonej wyspy” gromadzą na kształt wału przeciwpowodziowego, by nam któregoś ranka nie zachlupał pod nogami „ocean kryzysu” przez który wszak przeszliśmy suchą stopą. A skoro nie będą mi odliczać składki to ja nie odliczę jej sobie od podatku.
Kreatywność z pozoru finezyjna. Bo przecież nie ma tu mowy o czymś tak brzydko nazywającym się, szczególnie w roku wyborczym, jak podnoszenie podatków. A że jest to, jak „w mordę strzelił” faktycznie podniesienie podatków, to rzecz niewątpliwa. Tak bardzo niewątpliwa, że przeczyta ją sobie z wyciągu z konta nawet najbardziej fanatyczny „młody zdolny i z dużego miasta”. Jak by się przed tym nie bronił! To oznacza mniej piwa, mniejszy markowy zegarek, jakąś zaległość z ratą kredytu… Armia PO maszeruje przecież na brzuchu…
Jeśli ktoś doszuka się w tym tekście satysfakcji to myli się głęboko. I w dodatku jest zaślepiony „dwubiegunowym” schematem funkcjonowania naszej polityki. Nie ma się z czego cieszyć, nie ma się z czego śmiać. Prędzej czy później ci „eksperymentatorzy” z naszej polityki znikną. Co do tego nie mam wątpliwości bo przy całym mym sceptycyzmie co do umiejętności trafnej oceny przez mych rodaków otaczającej rzeczywistości aż tacy głupi czy zaślepieni to oni chyba nie są. Przynajmniej nie na tyle by z głupawym uśmiechem patrzeć jak im Jan Vincent z dnia na dzień coraz bardziej pędzluje ich zaskórniaki z ich krokodyloskórzanych portfeli z wytłoczonymi herbami.
Oczywiście mógłbym znaleźć złośliwie jakieś inne „racjonalne” wytłumaczenie dla tych coraz intensywniejszych „ruchów, które nie przystoją filozofom”, wykonywanych przez naszych włodarzy od naszych pieniędzy. Ot choćby sugerując, że powrót do jednej, „państwowej” kupki pieniędzy, z której Jan Vincent będzie płacił wszystkim i za wszystko niczym Piotr Jaroszewicz albo Józef Cyrankiewicz to takie genialne posunięcie „roku wyborczego”, którym PO „otwiera się” na nowe środowiska. Na te, które od 20 lat są w głębokim szoku po zgonie nieboszczki PRL. Może to do nich adresowana była pamiętna piosnka, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Może to coś w rodzaju, modnych ostatnio, „rekonstrukcji historycznych”.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ta „rekonstrukcja zakończy się zgodnie z historyczną tradycją. Niezapomnianym „sztandar partii wyprowadzić”. Oglądając coraz bardziej „nieprzystojne filozofom” działania obecnej ekipy takiego właśnie końca życzę sobie, obywatelom oraz coraz bardziej histerycznie nam panującej Platformie Obywatelskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz