poniedziałek, 31 stycznia 2011

Komu robi dobrze Platforma? („błękitna linia”)

Przeczytałem dziś w „Rzeczpospolitej” skromną, nie rzucającą się w oczy ale jakże znamienną i inspirującą informację. Oto list do Premiera, wyrażający niezadowolenie z prowadzonej polityki i niezadowalających zmian w prawie wysłali studenci*. Nie wszyscy. Tylko ci studiujący na uczelniach niepublicznych. Ich niezadowolenie jest jak najbardziej słuszne (patrz list i zawarte w nim uzasadnienie) i adresowane właściwie do wszystkich rządów minionego dwudziestolecia. Ale skierowane do tego konkretnego i, biorąc pod uwagę retorykę obecnej władzy, w tym przypadku uzasadnione szczególnie. Tym bardziej, że i szczególnie teraz jest niczym innym jak „pisaniem na Berdyczów”. Nie chcę… A co tam, będę złośliwy i zauważę, że przy tym rządzie prędzej studenci na ten przykład doczekają stopniowego zejścia PKP niż „stopniowego dojścia” do obiecywanego nie tak dawno pułapu ulgi studenckiej na przejazdy koleją.

Ale ja nie o smutnym życiu studenckiej braci pod światłymi rządami PO. Raczej o czymś bardziej ogólnym, na tym przykładzie widocznym szczególnie.

Wielu (szczególnie tych krytycznych) komentatorów naszej społecznej rzeczywistości w grupie, która przygotowała i zapewne masowo podpisze wspomniany list upatruje modelowego wręcz target do którego adresowany jest przekaz rządzącej obecnie partii. Byłby to kolejny, po przedsiębiorcach choćby, przykład może nie odwrócenia się naturalnego elektoratu od swej „naturalnej” partii ale z pewnością czegoś na kształt wierzgnięcia.

Które, jak mniemam, nie zakończy się niczym poważniejszym.

I ta konkluzja doprowadziła mnie do ciekawego punktu widzenia na ten stan niespełniania, w którym wyborcy PO są zmuszeni rzyć od poprzednich wyborów.

Przypomina mi on coś na kształt uzależnienia, które zachodzi w toksycznym związku albo patologicznej rodzinie. W których jest przemoc, poczucie krzywdy, odruch buntu i… trwanie. Powodowane strachem przed samotnością czy też widmem domu dziecka. Tu akurat z nieodłącznym szyldem zdobnym literami „PiS”.

To nieodzowne w takich układach, ciągle wybaczanie to błędne koło. Każdy powrót za przyczyną wpojonego strachu, wzmacnia oprawcę i opresję. W tym przypadku kolejny, jak się zdaje, mimo „upadłych” ostatnio słupków, powrót sprawi, że rządząca partia poczuje nie tylko, że nie ma z kim przegrać ale i to, ze już zupełnie nie musi się starać.

Jakby nie patrzeć już jest zgnuśniałym pasożytem, który nie robi nic by choć trochę przyłożyć się do ratowania podupadłej miłości. Wręcz przeciwnie. Ostatnio zaczął posuwać się do wybierania drobnych z pozostawionej nieopatrznie torebki.

Ale wiara to wiara, miłość to miłość, strach to strach. Nawet jeśli przed „żelaznym wilkiem”.

Nie przejmowałbym się zbytnio ani tym padającym słupkiem poparcia ani tymi pomrukami. Wszak w toksycznym związku zdarza się to często. Są ostentacyjne telefony na „niebieską linię”, wzywane policyjne patrole. A jak przychodzi co do czego to ten siniak jest od „klamki” i „mydła” a poza tym w ogóle jest sielanka. Bo w międzyczasie usłyszało się, że „nikt Cię nie zechce i zostaniesz sama!”.

I wtedy lepsze jest to gnuśne i pazerne bydlę, które potrafiło na czyimś strachu przejechać przez kilka kolejnych „prób ognia”. I poczynać sobie z próby na próbę coraz bezczelniej.

I wówczas, jako taka próba przekonania nie tylko innych ale i (może przede wszystkim) samego siebie pojawiają się tłumaczenia, których nawet nie chce się nikomu komentować. Bo są po prostu żałosne. Tak jak i tu.

W jakiejś gazecie motoryzacyjnej przeczytałem list czytelnika, który wystąpił dzielnie w obronie bezowocnych wysiłków ministra Grabarczyka na rzecz budowy infrastruktury drogowej. Tłumaczył czytelnik ów, że to nie wina ministra lecz… PiS. Które to PiS stworzyło nierealne plany w tej dziedzinie a minister je tylko „urealnił”. Ten zapalczywy obrońca Grabarczyka niestety nie był w stanie, w swej ślepej i pewnie też przeżywającej fazę kryzysu miłości, zauważyć swej niekonsekwencji, przejawiającej się w tym, że PiS swoje „nierealne plany” tworzy w dwa lata a Grabarczyk je „urealniał” w trzy.



Ale, skoro już jesteśmy przy takim doszukiwaniu się analogii, warto przypomnieć i to, że takie związki raczej rzadko kończą się, powiedzmy, polubownie. Jeśli już, to raczej jakąś krótką notką w gazecie o nożu kuchennym, który zakończył burzliwą miłość gdzieś między drugim a trzecim żebrem.

I taka tego perspektywa. Bo jeśli chciałoby się odpowiedzieć na tytułowe pytanie to można to zrobić bez trudu. Robi dobrze sobie i nikomu innemu.

Już nawet nie umie nic miłego powiedzieć. Już nie mówi, ze będzie „przepięknie”. Mówi, że jak nie z nią to wszystko się rozwali, rozleci. Straszy, straszy, straszy…

Taka metoda, by związek trwał.

Więc będzie trwał aż nie pojawi się ktoś, kto ładniej i szczerzej zagada, pogładzi po policzku. W końcu ktoś taki się znajdzie. I wtedy ten nóż w żebra…

* http://www.listdopremiera.pkpplewiatan.pl/

Rażący brak symetrii (o języku debaty politycznej)

Nasza debata polityczna zapewne od zawsze a od pewnego czasu zdecydowanie oscyluje wokół tematów zastępczych. Stały się one solą (a w istocie trucizną) twej dyskusji. I tak pozostanie bo zapewne tak jest bardziej medialnie i, co stanowi oczywiste kuriozum, bardziej przystępnie dla obywateli. A skoro medialnie to trudno oczekiwać, że zadziała jedyny mechanizm mogący przywrócić rozmowę o polityce na właściwe tory. Chodzi o „czwarta władze”. Ta od pewnego czasu wykazuje wszystkie słabości ujawnione czy wręcz udowodnione już wcześniej władzom z numerkami od jeden do trzy. A nadto wnosi do zamieszania, które na scenie politycznej mamy od dawna, coś, co można określić jako „adrenalinę” podnoszącą poziom emocji. Bo emocje sprzedają się znacznie lepiej niż jakiś najwartościowszy nawet wykład z ekonomii czy przerzucanie się „gołymi” wskaźnikami.

Koniec minionego tygodnia to kolejna „awanturka” o słowa. Zaczęło się od zupełnie niepotrzebnej, by nie rzec nawet bezsensownej uwagi Jarosława Kaczyńskiego, że „małostkowość” Bronisława Komorowskiego, wówczas jeszcze marszałka sejmu, nie pozwoliła części ofiar smoleńskiej katastrofy uniknąć swego losu. Obśmiano tę wypowiedź i, niestety dla zwolenników szefa PiS, jak najbardziej słusznie.

Taki sposób myślenia i argumentowania faktycznie sprowadza dyskusję ad absurdum i pozwala obciążyć w ten sam sposób winą nie tylko zmarłego Prezydenta (co wielu natychmiast uczyniło) ale i bez wątpienia dziadków po kądzieli Tuska, Komorowskiego, Kaczyńskich a i Protasiuka też. I na tym stwierdzeniu dyskusja mogła się skończyć. Ale się nie skończyła bo i czemu miała się skończyć gdy trafia się taka gratka?

Reakcja polityków oraz dziennikarzy nieprzychylnych Kaczyńskiemu i PiS, szczerze czy też w wyniku zimnej kalkulacji, skupiła się na odmienianiu przez co się tylko dało słowa „haniebny”.

Pewnie bym nawet dał się przekonać, że faktycznie gdybym urodził się tej niedzieli albo tez świeżo wrócił z wyprawy na Alfa Centauri jako człowiek wyobcowany całkiem z ziemskich (polskich) realiów. Ale jestem tu nieco dłużej i trwam niejako z własnej w „oku cyklonu” starając się by nic mi nie umknęło.

I dlatego, pozostając ze swoim przekonaniem o absurdalności wypowiedzi Kaczyńskiego, burzę się, gdy słyszę jak słowa „haniebny” używa na przykład pan Andrzej Halicki z PO. Kto jak kto ale politycy PO powinni zdawać sobie sprawę, że za ich sprawa granica tego, co w wypowiedziach adresowanych przez ich adwersarzy można uznać za haniebne i dopuszczalne przesunięta została niemal „do ściany”. Jeśli nie mieli (w każdym razie nie przypominam sobie by artykułował to pan halicki) wrażenia „haniebności” wypowiedzi ówczesnego wiceszefa klubu PO w sejmie czy opinii wykrzykiwanych przez reprezentującego PO wicemarszałka tejże izby to o czym my w ogóle mówimy? Prawdę mówiąc po słowach Palikota i Niesiołowskiego haniebne to mogłoby być publiczne obrażenie, dajmy na to, rodzicielki pana Komorowskiego zarzutem złego prowadzenia. tak wysoko ta poprzeczka panie halicki została zawieszona.

Tłumacząc Kaczyńskiego mam na jego obronę jedynie to, że nie pogodził się on z tym zdarzeniem i pewnie długo (jeśli w ogóle) się z nim nie pogodzi. Takiego usprawiedliwienia nie mam ani dla Niesiołowskiego ani dla pajaca z Biłgoraja. Nie mam bo jeśli bym miał, musiałbym ich uznać za niezrównoważonych psychicznie. Może powinienem…? Ich żadna osobista tragedia nie tłumaczy i nie broni.

Nie broni nic też dziennikarzy a już na pewno Stokrotki Mej Ulubionej, która ma wyraźne kłopoty z zachowaniem symetrii ocen. Przypomnę, jak widać ciągle aktualny cytat z tej autorki pokazujący to, o czym wspomniałem, najdobitniej:

„Nikt nigdy nie kwestionował dobrego charakteru Lecha Kaczyńskiego poza tym, że mówiło się o nim, że jest kłótliwy. Ale dziennikarze zawsze podkreślali, że ma poczucie humoru i jest sympatyczny.[…] Nie jest też prawdą, że przez pięć lat Lech Kaczyński był bezpardonowo atakowany, nie jest prawdą, że wyzywano go kloacznym językiem, i nie jest prawda, że podważano jego patriotyzm.

Natomiast to, co przez te ostatnie dni dostaje Komorowski, w głowie się nie mieści”*

I tyle w zasadzie można mieć do powiedzenia. Przyznam szczerze, że, pomijając polityków PO, do których i tak by nie dotarło z przyczyn choćby utylitarnych, miałem zamiar zaapelować do ludzi mediów, by konsekwentnie domagali się i równie konsekwentnie sami trzymali się symetrii w ocenach. Ale pomyślałem sobie „z czym do gości rosemannie?!”. Przecież ośmieszyłbym się tylko. Wbrew pozorom nie uważam dziennikarzy, w tym tez Stokrotki szanownej za idiotów. W ich postępowaniu domyślam się zarówno świadomych wyborów jak i świadomie podejmowanych działań.

Po co zatem w ogóle poruszam ten temat. A po to by nie dożyć sytuacji, w której szanowna klasa polityczna rzeczywiście będzie do siebie mówić per „sqwysynu” przy zupełnym braku reakcji kogokolwiek. Braku oznaczającym, że to normalne i dopuszczalne. Jak pokazywane czasem przez telewizje mordobicia w niektórych zamorskich parlamentach. Jednym ze sposobów jest zachowanie tej tytułowej symetrii, która pozwoli uczciwie wskazać i ocenić słowa haniebne bez względu na to w jakich klubowych czy partyjnych barwach „biega” ich autor.



* „Ogary poszły w las”, Monika Olejnik, Gazeta Wyborcza, 9.07.2010 r., str 21

niedziela, 30 stycznia 2011

Nie kopie się leżącego! – do Roberta Mazurka.

Z tym, o czym chcę napisać, świadomie poczekałem cały dzień. Dając się nacieszyć i wypowiedzieć tym, którzy w ostatnim wywiadzie Roberta Mazurka zobaczyli to, co mieli zobaczyć czyli emocjonalny i intelektualny stan środowiska pasjami lubiącego świecić „światłem odbitym” od możnych i mocnych tego świata. To takie moje określenie, którym opisuję niemałą rzeszę osób, określanych jako „postaci publiczne”, której nie starcza ich własnej sławy czy też rozpoznawalności i czują pęd do „podłączania” się pod dominujące akurat ośrodki polityczne lub szczerze i, co ważne, publicznie się z nimi utożsamiają.

Nie da się ukryć, że krystalizowanie się tego środowiska ułatwiają media kreując nie tylko przesadzony, by nie rzec karykaturalny obraz świata „celebrytów” ale krzywdząc ich przy tym obciążaniem niezasłużoną rolą „omnibusów” mających zawsze i na każdy temat coś do powiedzenia. To właśnie ci „mistrzowie” konsumujący drugie śniadanie na wizji i popisujący się przy tym nie zawsze celnymi a często nawet kompromitującymi opiniami na każdy zaproponowany temat. Bo, co tu ukrywać, nie są „omnibusami”. Są tacy jak my. Głupsi lub mądrzejsi, elokwentni lub wręcz przeciwnie, zdolni do jakiejś wartościowej refleksji lub… zdolni do wszystkiego.

Właściwie po lekturze ostatniego wywiadu Roberta Mazurka powinienem czuć satysfakcję, która dałoby się wypowiedzieć jednym zdanie- „Macie to, na co zasługujecie!”. Temu właśnie służą te perełki dziennikarskiej profesji. Nie jeden raz o nich pisałem i pozwoliłem sobie nawet na zdumienie, że jeszcze ktoś w ogóle zgadza się na rozmowy z Mazurkiem. Jednak tym razem, przyznaję, byłem zażenowany.

Wywiad, jak niemal każdy poprzedni, czyta się świetnie. Mazurek jak zawsze w formie i jak zawsze świetnie przygotowany. I w tym właśnie tkwi to źródło mego złego samopoczucia. Bo mam do czynienia z pojedynkiem, w którym zawodnik wagi ciężkiej zmasakrował amatora.

Oczywiście mogło tak wyjść przy każdej innej okazji. Nie przeczę i nie mogę tego wykluczać znając „wagę” red. Mazurka. Ale jeśli by do czegoś takiego miało dojść to tylko wówczas, gdyby różnica „wag” wyszła w trakcie rozmowy. Na tym zresztą przejechali się wcześniejsi rozmówcy Mazurka lekceważący jego potencjał lub przeceniający swoje siły.

Tu było inaczej. Tę masakrę każdy, a już na pewno Robert Mazurek mógł z łatwością przewidzieć. A, przewidując ją, mógł ją sobie odpuścić.

Rozmówca pana Roberta Mazurka to postać naprawdę ciekawa. Przez lata swego publicznego funkcjonowania dał nam okazję byśmy poznali go zarówno jako świetnego, czasami wręcz genialnego artystę ale też i jako umysłowość, powiedzmy delikatnie, mało imponująca. Funkcjonująca na zasadzie głowy wypakowanej zbitką cudzych opinii, które jest w stanie podawać nie koniecznie we właściwej kolejności, we właściwych związkach logicznych i nie zawsze w trafnie dobranych okolicznościach. Równocześnie straszliwie popsuta przez medialne szumy wokół siebie i przez nie przekonana, że może na każdy temat powiedzieć coś trafnego i wartościowego.

Słuchając pana Olbrychskiego wypowiadającego się w sprawach innych niż jego praca albo, wspomnienia z jego niewątpliwie ciekawego życia zawsze czuję złość na tych, którzy tego wielkiego aktora i tego małego ( w sensie pewnego rodzaju kompetencji) człowieka zmuszają by próbował grać rolę zdecydowanie przerastającym go. Wszak „i w Paryżu nie zrobią z osł… owsa ryżu”. I pan Daniel Olbrychski wyjątkiem nie jest. Mimo tego Paryża i tej Angeliny Jolie.

Robert Mazurek do swoich wywiadów przygotowuje się solidnie. Tę kwerendę spraw wstydliwych i wypowiedzi, które chciałoby się ukryć przed światem widać w każdym z jego wcześniejszych starć zakończonych nokautem. Tak więc nie może się wobec tych moich uwag bronić, że „nie wiedział”, że „nie mógł przypuszczać”. Mógł i powinien. I o to mam do niego pretensję.

Mam przekonanie, że zapoznał się z ogromem bredni wygadywanych przez Olbrychskiego niemal przy każdej okazji, którą mu okrutni dziennikarze ku temu tworzyli. Przyznam szczerze, że trudno chyba znaleźć inną postać publiczną, która zdołała tyle głupot publicznie wypowiedzieć. Wnioskiem z tego przekopywania się przez „głębokie myśli” Olbrychskiego powinny być dwa wnioski. Pierwszy taki, że szkoda w ogóle gadać a drugi, że… taka rozmowa byłaby nieetyczna. Bo mająca posmak jakiegoś „reality show” dla specyficznego rodzaju widzów i polegającego na publicznym ośmieszaniu nie zdających sobie z tego ofiar. Dokładnie tak jakby Robert Mazurek próbował porozmawiać o życiu uczuciowym z mało rozgarniętą jedenastolatką. I poruszył kwestie, o których tamta ma pojęcie żadne ale ich, przez swoją naturę i stworzone okoliczności, po prostu nie odpuści. Robiąc z siebie kompletną idiotkę. I tak jest z Danielem Olbrychskim. Myślę, że z takim znawstwem, z jakim wypowiadał się o psychologii braci Kaczyńskich (tak, po tym Mazurek powinien wyłączyć nagrywanie i pogadać o innych „starych polakach”. Takich, których Olbrychski lubi i z którymi pijał wódkę…) mógłby pogadać i o energetyce jądrowej czy socjologii środowisk popegeerowskich. Taki jest i już! I da się to łatwo nazwać. Ja na przykład o kimś takim mówię, że jest bezdennie głupi. I tyle.

Egzekucja Mazurka na Olbrychskim była, w moim odczuciu, taką „jazdą”, jaką zwichnięci mądrale urządzają sobie czasem w stosunku do osób niepełnosprawnych intelektualnie. Powiem szczerze, że takie właśnie wrażenie robi na mnie Daniel Olbrychski. Roberta Mazurka obciąża to, że miał czas i możliwość by przemyśleć ten materiał. Nie tylko przecież zebrał myśli Olbrychskiego ale dokonał redakcji i przesłał swej gazecie. Nie można powiedzieć więc, że efekt poznał gdy kupił sobie, tak jak ja, „Rzeczpospolitą” w kiosku.

Pozostając więc wielbicielem talentu pana Roberta Mazurka nie mogłem przejść do porządku nad tą jego wpadką. Jakkolwiek nie przeszkadza mi ona lubić Mazurka i uważać za najwyższą jakość naszego dziennikarstwa to jednak jest i w mojej pamięci pozostanie. Jako ewidentny zgrzyt.

sobota, 29 stycznia 2011

Tytuł, to oczywiście przeróbka fragmentu „Jałty” Kaczmarskiego. Przyszedł mi do głowy wczoraj, gdy próbowałem sobie odpowiedzieć na pytania, które dziś stawia w swoim świetnym wpisie Leonarda Bukowska.

„Wszystkim naiwnym trzeba zadać dwa podstawowe pytania. Po pierwsze, czy posiadają dostateczną wiedzę na temat regionu, gdyż wszelkie próby przenoszenia okcydentalnych pojęć i reguł na rzeczywistość Bliskiego Wschodu mogą świadczyć o jej braku. Drugie pytanie, to czy w swym infantylnym zachwycie dla oddolnych ruchów demokratycznych przewidzieli, że demokratyczna wola społeczeństw arabskich może być całkowicie niezgodna z interesem świata zachodniego?”

Zanim się z nim zapoznałem nie miałem zamiaru pisać tego tekstu. Przede wszystkim dlatego, że na pierwsze pytanie muszę odpowiedzieć zdecydowanie- nie. Nie mam zbyt wielkiego pojęcia o tamtych realiach i wszystkim tym, co je określa.

Zdecydowałem się jednak napisać poruszony treścią pytania drugiego. Bo w sposób nadzwyczajny współgra ono z tym, co myślę ilekroć próbuję wytłumaczyć sobie i to, co tam było jak też wyobrazić sobie co się tam dzieje.

Stąd ten tytuł. Który zarazem tłumaczy i tę Merkel i tego Obamę przywoływanych przez cytowaną autorkę jak też stanowi coś w rodzaju koszmarnej wróżby.

Nie wiem nic o potencjale ruchu, który odsunął od władzy tunezyjskiego satrapę ani tego, który, być może, powtórzy ten ruch w stosunku do satrapy egipskiego. Myślę, że nie zawiera się on w jakiejś zorganizowanej opozycji. Padają co prawda jakieś nazwiska ludzi przedstawianych jako „znani egipscy obrońcy praw człowieka” ale czy potrafili się oni zorganizować szczerze wątpię. Choćby z uwagi na te ponad 70 ofiar „rewolucji egipskiej”. Nie wyobrażam sobie by ktoś, kto potrafi wylać tyle krwi pozwoliłby na działanie jakiejś tam „opozycji”.

Ale nie twierdzę, że z tego chaosu na ulicach nic się nie wykluje. Nie twierdze też, że nie ma siły, która potrafiłaby nad tym zapanować. I w tym właśnie problem. I, jak mi się zdaje (a sądzę, że Leonardzie Bukowskiej podobnie) jest to problem dużo poważniejszy i znacznie bardziej złożony niż by się wydawało tylko na podstawie ostatnich zdarzeń.

Wedle mnie to, co może przyjść po Mubaraku to istna „diabelska alternatywa”. Dla Egipcjan a być może i dla mieszkańców Syrii, Jordanii a później może i Pakistanu. Takie kostki domina poruszone najpierw przykładem, wskazującym, że można a później już jedyną możliwa inercją. To nie przypadek, że najstarsze demokracje z takim zapałem wspierały kogoś takiego jak Mubarak. To nie jest hipokryzja. W tym się z szanowną, przywołaną autorką nie zgodzę. To realizm, który wynikał z pewnej lekcji, którą, choć trudno w to uwierzyć, i ja pamiętam. W 1979 w dość podobny sposób zakończyły się rządy innego pupila Zachodu, szacha Rezy Pahlaviego. W roku ubiegłym tamta zmiana, za którą była wtedy „cala irańska ulica”, wróciła do punktu wyjścia. Z jednym wyjątkiem, w Teheranie nie ma już pupila Zachodu, Rezy Pahlaviego lecz reżym budzący lęk całego świata.

I tej powtórki obawiano się pakując pieniądze w karabinki, kuloodporne kamizelki i pancerne wozy gwardii Mubaraka.

Jeśli, nie daj Bóg, mam rację, to na Egipcie może się nie skończyć. Przywołane przeze mnie monarchie też popełniły ten sam „błąd”, który zakończył panowanie szachów. Starali się modernizować swe państwa. Irak postsaddamowski pokazuje, ze zbędny trud.

Myślę, ze jeśli władza w Egipcie wyśliźnie się z rąk Mubaraka albo nie zostanie, koniecznie za cenę głowy obecnego prezydenta, przejęta przez armię, nad Egiptem załopoce zielony sztandar Proroka. A później i w Damaszku, Ammanie, Islamabadzie…

Gdy to się stanie, celem następnym będzie Jerozolima. A mułłowie mogą wtedy mieć już atom. I nie zawahają się go użyć! Czy to nad Jaffą czy gdziekolwiek indziej.

Tedy trudno dziwić się tej konsternacji i tym zafrasowanym „przywódcom wolnego świata”. Bo mają teraz niezłą łamigłówkę. Taką z „walką o wolność” i „mniejszym złem”. Ale oni coś tam wymyślą. Może i popełnią jakiś błąd ale nie pierwszy i nie ostatni przecież.

Dla mnie najbardziej tragiczne jest to, że ci wszyscy, którzy w imię wolności wychodzą na ulice Kairu i w jej imię dają się zabijać, mogą gotować sobie los dużo gorszy. Zamiast tej korupcji i tego nepotyzmu, który ich gniecie dostaną brzemię szarijatu, które im, żyjącym na oczywistym styku zbyt wielu światów i utrzymującym się z niego, będzie znosić zbyt ciężko.

A my? To nie tak, że nam po prostu będzie brakować egipskich plaż. Może to nas kosztować znacznie więcej. Wszak poszliśmy na to polowanie a czy domu dobrze nam pilnują to się okaże.

Zielony świt się z nocy budzi… (?)

piątek, 28 stycznia 2011

Upublicznić, rozmowę Kaczyńskich! („dziennikarz z Polski…”)

By było jasne – to nie moje oczekiwanie tylko Braci Moskali. I nie tylko ich. A w zasadzie można zaryzykować tezę, ze przede wszystkim nie ich. Dziś byłem zdecydowanie offline więc wielu przede mną skupiło się na nowym wątku w… Tu zastanowić się musiałem na który wątek się zdecydować. Czy na „ocieplaniu relacji polsko- rosyjskich” czy też na „śledztwie w sprawie katastrofy”. Ten pierwszy przyszedł mi do głowy z uwagi na treść jak też i… formę przekazu zawartego w „Komsomolskiej prawdzie”. O tej formie za chwilę. Co do treści nie będę jej przytaczał bo przytaczało już wielu (polecam wpis seamana) a zwrócę uwagę na… Właśnie na tę wspólnotę relacji polsko – rosyjskiej. Tak zgodnej w coraz większej ilości szczegółów. Jeśli się zwróci uwagę na akcenty postawione w materiale moskiewskiego dziennika trudno nie odnieść wrażenia że już się gdzieś to czytało. I nie chodzi mi o żadne tytuły publikujące cyrylicą. Znamienne jest natomiast zawarcie w materiale całkiem nowej informacji. Tej dotyczącej „specjalnej instrukcji”, która, gdyby istniała, czyniłaby z Lecha Kaczyńskiego absolutnego sprawcę katastrofy. I tak absolutnego, że winnego bez względu na to, co by zrobił. Nawet gdyby zapadł w sen akurat w momencie, gdy ważyły się losy TU 154 101, też byłby winny tego zbrodniczego zaniechania! Właściwie mógłby uratować się przed odpowiedzialnością gdyby posłuchał gotowego przed nim klęknąć (ciekawe czemu tego nie zrobił tylko wydzierał się „były prezydent Lech Kaczyński”?) pana Radka Sikorskiego i nie wsiadł na pokład. Tyle, ze ta „nowa” i już zdementowana przez wszystkich począwszy od ministra, przez generalicję aż po panią Jadzię z bufetu w MON-ie informacja, jak pisze „Komsopmolskaja prawda”, pochodzić ma od… polskiego dziennikarza.

Tak więc w zasadzie można powiedzieć, że wszystko, cokolwiek w tej sprawie się mówi, czy to w Warszawie czy w Moskwie, to narracja nasza, polska. Szczególnie ciekawie prezentuje się to w kontekście wszystkich tych, niepotwierdzonych wytworów umysłu bez dwóch zdań jakiegoś rodzimego szubrawca.

Nie dziwi mnie, że bywają „polscy dziennikarze”, zdolni do takiego poświęcenia, jak wrabianie świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego przy pomocy wymyślonych przez siebie „tajnych instrukcji”. Dziennikarzy mamy różnych. Jedni nie z jedną „tajną instrukcją” mieli do czynienia, szczególnie w minionym okresie, inni nie takie rzeczy z głowy potrafią na poczekaniu podrzucić. Wystarczy tylko dodać do tych zdolności odrobinę specyficznego „dziennikarskiego obiektywizmu”. Takiego jak ten, którym tu i tam popisuje się choćby pan Jacek Pałasiński ( który potrafił, w 2010 r. na przykład, z jakiegoś tam tematu, o Burkina Faso choćby, nagle przeskoczyć i poinformować życzliwie „czy wiedzą państwo nota bene, że PiS też zadłużył państwo i to na 100 miliardów!”). Do tego dodać trudne do opanowania emocje. Jak te, które tu dziś znalazłem u pana Grzegorza Ziętkiewicza. Wspominam o nim tu, choć może ktoś uzna, że to nie w porządku, ale nie mogę komentować u niego. Z powodu braku zrozumienia zresztą. Kiedy zaczął on publikować w salonie24 i jego wpisy były dość często wyróżniane przez Administrację, zasugerowałem w jednym z komentarzy u niego, że powinien zostać „blogerem czerwonym” mając na myśli wiadomy status. Pan Ziętkiewicz obraził się że go od „czerwonych” wyzywam i zamknął mi możliwość polemiki u siebie. Może i dobrze zresztą…

W każdym razie taki obiektywizm i taki poziom emocji i bach! Oto na biurku jakiegoś redaktora „Komsomolskiej prawdy” ląduje (skutecznie tym razem) prezent z polski. Pachnąca wręcz jeszcze nowością „tajna instrukcja” autorstwa jakiegoś polskiego dziennikarza.

Pewnie w Ameryce czy gdzieś tam w wolnym od dawna świecie ktoś oburzyłby się (choć może nawet i nie- takie czasy i tacy dziennikarze) na ten jawny grzech przeciwko dziennikarskiej etyce. Ale u nas? Albo w Rosji??

Przecież cale dziesięciolecia stado dziennikarskiej braci niczym innym się nie zajmowało tylko kreowaniem rzeczywistości. I pewnie wielu gdzieś tam na Zachodzie, przypłaciło (jak, nie przymierzając Sartre w Moskwie!) utratą kontaktu z rzeczywistością nabytą w wielkim trudzie umiejętność posługiwania się językiem Polaków czy Moskali. Bo nagle dowiedzieli się gdzie mieści się ten naprawdę wolny i piękny świat. I chciałbym widzieć ich miny gdy popędzili go poznać :)

Cóż, ci niegdysiejsi „kreatorzy” świata na wschód od Łaby to dla wielu dzisiejszych naszych dziennikarzy prawdziwi mistrzowie wprowadzający kiedyś w arkana zawodu albo… koledzy z redakcji. Tedy niech nas ta instrukcja nie dziwi!

Ale jest w tym tekście „Komsomolskiej gazety” postulat arcyciekawy. Taki, który najczęściej pojawia się we wpisach na internetowych forach. Najczęściej we wpisach, które trudno nazwać „stonowanymi głosami w dyskusji”. Chodzi mi o postulat

„przekazania Rosjanom stenogramu rozmowy telefonicznej braci Kaczyńskich podczas lotu do Smoleńska, a także treści SMS-ów pasażerów samolotu, które mogli wysłać, gdy maszyna była na małej wysokości.

- A przecież tam mogą być bezpośrednie dowody "sterowania samolotem" przez zmarłego prezydenta" - sugeruje "Komsomolskaja Prawda".*


Też jestem za tym. Nie dlatego, że podzielam przekonanie moskiewskiej redakcji (a i tej, która postulat przytoczyła, jak mniemam) lecz z powodu absolutnie odmiennego. Pasjami lubię jak ci, których nie lubię i uważam za durniów, sami z siebie przeprowadzają niepodważalny dowód, ze durniami są i że moja niechęć do nich jest jak najbardziej uzasadniona.

Wyobraźmy sobie, że „strona polska” spełni postulat Rosjan. Albo i nie spełni ale zrobi tooświadczając, że „nie może przekazać tych materiałów bo są objęte klauzulą tą czy inną”. Byłoby paradnie. Oto nasze władze, w całkiem dobrej, załóżmy, wierze, bo w „dążeniu do prawdy”, nawet jeśli ona tylko „komsomolska”, przyznają, że… Uwaga szanowny czytelniku!

Przyznają, ni mniej ni więcej, że podsłuchiwały rozmowy Prezydenta, szefa opozycji oraz kontrolowały elektroniczną korespondencję najważniejszych osób w państwie!

Tak wiec dawajcie, Donaldowie, Millerowie, Bondaryki! Prześlijcie i ten materiał jakiejś redakcji z tej czy tamtej strony Bugu! Będzie jeszcze zabawniej! Tak bardzo, że będzie was za co bez dwóch zdań postawić przed Trybunałem Stanu.

Byłby to świetny epilog „rządów tysiąclecia” gdy zapalony ich kibol musiałby z rozdziawioną gębą poukładać sobie w głowie to, czy fajnie że „nareszcie wiadomo że Jaro kazał” z tym, że przy ich idolach wszystko, co mówiono o Ziobrze to bajki dla grzecznych dzieci. Tego by mogli nie wytrzymać.

Choć z drugiej strony tak już ich zahartowano.

Tak więc apeluję, upubliczniajcie panowie! Natychmiast! Który tam z was ma płytkę czy tam stenogramik!


*http://wyborcza.pl/1,75248,9018870,Nowa__tajna_instrukcja__czy_HEAD__Kto_naprawde__sterowal_.html#ix

czwartek, 27 stycznia 2011

Emerytury – kto zgasi światło? (scenariusz dramatyczny)

Starając się śledzić szalenie ciekawą dyskusję na temat obecnego oraz majaczącego właśnie zza pleców obecnej ekipy systemu emerytalnego, od jakiegoś czasu skupiam się głownie na zaangażowaniu publicystów, na ich pięknej umiejętności argumentowania i zdolnościach retorycznych w ogóle. I tyle. Od samego początku, czemu zresztą dałem wyraz w moim, może nie do końca poważnym (i przez to dosłownie „zlanym” przez czytelników, którzy „zleją” pewnie i ten tekst) w swojej formie tekście, poświęconym tej samej tematyce, jest dla mnie jasne, że tylko do tego, na co zwróciłem uwagę w pierwszym zdaniu, całe to gadanie się sprowadza. O ile nie opiera się na założeniu, że nawet nie ma o czym gadać. A faktycznie nie ma.

W moim poprzednim tekście zwróciłem na wypowiedź Donalda Tuska, który wypowiadając się w sprawie szykowanych rozwiązań umieścił je w dość zaskakującym kontekście. Otóż dla niego prawdziwym sprawdzianem wyższości nowego nad starym ma być funkcjonowanie w przypadku „niewypłacalności państwa”. I to jest pierwsza rzecz, którą warto zauważyć. I skomentować. O takich rzeczach jak „niewypłacalność państwa”, którym się rządzi, rządzący polityk nie mówi. Chyba że postradał rozum albo chce coś zasygnalizować obywatelom. A w zasadzie nie coś tylko to, o czym mówi. Skoro więc Tusk jest zdeterminowany wprowadzić rozwiązanie, które jest lepsze na czas „niewypłacalności państwa” to znaczy, ni mniej ni więcej, ze zmiany w takich właśnie warunkach będą zapewne działały. Inaczej byłoby to bez sensu. Tak, jakby nagle kazano nam ubierać się na biało bo to się sprawdza w klimacie tropikalnym.

Oczywiście można zarzucić mi, że sieję panikę zupełnie bezpodstawnie. Bo faktycznie, Premier Tusk, wypowiadając swoje zdanie w kwestii wyższości rozwiązań lepszych w „niewypłacalnym państwie” sprawiał wrażenie dość zrelaksowanego. A nie powinien skoro ma się nam zacząć walić z racji „niewypłacalności”. Tak przynajmniej postąpiłby polityk poważny. I świadom zagrożenia.

Tu mamy z pozoru paradoks. Oczywiście nie chodzi w nim o kwestię czy Tusk jest poważny czy nie. To niech każdy rozważy we własnym rozumie. Chodzi o to drugie. Czy jest Tusk świadom zagrożenia czy nie. Bo jeśli nie jest to jego słowa o „niewypłacalności” można z miejsca olać i czniać takie strachy przy jakim piwku albo i grillu. Jeśli jednak jest to skąd ten jego spokój?

Jak napisałem, paradoks jest jednak pozorny. Spokój Donalda Tuska i realność zagrożenia „niewypłacalnością” nijak się ni kłócą jeśli przypomni się inne słowa obecnego Premiera. Wszak wyraźnie określił on czasowe ramy, za które ma ochotę brać odpowiedzialność. To jest jego sławne „tu i teraz”. A „tu i teraz” jeszcze nie jesteśmy „niewypłacalni”. I w tym sekret dobrego humoru Donalda Tuska.

Myślę, że na to nakłada się i ta wiedza, że „systemowo przekształcany” właśnie system emerytalny pokaże swoje oblicze gdy Premier Tusk będzie już byłym Premierem Tuskiem. I nikomu do głowy nie przyjdzie by zajmować się jakąś archeologią śledczą i dokopywać prawdziwego sprawcy krachu. Pewnie zapłaci za niego głową jakiś nie znany jeszcze następca następców Donalda Tuska.

Skąd zatem wiadomo, że krach nastąpi. A tu akurat nie trzeba znowu być za bardzo Balcerowiczem. Wystarczy być umiejącym to i owo pokazać sobie na palcach rosemannem.

Po pierwsze skoro już dziś ekipa sięga po pieniądze odkładane na kiedyś tam to znaczy, że za wesoło to już dziś nie jest. I nie będzie. I gadanie o „wzroście gospodarczym” to kit dla naiwnych dziecin chcących tego słuchać z rozdziawionymi buźkami. A czemu nie będzie lepiej. A temu. Wystarczy najprostsza wiedza o systemie. I proszę mi nie wyjeżdżać z „indywidualnymi kontami w ZUS” bo one to ten płaszcz co to go „nie mam i co pan mi zrobi?” a nadto taki numer w dzieciństwie ćwiczyłem nie raz rysując sobie marki, dolary i każda inną walutę. Dla zabawy oczywiście ale narysować można i z innych powodów. Elementarna wiedza o systemie wystarczy by wiedzieć, że ZUS to taka maszynka, w której pieniądz włożony natychmiast jest pieniądzem wyjętym. Na żadne „indywidualne konto” nigdy nie trafi. By mu się to udało, tych włożonych musiałoby być po prostu więcej od wyjmowanych w tej samej chwili.

I teraz uwaga. Prognoza demograficzna mówi, że wkrótce będzie nas prawie trzy miliony mniej. W dodatku w konfiguracji, w której większy procent niż dziś będzie wyjmował a mniejszy wkładał.

I druga uwaga. Za niedługo odczujemy efekty otwierania kolejnych rynków pracy dla polskich obywateli. Nie chodzi mi o to, że w tej czy innej rodzinie pojawi się nagle trochę euro. One w system emerytalny nie wejdą. I w tym sęk. Spora grupa młodych i produktywnych ludzi wyjmie się sama z tego tuskowego zreformowanego ZUS-u zasilając emerytalne wory Francji czy Niemiec. A zatem jeśli obecny pomysł zostanie zmodyfikowany to raczej w kierunku, w którym kadłubkowym OFE odebrane zostanie to, co im jeszcze zostało.

No i wówczas, szanowny czytelniku wyobraź sobie sytuację, w której nastąpi ta niewypłacalność.

I to będzie moment zgaszenia światła w naszym systemie emerytalnym. Nie wiem komu przypadnie ten zaszczyt ale śmiem twierdzić, że jakiś rzutki redaktor jakiejś rzutkiej stacji wygrzebie skądś zmurszałego już wówczas Donalda Tuska i zaprosi do siebie na kawę i herbatę czy co tam by ten opowiedział nam jak to się stało. I on opowie. A czemu miałby nie opowiedzieć rodakom? Kto jak nie on?!

„Duszno”- fotoplastykon (10 lat PO w stronniczych obrazach)

Pamięć ludzka jest zawodna. Przejawia się to najczęściej wypieraniem tych wspomnień, które mogłyby przynieść nam wstyd albo nawet jakiś stopień obrzydzenia do naszych zaszłych postępków albo tez gloryfikowaniem czynów, które nie do końca na to zasługują.

Pamięć ludzka nie jest tez kryształowo uczciwa. Innym potrafi zapamiętać głownie to, czego wstydzą, co chcą ukryć i sami ochoczo wyrzucają to z pamięci. Ale może dzięki temu w ogóle da się zapisać historię z jakąś tam zawartością prawdy.

Obchodzone jakoś tak chyłkiem i bez jakiegoś choćby śladowego patosu (dziwne, skoro mamy do czynienia z dziełem „brylantu” danego nam przez Boga raz w tysiącleciu) dziesięciolecie istnienia dominującej na naszej scenie partii zapamiętałem w formie tworzącego jakiś przypadkowy bo nie koniecznie logiczny czy nawet chronologiczny ciąg układu obrazków, upchniętego w jakąś część mej pamięci.

Zaczęło się od entuzjazmu, którego kulminacją było trzech facetów nad tłumem w trójmiejskiej (do dziś nie mam pojęcia czy to Gdańsk czy granica z Sopotem…) Olivii. Dałem się nieco, choć bez zbytniej przesady, ponieść nadziei. Ale już przyglądając się upychaniu mających wziąć kurs na Olivię autokarów sporo z tej odrobiny straciłem widząc kto się upycha a jeszcze bardziej kto upycha.

Następny obrazek pochodzi też z imprezy masowej. Miało już wtedy być „przepięknie” i w ramach upiększania naszej demokracji odbyły się wewnątrzpartyjne „prawybory”. Pamiętam je w postaci tłumu, w którym znaczna część „prawybierających” chwiała się na nogach i pachniała… dniem wczorajszym. I efekt w postaci mego ulubionego politycznego triku (bez względu na to, kto go robi) uznanie „prawyborów” za niebyłe.

Zaraz po tym do głowy przychodzi mi przepiękna walka Bogusława Sonika w Parlamencie Europejskim o kształt „deklaracji oświęcimskiej”. Tym piękniejsza, że inne zdanie na temat naszej postawy miał uważany za „giganta” i „europejski autorytet”, z którym liczą sie wszyscy, Bronisław Geremek kładący znacząco palec na ustach i sugerujący byśmy milczeli bo po co iść pod prąd „wielkim” i ich jeszcze zdenerwować. A Sonik wygrał. Inna sprawa, że później dostał osobliwe podziękowanie za to od własnej partii.

Kolejna scena to zawód i brak zrozumienia gdy panowie z PO z zaciśniętymi ustami kończyli negocjacje w sprawie PO-PiS-u. Nie pojmowałem i do dziś nie pojmuję tych zaciśniętych ust Rokity zważywszy na zaproponowane warunki i… na to gdzie teraz Rokita jest. A właściwie gdzie go nie ma.

Dalej pamiętam, zakopane teraz głęboko, z żalem zapewne, że nie da się tego wymazać w ogóle, słowa Donalda Tuska wyjaśniające do czego mogą Polakom przydać się pochodnie. te same, które dziś wedle niego mogą jedynie cos podpalić. Widać wtedy, za czasów PiS pochodnie bywały jakieś inne. Takie bezpieczniejsze niż dziś, gdy rządzi PO.

Kolejny obrazek to cos, co wbrew powszechnemu przekonaniu, w tyle pozostawia amatorszczyznę Lipińskiego i Mojzesowicza nagabujących Beger i obiecujących jakieś tam profity. Mam na myśli deal, który, choć dla PO nie był udany, i tak kosztował państwo wywalone w błoto miliony jeśli nie miliardy publicznych pieniędzy. Pieniędzy, za które PO umyśliła sobie kupić (sobie! za publiczne!) lukratywne stanowisko. Wiem, że i to udało się jakoś zapluć i zamazać. A ja pamiętam ten deal z Giertychem gdy w zamian za idiotyczne „prorodzinne” becikowe dla wszystkich PO próbowała załatwić sobie poparcie dla zmiany prawa pozwalającego ominąć w Warszawie zarząd komisaryczny i przejąć władzę jeszcze przed upływem kadencji samorządu. Okazało się, że liberalna PO puściła się (mogłem właściwie napisać sprostytuowała się albo i nawet sqr***a) za bezdurno bo o ile Giertych swoje ugrał to ona już nie. A kasa w błoto i tak leci dzięki liberalnemu stosunkowi PO do tego i owego…

Wreszcie scena z Tomaszem Lipińskim. „Jeszcze będzie przepięknie”. I zaraz scena z chamską publicznością PO podczas debaty. Takie to „przepięknie” wtedy się rodziło. „Przepięknie” w postaci języka gorzelnika z Biłgoraja, speca od muszek z Łodzi i reżysera z Katowic.

Przepiękne było przewrotne zdecydowanie Tuska, który w sobotę „usuwał” Grada i rozmyślał się w środę.

Iście cudowny był „sprawdzian naszej uczciwości” czyli zamaszyste zamiatanie afery hazardowej przez Sekułę, Urbaniaka i Neumanna.

I bieganie wiceszefa tajnych służb w swej prywatnej sprawie do sądu z materiałami operacyjnymi pod pachą.

Przepiękne było „budujmy drogi” przed wyborami i wycinanie kolejnych odcinków planowanych dróg zaraz po nich.

Przepiękna była „polityka miłości” zakończona strzałami w Łodzi i wizyta z kwiatkami i batalionem ochroniarzy blokujących cały kwartał.

I wreszcie epilog. W chronologii będący gdzieś pomiędzy ale dla mnie będący końcem filmu. Kontrapunkt miedzy tłumami na Krakowskim Przedmieściu i tym, jak teraz jeden Polak potrafi nienawidzić drugiego. nawet nie znając go. To jest prawdziwa kwota rachunku za te dziesięć lat, które upływają.

Wiem, że dla wielu ta ekipa i jej szef to ewenement bo ma być pierwszym, który wygra drugą kadencję. Tym dla których to jest kryterium oceny proponuję by przerzucili głosy na przykład na koszykarzy Asseco Prokom Gdynia. Ci to dopiero zaliczyli kadencji!

Gdyby spytać „świadomego wyborcę PO” z jakiego powodu jest tym wyborcom to… Po co zadawać głupie pytania. I fundować komuś zator mózgu.

Na koniec jeszcze jeden obrazek. Korespondujący z moim wczorajszym tekstem o „sprawie Radwańskich” pokazującym panującą obecnie atmosferę. Duszną dość, choć pewnie „oddział geriatryczny” przy Prezydencie RP, który poprzednio głośno się na duszności skarżył, teraz odczuwa inaczej. Oto w 2007, gdy PO, już po zwycięstwie, kompletowała ekipę mającą nam zafundować obiecane „przepięknie”, pojawiły się głosy, że jedno ze stanowisk w rządzie zajmie pewien polityk z jakimś tam konkretnym, rządowym doświadczeniem lecz nie należący do PO. I nagle sprawa stała się niebyłą. Przeczytałem w lokalnej prasie ( w lokalnej „Wyborczej” bo polityk był z mego miasta) że stało się tak bo „jak dowiedzieliśmy się kim był, to nam włosy na głowie dęba stanęły”. Tak skomentował to jeden z działaczy Platformy. Cóż ten nieszczęśnik miał na sumieniu takiego, że aż tak ostro w PO zareagowano? Był esbeckim TW a może miał PZPR-owski rodowód albo tez brał udział w antysemickich nagonkach 1968 roku? A może choć wprowadził stan wojenny? Nie! Gdyby tylko to, nikt by mu poprzek kariery pewnie nie stawał. On miał na sumieniu to, że… był wiceministrem w rządzie Jana Olszewskiego!

Już wtedy ja, choć ze mnie tylko urzędnik niskiego szczebla i rząd Olszewskiego tylko w telewizji miałem okazję oglądać, poczułem jak mi duszno. I, kurcze, ciągle czuję…

środa, 26 stycznia 2011

W tej, konkretnej sprawie przyznam, że w pełni podzielam zdanie sławetnego „Mira” czyli pana Mirosława Drzewieckiego. Polska potrafi czasem okazać oblicze tak dzikie, że aż strach na nie patrzeć. Za to wyjątkowo łatwo się od patrzenia na nie porzygać. Tym bardziej, że ta nasza "dzicz" jest wyjątkowo "światowa".

W tej sprawie, o ktorej mam zamiar pisać, właściwie trudno wskazać jakąś linię podziału, która oddziela „tych złych” od „tych lepszych”. Jeśli już, to raczej może „tych bezwzględnych” od „tych głupich”.

„Ci głupi” pewnie chcieli dobrze ale jak się popatrzy na ich działanie i na ich dzieło to trudno nie zwrócić uwagi, że przecież nie urodzili się nagle jako naiwni prostaczkowie. Akurat od nich można było oczekiwać pewnej jeśli nie pełnej orientacji w tym, jak te ich upublicznione zachwyty nad „patriotyzmem sióstr Radwańskich” mogą się skończyć. Dość długo i chyba wystarczająco wnikliwie mieli okazję analizować realia III RP i dominujących w niej „trendów myślowych” by nie mieć najmniejszych wątpliwości w jakim kierunku te trendy w tym akurat przypadku pójdą. Jeśli mylę się co do ich przenikliwości to… cóż, to by wiele wyjaśniało. Choćby to na przykład, że ten entuzjazm, z jakim prawica umieściła na sztandarach wspomniany patriotyzm, świadczy o małej wierze w to, że jeszcze ktokolwiek w naszym kraju myśli tak jak oni.

A jeszcze bardziej to, iż nie mają pojęcia, że dla drugiej strony nie ma w spektrum rozważanych opcji czegoś takiego jak „zmiłuj”.

Widać to na wspomnianym przykładzie doskonale. Jeśli popatrzy się na szybkość reakcji, podpisanej jakże adekwatnym nazwiskiem Opryszek, to na usta ciśnie się przekonanie, że za plecami najsolidniejszych znanych dotąd „czerskich” cyngli czają się wręcz istne bazooki. Takie choćby jak dość już powszechnie znany Grzegorz Sroczyński co to mimo młodego wieku i małego stażu już parę razy strzelił niewąsko.

Wyjadacze w postaci Karnowskiego czy (no… nie wiem) Czarneckiego powinni to przewidzieć. Powinni wiedzieć, że jak się pojawi potrzeba to i Fibak, który dotąd nachwalić się nie mógł „Isi” i „Uli”, nagle z dystyngowanego starszego pana zmieni się w zwykłego wieśniaka, który z takim środowiskowym znawstwem (co tam te Nicee, Paryże i Niujorki!) rzuci, że „Radwańscy są prowincjonalni”.

Pan Karnowski i pan Czarnecki a z nimi wszyscy, co się tak rozentuzjazmowali zasłyszaną wieścią powinni wiedzieć, że III RP jest prawie jak model T Forda. Można w niej mówić co się uważa ale pod warunkiem, że uważa się wyłacznie to, co nie wzburzy „cyngli”, „bazook” i „sztylecików” z „Czerskiej”.

Nie powiem, że pan Opryszek powinien się swej żałosnej gorliwości wstydzić. Oczekiwać wstydu od opryszka, szczególnie zaś związanego z „Gazetą Wyborcza” byłoby z mojej strony skrajną naiwnością. Nic to, że na Czerskiej pewnie w nie jednym miejscu i pewnie złotymi literami stoi uroczyście „Nie zgadzam się z tobą, ale gotów byłbym umrzeć za twoje poglądy”. Cóż… taki napis mniej kosztuje niż ten ból, z jakim w poczuciu bezgranicznej miłości do nas, chłopaki i dziewczyny z Czerskiej gotowi są dać nam umrzeć jeśli nie pojmiemy, że nasze poglądy muszą być takie jak te ich. Bo przecież Voltaire to trup więc co tam on może teraz wiedzieć o życiu i świecie?

Póki co na ten moment na nasze i nie tylko nasze szczęście ta śmierć, którą nam gotowi są fundować na Czerskiej za nieprawomyślność, to śmierć cywilna. Taka jak (nie wiem na ile skuteczna) próba zrobienia z jednej z najlepiej rozpoznawanych w świecie naszych rodaczek jakiegoś osobliwie prezentującego się „wsioka”. Dla „tych bezwzględnych” nie ma granic ani świętości. Po próbie zrobienia wariata z Herberta każdy (panowie Karnowski i Czarnecki też!) powinien być tego świadom.

W całej tej sprawie bardziej wkurzyli mi właśnie „ci głupi”. Stawiając Agnieszkę Radwańską w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji. Szczególny żal powinienem mieć do zajmującego się tym tematem duetu Lorek*/Fąfara** z „Rzeczpospolitej”. Pierwszy nie dał rady powstrzymać „własnego siebie” by nie wyrwać się z pytaniem Agnieszki akurat o tę, nie mająca wiele wspólnego z jej pracą sprawię i nie zmuszać jej by publicznie wystąpiła przeciw ojcu. Drugi za „cenne rady” udzielane Radwańskiemu w kwestii ojcowskich powinności i metod wychowawczych. Jakby obaj panowie pomylili adresy i z jakiegoś powodu poczuli tę „żyłkę” właściwą dziennikarskim indywiduom biorącym kasę z Czerskiej.

Podsumowując marzy mi się, by takie zdarzenia, jak to, które napsuło tylu osobom tyle krwi, nie będą nikogo ekscytować jak, nie przymierzając, drugi najazd Marsjan. No bo co w tym dziwnego panie Karnowski i panie Czarnecki, że ktoś poleca „Mgłę”? Znam wielu którzy polecają. Czy podesłać nazwiska do publikacji? czy może damy sobie spokój? Polecam osobiście to drugie. Po co jakiś tam Opryszek ma się nam lansować ze swą nieznajomością klasyków?

* http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,35800,8987729,Tenis__Radwanska_daleko_od_tortu.html

** http://www.rp.pl/artykul/60574,599051_-Nie-mieszajmy-sportu-z-polityka--.html

*** http://www.rp.pl/artykul/66717,599844-O-jeden-wpis-za-daleko.html

Spokojnie! Premier ma oko na pulsie! (OFE i emerytury)

Parę miesięcy, a może i nawet lat temu pan Paweł Graś (nie wiem kim był wówczas) raczył wyrazić się publicznie, że „Premier Tusk zna się na gospodarce”. Gdybym na tym zdaniu skończył niniejszą notkę, tysiące szczęśliwych obywateli mego kraju mogłoby dziś zasnąć spokojnie bez obaw, że nawiedzą ich koszmary przypominające dickensowskiego ducha przyszłego Bożego Narodzenia. Ale, niestety muszę zachwiać tym spokojem i wyjaśnić, czemu naszło mnie to wspomnienie akurat teraz. Gdyby to było tak bez powodu, sam bym uznał, że nie jest to raczej normalne.

Powód pierwszy, choć mający tylko charakter, rzec by można, techniczny, to apel Igora Janke byśmy, za przewodem pani Ewy Lewickiej, opowiadali wraz o naszych emeryturach, które nam leżą boleśnie na wątrobach, choć przecie gdzie nam jeszcze do dnia, w którym pierwszy raz przyjdzie do nas listonosz.

Powód drugi to natychmiastowe skojarzenie, które apel Igora Janke we mnie wywołał. Oto stanęła mi przed oczami krótka relacja z „gospodarskiej wizyty” Premiera Tuska sprzed dwóch dni, na budowie piramidy Cheo… znaczy stadionu na Euro 2012. Tego, który później trza będzie wyleasingować Wietnamczykom pod sprzedaż majtek bawełnianych, skarpet z napisem „Puma” i zupek w proszku. Zapomniałbym pewnie z miejsca ten telewizyjny obrazek gdyby realizator ograniczył się wyłącznie do pokazania rozanielonego oblicza naszego wielkorządcy wpatrującego się w dźwigary i różne takie tam. Ale nie! Musiał jeszcze dać Premierowi głos.

„- Nasze rozwiązanie jest znacznie lepsze. Bo gwarantuje, odmiennie niż dotychczasowe, że w przypadku niewypłacalności państwa jednak jakieś świadczenia zostaną wypłacone.”

Tak mniej więcej wyrazić się raczył nasz przywódca. „Noż zna się, qr… ka maść!!” pomyślałem przypominając sobie lizusowsko uśmiechniętego Grasia sprzed miesięcy. I zacząłem kombinować, cóż chciał nam tą wypowiedzią dać do zrozumienia nasz Premier. Nie wiem czemu, przez długi czas nie mogłem się skupić na niczym innym tylko na użytym przez pana Tuska zwrocie „niewypłacalność państwa”. Przecież idzie nam jak po irlandzkim maśle i greckiej fecie! „Co miał na myśli?”- dumałem a co mi przyszło to nie zdradzę bo straszne to było. Szczególnie wówczas, gdy łączyło się z obawą, że „jednak może się zna”. Bo jeśli tak, to faktycznie, bez dwóch zdań straszne.

Jednak przed popadnięciem w panikę uratowała mnie próba wyobrażenia sobie skąd Premier Tusk weźmie te „jakieś świadczenia”, które „jednak” dostaniemy od niewypłacalnego państwa.

Normalny ucz… Nie, nie bądźmy okrutni! Niech będzie tak: normalny licealista w opisanej sytuacji zauważyłby, że prędzej w zobrazowanej przez pana Tuska sytuacji na „jakieś świadczenia” będzie stać jednak OFE, które coś tam przecież uciułają niż niewypłacalne państwo. Logika by tak wskazywała wszak…

I wtedy uderzyła mnie myśl. Może my po prostu nie pojmujemy idei reformy?! Może polega ona na tym, że te nasze pieniądze Premier, który wszak zna się na gospodarce, w prosty sposób zabezpieczy przed krachem państwa? I gospodarki. Któremu to krachowi nic, w tym i OFE z ich uciułaną forsą, się nie oprze. Otóż Premier, ni mniej ni więcej, wyjmie nasze emerytalne grosze z systemu!

I gdzieś je zakopie!

A jak przyjdzie pora opresji i państwo się nie wypłaci, to każdego wyśle z łopatą po jego własny worek!

By wpaść na takie rozwiązanie trzeba geniuszu! A w zasadzie dwóch. Geniuszu Premiera, który już pewnie tu i ówdzie po woreczku zakopuje nasze przyszłe świadczenia i rosemanna, który potrafił to wszystko ogarnąć! Jeden jedyny!

Chwała nam obu. A Graś to by się wiele ode mnie mógł nauczyć…

* Niestety, mimo poszukiwań nie znalazłem tego fragmentu audycji TVN24. Znalazłem sporo innych fragmentów z tej gospodarskiej wizyty Premiera. W tym taki piękny, w którym znajduje się inna wypowiedź Tuska na temat wyższości jego koncepcji nad dotychczasową. Składająca się głownie z różnych „eeeee”, „aaaaa” i innych „kompetentnych” onomatopei. Na tej podstawie śmiem twierdzić, że cała dyskusja, której oczekuję Igor Janke z Ewą Lewicka jest z gruntu bezsensowna. Kiedy studiowałem, moi nauczyciele (głownie ci niżej postawieni w naukowej hierarchii) lubowali się w tłumaczeniu nam, za pomocą jednej i tej samej anegdoty, czym jest egzamin. Jest to rozmowa dwóch dyskutantów mających coś do powiedzenia na temat, którego dyskusja dotyczy. Kiedy jeden uznaje, że drugi nie spełnia tego kryterium, kończy rozmowę. I tak jest ze mną i Premierem, który się zna. Wstaję i kończę. Bo co mam robić? Czekać, aż do niego (i do Boniego) dotrze, że opieranie czegoś na „wzroście gospodarczym” kraju, który rękami i nogami wczepia się w krawędź finansowej zapaści jest zwykłą głupotą. A nawet głupotą nieprzeciętną.

wtorek, 25 stycznia 2011

Oczy szahidek z Dubrowki. (ciągle giną ludzie gdzieś daleko…

To utkwiło mi z tamtej tragedii najbardziej. Szklane oczy martwych, ubranych na czarno kobiet. Owiniętych taśmami z niewyobrażalną ilością wybuchowego materiału. Wiem, że skupić powinienem się był na czymś słuszniejszym, bardziej zasługującym na uwagę ale czasem tak bywa, że człowiek by chciał a nie może.

W tamtym zdarzeniu zawarła się odpowiedź (pewnie innym znana dużo wcześniej) na pytanie czemu teraz, gdy metody walki z aktami terroryzmu a wręcz zapobiegania im są wielekroć doskonalsze, stał się on plagą nie do zatrzymania. Pojąłem, że nienawiść albo rozpacz albo też oba te uczucia przekroczyły granicę rozumu.

Wojna totalna, jaką jeden świat wypowiedział drugiemu (za Barberem nazwać to można to „Dżihad kontra mc świat”) tym różni się od dawnych, zdających się dziś dziecięcymi zabawami, „terroryzmów” RAF, Brigate Rosse czy nawet będącej w otwartej wojnie z Imperium IRA, że tylko w fazie planowania uruchamia racjonalną kalkulację. Później bazuje wyłącznie na emocjach. I przez to jest nieobliczalny i trudny do zatrzymania.

Dużo łatwiej jest zneutralizować bombę umieszczoną w podejrzanie zaparkowanym aucie, w zostawionej, bezpańskiej foliowej torbie niż będącej owiniętą zwiewnym ubraniem kobietą o martwych od dawna oczach.

Świat zmienił się. Niestety na gorsze. Dziś, zamiast oszalałych od chęci naprawiania świata i nieodpowiednich lektur buntowników, wybuchy wywołują ludzie opętani albo zrozpaczeni. A takim jest wszystko jedno. I w dodatku takich potencjalnych bomb jest coraz więcej.

Wystarczy policzyć wszystkie (choć to trudne jeśli w ogóle możliwe) szkolące przyszłych męczenników medresy, dodać do nich czeczeńskie wioski, przez które przeszedł bezlitosny walec wojny i będzie wiadomo jaka jest skala tego potencjalnego arsenału. A ona rośnie. Z każdym wyedukowanym studentem i z każdą wdową czy matką, która straciła syna.

W tej wojnie, przynajmniej w jej rosyjskim epizodzie, najgorsze jest to, że ci, przeciwko którym skierowane jest jej szaleństwo, są bezpieczni i niedosięgli. W ich miejsce wylatują więc w powietrze, w postaci krwawych ochłapów, ofiary przypadku. Znajdujące się w niewłaściwym miejscu i czasie. Straszne jest i to, że życie ludzkie tak mało kosztuje. Raz, że niewiele trzeba by taką bombę uaktywnić. Wydaje mi się, że równie łatwo zrobić to agentowi FSB* jak emisariuszowi Emiratu Kaukaskiego. Wystarczy, że dadzą szansę by nienawiść i ból albo czysty fanatyzm znalazły upust. Tu nie ma Jamesów Bondów czy Anny Chapmann. To inna opowieść.

Już dziś za całą tragedię na Domodiedowie starczyć musi bezwstydny lans pana Putina. Taki to już los ludzi dźwigających na plecach brzemię tego kolosa na glinianych nogach.

Znów „zaostrzy się kurs”, znów pewnie na ulicach Moskwy ganiać będą ludzi o śniadej cerze i kaukaskich rysach. I tak ten i ów polityk zyska w oczach opinii publicznej utwierdzając się w przekonaniu, że to działa. I tak to zostanie do następnego razu.

A ten będzie niezawodnie. Będzie bo, jak zawsze, z głupoty albo z innych, ukrytych powodów, leczy się skutki a nie przyczyny. I leczy się nie po to, by wyleczyć tylko po to by znów na trochę przestało boleć.

Czy my jesteśmy w tej wojnie tylko neutralnym świadkiem? Kiedyś powiedziałbym, że bez wątpliwości tak. Od łódzkiej tragedii tę pewność utraciłem. Czasem wydaje mi się, ze dla ratowania narodu trzeba go wywieść na pustynię i przez 40 lat kazać się błąkać. Bez inspiracji podawanej przez oślinione z emocji publikatory. Gotowe nie tylko transmitować na żywo skrobanie ze ścian skrawków rozpryśniętych tkanek ale i podać technologię domowego skręcenia zapalników.

Przekonani jesteśmy, że to nas nie dotyczy. A rzeczywistość jest taka dynamiczna. Za nic nie odważyłbym się wróżyć jak to z nami będzie.

Kiedy przypominam sobie szklane oczy szahidek z Dubrowki, pierwsze, co przychodzi mi do głowy to przekonanie, że one kiedyś były stojącymi przy palenisku, kochającymi matkami i żonami zatroskanymi o bardzo przyziemne sprawy. I nagle coś je z orbity zwykłego życia wybiło w ten kosmos, w którym nic normalnym już nie było.

„… Ciągle giną ludzie gdzieś daleko

Nie słychać tylko wybuchów w środku miast…”
"Terrorystyczne bojówki"- Bielizna



* dziwne jest, że tam takie rzeczy dzieję się akurat gdy temu i owemu pasują.

Cała Polska głosuje na PSL!!!

Wczorajszy tekst, poświęcony pobieżnej prognozie kształtu zbliżającej się kampanii wyborczej zakończyłem takim passusem: „Został jeszcze PSL. Właśnie… Został. I zostanie.”

Rozumiem, jeśli ktoś, kto oczekiwał oceny pełnego spektrum naszych sił politycznych, poczuł niedosyt. Mnie samego to męczyło i stąd ten suplement. Zacznę go od wyjaśnienia, że tytułowe wezwanie wyszło mi jako absolutnie poważna opcja gdy próbowałem znaleźć jakieś rozwiązanie naszego węzła gordyjskiego, w który zasupłały się najpoważniejsze siły paląc między sobą mosty do ewentualnych przyszłych sojuszy. I natychmiast nadmienię, gwoli podkreślenia swego obiektywizmu, że pisze to z perspektywy kogoś, kto jeszcze niedawno śmiało mógł siebie nazwać „ostatnim prawdziwym wrogiem PSL-u” wyleczonym z tej przypadłości dopiero narzuconym nam całkiem ostatnio systemem dwupartyjnym mającym oblicze czegoś na kształt wojny secesyjnej.

Komuś, kto sceptycznie patrzy na tytułowe hasło wyborcze odpowiem, że dwa są powody by je powszechnie przyjąć za swoje. Jeden jak najbardziej racjonalny a drugi wręcz przeciwnie.

Zacznijmy od powodów poważnych. Nie da się ukryć, że w ostatnich latach (a może w ogóle w czasach naszej "niepodległości") PSL wyróżnia się na tle pozostałych „poważnych sił politycznych” wyjątkowym spokojem i stonowaniem. Nie włącza się w kolejne awantury, których w naszej polityce nie brakuje. A nawet jak się włącza to w taki sposób, że nikt tego nawet nie zauważa. Jest więc stronnictwo prawdziwą ostoją spokoju i równowagi, których to cech niewątpliwie wszystkim nam w całokształcie naszej sceny ewidentnie brakuje. Ten spokój PSL –u to jego cecha organiczna. Właściwie można śmiało powiedzieć, że na język można PSL-owi nadepnąć a i tak złego słowa nie powie. Przez to stał się jedynym ugrupowaniem uniwersalnym (nieżyczliwi mawiają, że "obrotowym"). Takim, które, jeśli trzeba, bez problemu usytuuje się w koalicji zarówno lewicowej jak też skrajnie odmiennej. Słowem PSL-owi z każdym na zdjęciu do twarzy i ładnie. Ten spokój i koncyliacyjność PSL-u to argument pierwszy. Drugi, który również powinien przemówić do niezdecydowanych to skrajna wręcz przewidywalność. Ci, którzy przed każdymi wyborami drżą, zadając sobie pytanie „co teraz będzie” w tej opcji dostają z miejsca prostą odpowiedź- „Nic nie będzie”. Wiadomo, że nie będzie rewolucji, nawet takich maluśkich. Etos PSL-u w polityce ostatnich 20 lat można streścić określeniem „administracji permanentnie zespolonej”. Do tego sprowadzała się rola stronnictwa w kolejnych koalicjach. Wskazują paru ministrów, parudziesięciu sekretarzy stanu, troche wojewodów, dyrektorów przeróznych. I do tego sprowadziłyby się zapewne rządy samodzielne gdyby Naród posłuchał mego wezwania. A przez ten czas administrowania nasi chłopi popatrzyliby, to i owo pewnie by chcieli rozsądnie ulepszyć, coś tam zmienić a nawet pewnie i polikwidować. Taka wszak jest chłopska natura. I przy drugiej kadencji jakość rządów wzrosłaby nam bez wątpliwości. Do tego dochodzi pewność, że nie będą robić żadnych "budżetów wyborczych" i stosować innych podobnych, kosztownych dla państwa "metod na wyborczy sukces". Wszak w nich nie ma determinacji by wszystko dla siebie... Przez cała kadencję ten i ów marzyć będzie, że wróci na to swoje stanowisko wójta, szefa funduszu czy marszałka województwa. Na pewno nie zaczną się zarzynać o miejsca na listach. Spokój permanentny.

Jeśli te argumenty nie przekonały zbyt wielu pozwolę sobie odwołać się do argumentów nieracjonalnych. Pewnie nie tylko ja zauważyłem, że podejście tej partii do polityki a szczególnie do udziału w rządzeniu jest wyjątkowo utylitarne. Streściłbym to stwierdzeniem, że chodzi im po to by jak najmniej odpowiadać, jak najmniej się umoczyć ale za to jak najwygodniej się umościć. Czasem przybiera to tak absurdalną postać, że można by sądzić, iż PSL to jakaś legenda, wymysł czysty tych, co nie chcą brać na siebie 100% odpowiedzialności. Bo przecież bywają całe tygodnie „bez PSL-u”. Nie dziwię się jeśli kogoś, tak jak mnie na przykład, ta wygoda ludowców zaczyna wkurzać. Nie łudźmy się, że możemy ukarać ich nie głosując na nich. Fenomen „żelaznych elektoratów” dotyczy i tej partii gwarantując jej, że będzie zawsze mogła się śmiać z naszego ostentacyjnego pomijania jej w wyborczych preferencjach. Jedyną metodą by popsuć im komfort ślizgania się na politycznej scenie jest podjęcie działań wręcz przeciwnych.

Wyobraź sobie, potencjalny wyborco, dzień wyborów. Idziesz do lokalu, na karcie zakreślasz właściwy znak przy reprezentancie ludowców i radośnie obiegniesz do domu. Tam, w okolicach godziny 22 zasiadasz przed telewizorem i czekasz. I oto pojawiają się wyniki pierwszego sondażu. PSL-… 65%. I patrzysz jak Prezes Pawlak i jego otoczenie bledną najpierw. Za chwilę kilku członków kierownictwa mdleje z wrażenia. Mam nadzieję, że nie skończyłoby się to żadnym zgonem ale medycy mieliby bez dwóch zdań pełne ręce roboty. A ty z satysfakcją myślisz sobie „No to chłopaki, teraz rządźcie!”. I następny dzień byłby prawdziwym dniem sądu dla tego ugrupowania. Albo okazałoby się, że są z nich prawdziwi faceci i wzięliby władzę i odpowiedzialność albo Prezes popędziłby czym prędzej do Belwederu z przesłaniem „Dawaj pan, panie Prezydencie jeszcze raz ale teraz już bez nas!”

To się oczywiście nie może zdarzyć bez takiej złośliwej determinacji ze strony wyborców. Jeśli popatrzeć na postępowanie tej partii i jej członków to widać, że przed byciem siłą poważną a za tym i popularną broni się ona rękami i nogami. Jak tylko zdarzy się, że z kręgów stronnictwa czy też z ust albo czynów jakiegoś jego członka wypłynie coś mądrego i wartościowego, co z miejsca pozytywnie odróżnię się od politycznej średniej to PSL podejmuje kontrakcję. Najczęściej uruchamiając posła Kłopotka, który zażartuje, zakrzyczy albo kolejny raz wyjdzie z koalicji. Z tym ostatnim to już tak nas przyzwyczaił, że zdaje się wręcz tkwić w jakichś obrotowych drzwiach które po prostu go od czasu do czasu wręcz zmuszają…

W każdym razie, szanowny przeciętny Polaku, apeluję. Przyjmijmy, że lepiej to i tak już nie będzie. I pójdźmy w ślady klasyka, który na taką opresję sugerował by choć weselej było. Zrób więc sobie i mnie tę przyjemność i pozwól popatrzeć na łzy i rozpacz ludowych działaczy gdy wreszcie i na nich przyjdzie kolej brać władze a z nią pełną odpowiedzialność za Polskę.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

„Żywy stąd nie wyjdzie …” (wybory 2011)

Tytuł miał brzmieć „Tratwa Meduzy” ale musiałbym znaczną część tekstu poświecić na objaśnienie tego skojarzenia. Ufny w inteligencję czytelników pozwolę sobie zdjąć z siebie ten obowiązek.

„- Nie wiem co o tym sądzisz ale jak tak dalej będzie to trzeba pomyśleć nad wyjazdem z tego kraju”

- Z naszego…

- Jeśli chcesz to możesz mówić że twój ale za mnie nie mów”

To fragment mojej rozmowy z moją przyjaciółką. By było jasne nie miała ona miejsca w czasach gdy większości zrobiło się duszno od rządów PiS lecz w ostatnia niedzielę. Nie bez przypadku rozmawialiśmy właśnie o tym, że nie da się żyć. Według niej nie da się i nic nie wskazuje by to się zmieniło.

O wyborach nie rozmawialiśmy. To w ogóle jest teraz problem by z kimś pogadać o zbliżającej się elekcji. Nikt nie chce. I nie chce nawet powiedzieć czemu. Mogę domyślać się tylko, że pierwszym powodem jest obawa o konieczność przyznania się do swoich minionych preferencji wyborczych i na dodatek wytłumaczenia się z nich. Dla wielu byłoby to zadanie ponad siły. Druga przyczyna jest obawa. Taka bardziej ogólna, wykraczająca poza problem dobrego (właściwego) i złego wyboru. Sprowadzająca się do coraz mocniejszego przekonania, że dobrego po prostu nie ma.

Myślę, że umoszczone na naszej scenie politycznej siły jak również te, które się moszczą z zapałem zdają sobie sprawę z poziomu pesymizmu potencjalnych wyborców. szczególnie zaś tych, który mogliby w ostatecznym rozrachunku odegrać rolę „języczków u wagi” czyli tak zwanego „wyborcy niezdecydowanego”. O głos tego wyborcy stoczona zostanie wojna jakiej być może jeszcze przy żadnych wyborach nie oglądaliśmy.

„Wybory? Stary, to będzie rzeźnia! Ja się na to raczej nie piszę…” – dobiegło mnie również wczoraj zza stolika usytuowanego po sąsiedzku gdy konsumowałem swój niedzielny obiad „na mieście”. Te trafną w moim przekonaniu wróżbę wygłosił człowiek, którego określiłbym jako młodego, wykształconego i nieźle sytuowanego przedstawiciela klasy średniej.

Będzie „rzeźnia”. Bo czemu miałoby jej nie być? Właściwie można przypuszczać, że najmniejszą chęć by „zabijać i dać się zabić” w jesiennym starciu wykaże lewica. Raz, że „na ten moment” nie może jeszcze liczyć na cud, który uczyniłby ją siłą z pierwszego szeregu. Jej największym atutem jest właśnie to, że wystarczy jej czekać oraz być łagodną jako bijący w oczy kontrast dla tych, którzy na ten luksus pozwolić sobie nie mogą. Poza tym od jakiegoś czasu przyzwyczajeni jesteśmy, że dla niej wynik rzędu kilkunastu procent to „niezaprzeczalny sukces”. Nadto w ostatnim czasie w tym ugrupowaniu jedyne rzezie wszczynali kolejni pretendenci do roli Brutusów. Po „sukcesie” Brutusa-Olejniczaka w wyborach warszawskich pewnie długo nikt następny Napieralskiemu nie zagrozi.

Pozostali nie mają wyjścia. Głowni rywale, dość niespodziewanie, znaleźli się na tym samym wózeczku. W obu przypadkach przegranej mogą nie znieść dotychczasowi wyborcy. Poza „żelaznym elektoratem” oczywiście. Ten zniesie wszystko gotów nawet na „budowę arki”. W gorszej sytuacji znalazła się dość niespodziewanie chyba partia rządząca bo jest obecnie na fali opadającej a takie coś powoduje i nagłą nerwowość, która nie służy zimnemu kalkulowaniu i kumuluje porażki. Tym bardziej prawdopodobne, że coraz trudniej będzie jej znaleźć jakiś racjonalny motyw przewodni kampanii. W tej samej rozmowie przy stoliku po sąsiedzku jeden z dyskutantów zastrzegł jak bardzo zdenerwuje się gdy mu znów wyjadą z tym jak to strasznie było za PiS.

A z PiS nie jest lepiej. Teoretycznie jest w bardziej komfortowej sytuacji takiego politycznego Małysza co to lepiej się czuje gdy goni przeciwnika niż gdy mu ucieka. Tylko, pozostając w klimacie sportowym, zdaje się że źle posmarowało. Ciekawy i przemawiający do mnie był punkt widzenia Ziemkiewicza, wedle którego PiS stracił z oczu wyborców bo robi sobie swoją, wewnętrzna kampanię w której elektoratem jest Prezes. I to jego ten i ów stara się przekonać, że jest najlepszym wyborem. Zanim się więc partia obejrzy i opamięta może być po sprawie.

Oczywiście czekam na obiecywane propozycje ale z doświadczenia wiem, że wystarczy jakaś „wrzutka” ze strony PO i znów wszystko będzie się kręcić wokół „zamachu w Smoleńsku”. Z korzyścią dla PO. Bo można się z tym serdecznie i fundamentalnie nie zgadzać ale smoleńska narracja przeciętnemu wyborcy już bokiem wychodzi. Razem z rządami PO. Taki paradoks do przemyślenia dla tego i owego.

Nie ma wątpliwości, że jak lwy i wilki zarazem w tej kampanii powalczą PJN i ruch zaparcia Palikota ( proszę mi wybaczyć ale nie umiem o tym poważnie skoro musze patrzeć co dnia na idiotyczny plakat Wodza ze skrzydełkami). Jeśli miałbym wróżyć to więcej spokoju wróżyłbym ugrupowaniu secesjonistów z PiS. Oni powinni wiedzieć, że jeśli już, są raczej melodią przyszłości i nastawić się, że teraz nawet i mogą „wziąć po dupie”. Jeśli tego nie kalkulują to cóż… małą maja wyobraźnię. Jeśli nie nastawią rodzących się struktur na to, że jeszcze nie teraz, to zawiedzone i oblizujące się smakiem oczekiwanych konfitur struktury rozpełzną się.

Ruch jest w sytuacji znacznie gorszej. Zbudowany na magii „dynamiki i sukcesu” po prostu nie może sukcesu nie odnieść! Bo magia wyparuje jak „suchy lód”- w okamgnieniu. Ta PiaRowska wydmuszka jest w stanie napełnić się jakąś treścią tylko pod wpływem sukcesu. Nawet naciąganego i dętego. Palikot postawił na takie zaplecze, dla którego nie ma czegoś takiego jak „dalsza perspektywa”. To fani zdradzający jedną wielbioną gwiazdę z następną, jeden ulubiony serial z kolejnym, jedną dziewczynę z fajniejszą. To gracze, którzy lubią przeskakiwać szybko albo jeszcze szybciej na następny poziom. jak ktoś ich zechce zmusić by pe takli się jeszcze jakiś czas na tym samym to mu „faka” pokażą i tyle.

Został jeszcze PSL. Właśnie… Został. I zostanie.

A nas czeka wiele ciężkich tygodni. Proszę więc uzbroić się w cierpliwość i przyjąć do wiadomości, że nikt nie będzie brał jeńców. I żywy stąd nie wyjdzie…

niedziela, 23 stycznia 2011

Żydzi i „Prawdziwi Polacy” 2011.

Tytuł, trzeba przyznać, brzmi prowokacyjnie. Ale tak naprawdę prowokacyjnie to dopiero będzie.

„Gazetę Wyborczą” czytuję sporadycznie i możliwe jest, że moje wrażenia z jej lektury nijak się mają do rzeczywistości. Ale w zasadzie tak jest ze wszystkim co widzę i co mnie otacza więc przyjęcie takiego rozwiązania wymagałoby ode mnie bym w ogóle nie mówił. O niczym. I nie tylko ja. Skoro jednak mówimy to czemu miałbym nie powiedzieć i o tym co zauważyłem (albo co sobie ubzdurałem) podczas moich ostatnich doświadczeń z „Wyborczą”?

Zauważyłem całe mnóstwo ciekawych zjawisk wygenerowanych w związku z opublikowaniem przez J.T. Grossa książki „Złote żniwa”. Wiem, jeszcze jej nie opublikowano. I to jest pierwsze ze wspomnianych zjawisk. Pełno jej wszędzie jakby już, i to nie od wczoraj, była księgarskim sukcesem w skali niespotykanej od dość dawna. Chyba trudniej byłoby znaleźć kogoś, kto nie ma na jej temat nic do powiedzenia (a byłoby to przecież zrozumiałe) niż tych, co się wypowiadają. Przy tych wypowiedziach zaś częstą uwagą jest i ta, że nie powinno się recenzować książek, których się nie przeczytało. To świetna rada…

Kolejne zjawisko, dominujące chyba w pewnych kręgach to coś, co pozwolę sobie nazwać „listą kolejkową”. Nie dotyczy ona ludzi mniej lub bardziej związanych z „Gazetą”. Oni sami w sobie są zjawiskiem i o nich trudno pisać. Z wielu powodów jako to choćby ryzyko natychmiastowego narażenia się na zarzut jakiejś „gazetofobii” (do której akurat ja się przyznaję otwarcie i z własnej woli) a także na zarzut poważniejszy bo ni mniej ni więcej tylko antysemityzmu. Bo przecież tym właśnie jest w Polsce, w której od lat tyle się robi by stała się ona czymś w rodzaju żydowskiego „Jurasic Parku”, ze sklonowanym światem, który od dawna tu nie istnieje, wspomnienie o czyimś żydowskim Genesis. Tym jest w ogóle użycie słowa Żyd. I, dzięki wielkiemu wkładowi całych środowisk walczących z rasizmem, antysemityzmem, ksenofobią i nacjonalizmem tak niestety już zostanie. Mówiąc to mam ochotę skwitować tę ich debilnie opaczną skuteczność wyłącznie prostym „Qrwa mać!”.

Ale wróćmy do mego antysemityzmu. Ma on to do siebie, że przybiera najczęściej kształt dziwienia się brakowi logiki w tym, jak niesymetrycznie by nie rzec koślawo buduję się ten filar wspomnianego „Jurasic Parku”, na który ma się składać nasze, autochtońskie (nie bez powodu nie piszę „polskie”) poczucie winy, i nasza (nie bez przypadku piszę) polska gotowość do ekspiacji za nią. Budowane jest ono bez jakiegoś tłumaczenia czemu tylko my i czemu tylko za to. I jeszcze w jawnej niezgodzie ze schematem, w którym to i my byśmy temu i owemu coś wypomnieli. A to KPP, a to UB. Słyszymy wtedy jakże słuszne (nie kpię) uwagi o tym, że za ojców synowie a za matki córki nie odpowiadają.

Właściwie poza nami, Polakami nigdzie i za nic, co uczynili rodzice, nie każe się dzieciom posypywać głów i chodzić we włosienicach. Ale ja nie chcę tu rozwodzić się nad tym czemu się tak dzieje że nam każą.

Dużo ciekawsze jest, ze każą nam też, i służą nam przykładem sami Polacy. To ich pozwoliłem sobie nazwać „Prawdziwymi Polakami 2011”. I to ich znajduję w „Wyborczej” na „liście kolejkowej”.

Kim są? Różnie…

Taka na ten przykład socjolożka i antropolożka ( czekam kiedy wreszcie w „Wyborczej” wypowie się jakaś górniczka, żulka czy wytaczaczka podsuwnicowa bo chirurżka albo profesorka doktorka habilitowana z pewnością wypowiadała się już nie raz), urodzone gdzieś koło 1980 i z tej perspektywy jak nikt inny (a już na pewno bardziej niż ci, którzy wtedy byli) potrafią sobie wszystko prosto ułożyć, prosto wytłumaczyć i prosto ocenić.

Choć czasem robią to karkołomnie. Albo wydaje im się, że karkołomnie. A zarazem finezyjnie i odważnie. Tak, jak choćby pani (socjolożka) Karolina Wigura z UW, która do wciskania nam (i sobie oczywiście) winy potrzebuje „Walca z Baszirem”, zagłady Sabry i Szatili i stwierdzenia, że „Nasza wina jest nieporównywalna z niemiecką, to fakt”*. Potrzebne jej jest to po to, by dowodzić, że „To nie czyni jej jednak brakiem winy” i by konkludować „Jesteśmy obciążeni winą ze względu na miejsca, w którym się znaleźliśmy.” Nie wiem naprawdę w jakim miejscu znalazła się pani Karolina ani i tego jakie z tego powodu konkretne wstydliwe czyny przypadły jej w spadku ale współczuję. Czego to za chwilę. Na koniec jeszcze wrócę też do „Walca z Baszirem”. Warto.

Obok pani Karoliny i jej tekstu jest wywiad z panią (antropolożką- Word się mi buntuje!) Zuzanną Grębecką, która na podstawie swoich badań wysnuwa wniosek, że tak, jak nasze chłopstwo potraktowało Żydów, potraktowałoby i Scytów, Filistynów i Etruskow. Bo takie jest, że co się rusza to zatłucze. Byle się tylko nawinęli. Byle byłaby okazja. Gwoli ścisłości dodam, że badania, prowadzone przez panią Zuzannę, nie dotyczyły tego o czym rozmawia z panią Naszkowską (popatrzcie jak się robi wywiady!). Wyszło jej tak przy okazji. Bo na ten przykład białoruski prawosławny o sąsiedzie, polskim katoliku mówi „przek” a ten rewanżuje mu się określeniem „moskal”.

Ten zalew materiałów ekspiacyjnych, który pozwalam sobie nazywać „listą kolejkową” przypomina mi znane (nie z autopsji rzecz jasna) z czasów głębokich ostępów poprzedniej epoki inicjatywy w rodzaju „apelu sztokholmskiego”. Kto nie wie niech sobie doczyta.

Nie twierdzę ale i wykluczyć nie mogę, że przytoczone przeze mnie materiały są tylko jakąś cwaną próbą doszlusowania do podziwianego towarzystwa (RAZ nazywa je „salonem” a kto by nie chciał na salony?). Nie mogę wykluczyć tego przede wszystkim z tego powodu, że opierają się na tak naciąganej argumentacji.

Choćby przytoczony w jednym z nich „Walc z Baszirem”. Polecam ten film bo jest świetny skądinąd. Ale absolutnie nie pasujący do sytuacji. Raczej bardziej adekwatny do rozterek jakiegoś wyimaginowanego, wrażliwego SS-mana, który na krótko (tak, że nie doczekał likwidacji Getta) trafił do Warszawy teraz, po latach zastanawia się czy jest winien tych transportów z Umszlagplac. Bo był „w trzecim pierścieniu” ale nie zaganiał ludzi do wagonów, nie plombował drzwi, nie machał tym lizakiem na odjazd. Nie porównuję oczywiście do siebie tego, co państwo Niemcy w latach wielkiej wojny zrobiło Żydom i tego, co Izrael w czasie interwencji w Libanie zrobiło Palestyńczykom. Ale tym dwóm zdarzeniom z przyczyn oczywistych z uwagi na ich konstrukcję bliżej do siebie niż do odczuwanych przez panią Karolinę Wigurę win.

Współczuję obu paniom skutków ich, niewątpliwie dużej i skądinąd wrażliwości. Współczuję im, że skutkiem tej ze wszech miar pozytywnej strony ich osobowości jest zatracenie wyczucia proporcji, pojawienie się urojonego poczucia winy i chorego przekonania, że „Prawdziwy Polak” musi obnosić się z rękami upapranymi żydowską krwią. A jak jej mu zabraknie to zawsze można znaleźć jakiś sztuczny zamiennik. Byle była.

Współczuję im bo po ich długich, pełnych Jaspersanawet, tłumaczeniach wychodzi z miejsca ze mnie wściekły antysemita. Który, za sprawą twórczej inspiracji tych pań doskonale potrafi wyjaśnić czemu jest tym ksenofobem. Otóż jest nim bo Żydzi mają na rękach krew Pana Jezusa.

Idiotyczne? Oczywiście. Ale to już nie do mnie pretensje.



* http://wyborcza.pl/1,111789,8987347,Tajemnica_i_stopniowanie_polskiej_winy.html

** http://wyborcza.pl/1,111789,8987302,Na_wsi_juz_sie_o_tym_mowi.html

sobota, 22 stycznia 2011

Kulawa alternatywa Donalda T.

Kiedy słucham polityków, szczególnie tych, którzy popadli w nagłe lub przewlekłe opresje, przeważnie w takiej strawie duchowej towarzyszy mi uczucie, że najciekawsze w całej wypowiedzi jest akurat to, czego polityk nie powiedział. Bo nie chciał, bo nie miał odwagi albo zapomniał po prostu.

Prawdę mówiąc doznania te zawdzięczam, jak sądzę, głownie naszej dziennikarskiej braci potrafiącej bez większego problemu przechodzić do porządku nad tym co poniektóry (no bo nie tak, że wszyscy :) ważny polityk mówi a czego nie mówi. Takim podejściem nasi żurnaliści tak bardzo zmienili oblicze naszego dziennikarstwa, że dziś do miana prawdziwego wydarzenia, i to nie tylko w dziennikarskim światku, urasta fakt, iż „Andrzej Stankiewicz z „Newsweeka” zapędził Premiera swym pytaniem w kozi róg”. Prawda, zdarza się to w końcu z częstotliwością porównywalną do pełnych zaćmień słońca więc i nie dziwota, że wszyscy cmokają, że mówi się o tym a nawet pisze.

Ale przejdźmy do tematu właściwego czyli polityków i ich słow. Najlepiej od razu do tego, któremu za sprawą pana Stankiewicza dech zaparło.

Przyznaję, że wystąpienia pana Tuska w sejmie podczas debaty smoleńskiej nie słuchałem i z jej treścią zapoznawałem się na raty. Przede wszystkim dlatego, że nie spodziewałem się usłyszeć czegoś ciekawego ani tym bardziej czegoś, czego mógłbym wcześniej nie wiedzieć albo czego nie mogłem się domyślić. Coś, co do równowagi byłoby w stanie przywrócić moje poczucie spokoju. Poza tym nie raz już pisałem, że nie lubię gościa i jakoś nie potrafię zmusić się by się w niego wpatrywać. Tym bardziej że to, co napisałem wyżej… Nie poświęciłbym wystąpieniu rzeczonemu ani słowa gdyby zdarzyło się tak, że za panem Stankiewiczem podążył ten i ów wspierając go w trudzie zapierania Premierowi tchu. Ale nie podążył…

W całym wspomnianym wystąpieniu najciekawsza z mojego punktu widzenia wydaje się puenta pana Premiera. Wedle niej, zbudowanej w postaci alternatywy, do wyboru był albo „pokój (z Rosją jak mniemam) i prawda” albo „wojna i brak prawdy”. Nie muszę chyba, szczególnie teraz i szczególnie tych, którzy choć trochę sytuacją polityczną i aktualnym kształtem naszych relacji z Rosją się interesują, jak kulawa jest ta zaprezentowana alternatywa. Wszak nie da się ukryć, że wypowiadający te słowa w sejmie Premier jest wręcz chodzącym (a czasem też śmigającym po Dolomitach na deskach) przykładem tego jaki wpływ na nasze relacje ze „wschodnim” sąsiadem ma nawet nie sama prawda ale nawet próby jej dochodzenia. Szkoda więc, że nikt nie wytknął panu Tuskowi tej naciąganej logiki, nie zapytał na jakiej podstawie tak to sobie ułożył ani nie dociekał co pan Tusk zrobi jeśli jednak złapie Rosjan na „braku prawdy”. Bo chcąc swą logikę zachować trzeba będzie chyba myśleć o mobilizacji…

Chyba, ze jak dotąd, będzie się politykiem „odpowiedzialnym” oraz „racjonalnym” i przyjmie się bezpiecznie opcję najmniej ryzykowną. Taką, w której, parafrazując poetę, „mówimy Rosja a w domyśle prawda, mówimy prawda a w domyśle Rosja”.

Sposób, w jaki Tusk zdecydował się stawiać akcenty w sprawie śledztwa i raportu z niego to ciekawa kwestia do rozważań ze strony dziennikarzy i publicystów. Jeśli lubią oni dysputy akademickie o politycznych układankach, o skuteczności i takie tam. Dla obywateli ta panatuskowa konstrukcja, o ile jest w ogóle czytelna (dzięki naszym specjalistom od „zapierania tchu” mam co do tego poważne wątpliwości) powinna być nie do przyjęcia. Przez takie, bez dwóch zdań życzeniowe i nieuczciwe, zawężenie istniejących w poruszonej przez Premiera sprawie do tej wspomnianej przeze mnie alternatywy. Dla obywatela ważnym byłoby posiąść i tę świadomość, że efektem takiej logicznej konstrukcji i jej oczywistym następstwem jest też konstrukcja nieco inna. Też mająca postać alternatywy.

Postawienie sprawy tak, jak ją postawił Premier nasuwa podejrzenie, że tenże Premier jest albo świadomym rzeczy lecz zakłamanym i tchórzliwym cynikiem albo dającym się prowadzić jak dziecko (ciekawe jaką ścieżką?) ślepym naiwniakiem.

Taki z tego wszystkiego wniosek. Logiczny jak trzeba.

Przyznam na koniec, ze ten przemądrzały tekst powstał w jednym tylko celu. Po to mianowicie by na koniec przemycić kiepski dowcip, który mi pierwszy przyszedł do głowy gdy usłyszałem chłodny i twardy głos Premiera wypowiadającego tę alternatywę. Pomyślałem wtedy, ze premier dał się naciąć Ruskim nie wiedząc, że w pakiecie z przyjaźnią i pokojem dostaje po prostu bezpłatną prenumeratę „Prawdy”.

piątek, 21 stycznia 2011

Na lotnictwie się nie znam, ale…

Na lotnictwie się nie znam, ale czasem zdarzyło mi się jakąś fabułę albo i dokument o tematyce lotniczej oglądnąć (wiem, że ten archaizm może kogoś o ból zębów przyprawić ale trudno…). I w związku z tym, co tam oglądałem mam jedno pytanie. Takie, które chyba nie padło jeszcze a wiąże się z tysiąc razy powtórzoną od 10 kwietnia kwestią dotyczącą „odejścia Tu154 101 na lotnisko zapasowe”. A w zasadzie tego, że Tu nie odszedł.

Otóż zdarzało się w filmach oglądanych, że ten i ów samolot nie mógł z jakichś tam powodów (najczęściej bo go kontrolerzy nie wpuszczali choć był jak najbardziej cywilny) lądować na lotnisku swego przeznaczenia. I odsyłany był na inne lotnisko.

Ciekawe, czy ktoś zauważył w poprzednim zdaniu słówko kluczowe. Tak, chodzi o słowo „odsyłany”.

Ile razy nie oglądałbym tych fabuł i dokumentów o latających w różnych warunkach aeroplanach nigdy (nigdy!) nie zdążyło mi się widzieć takiego epizodu, w którym pilot, na wieść o fatalnych warunkach na docelowym lotnisku, dajmy na to w Denver, chwyta wolant, bierze ostry wiraż i z piskiem opon zasuwa, dajmy na to, do Wichita czy Salt Lake City. Wdzięczność tematyki lotniczej z punktu widzenia kinematografii polega na tym, że w przestworzach, w których miejsca jest o, nomen omen, niebo więcej niż na ziemi, wszystko odbywa się według pewnego, naprawdę fotogenicznego (jak balet niemal) ceremoniału, z którego ot tak sobie, nie można być zwolnionym. Co za tym idzie trzeba, może i monotonnie, wykonywać pewne procedury, przyjmować i powtarzać komendy. I tak dalej, i tak dalej.

Tak więc ten pilot, co to go w Denver nie mogli przyjąć, słyszy od kontrolera, że ten go kieruje do, powiedzmy Wichita. Jest tam pewnie jakie lotnisko… Kieruje go tam nie na zasadzie „Lecisz stary do Wichita może tam cię przyjmą”. Wprowadza go do odpowiedniego korytarza. Pewnie ten i ów słyszał, że w takiej Ameryce, więc może też i na wschód od nas, samoloty latają wyznaczonymi korytarzami a nie jak im się chce albo jak popadnie. A skoro korytarz jest „wyznaczony” to ktoś go pilotowi musi wyznaczyć. Szczególnie gdy mu się cel lotu zmieni w trakcie tegoż lotu. Tak mi logika podpowiada, nie tylko filmy. W tych filmach, o których mówię, powtarzają taką, nie wiem czy prawdziwą kwestię „będę cie prowadził aż przejmą cię chłopaki z Wichita (czy tam Salt Lake City)”. I prowadzi. A później tamci, z Wichita przejmują. Czasem podają nowy korytarz, czasem też ustawiają w kolejce i podając wysokość wykonywania kręgów.

Jak na początku powiedziałem, na lotnictwie się nie znam. Więc pozwolę sobie zapytać tych, którzy od czasu do czasu tu i ówdzie bredzą o tym, że „Protasiuk powinien odejść na zapasowe” zamiast podchodzić w Smoleńsku. Zapytam, czy, inaczej niż w tych amerykańskich filmach miał faktycznie wziąć wiraż i z piskiem lecieć do tego Mińska czy Witebska? Czy może jednak ktoś powinien mu, tak jak ci zestresowani goście w wieżach amerykańskich lotnisk z filmów, zamknąć wjazd Smoleńsku, wskazać odpowiedni, nowy korytarz i prowadzić go nim aż go nie przejmą „chłopaki z Mińska (czy tam z Witebska)”.

Więc proszę sobie teraz kilka razy posłuchać wnikliwie taśmy ze smoleńskiej „wieży” i kilka razy powtórzyć słowa, które tam padają z ust „zestresowanych chłopaków” stamtąd.

"Sam podjął decyzję...niech sam dalej....
"

O jaki korytarz i o jakie zapasowe może chodzić?????

Ale, w odróżnieniu od połowy Polski pewnie, ja na lotnictwie się nie znam. Czasem tylko jakiś film obejrzę…

O Platformie, jej Brutusach i Grakchach…

Powiedziane zostało nieco czasu temu, a i za jakiś czas potwierdzone (siłą autorytetu Szułdrzyńskiego Michała w „Rzepie”) że PO nie ma z kim przegrać. Ale jak to mądrość narodu mówi, „nie ma takiej rury, której się nie da przepchać”. Tak więc stanęło na tym, że skoro nie ma z kim Platforma przegrać to nie ma wyjścia i musi sama ze sobą. Gwoli tej tradycji, że przecież nie ma tak, że nie ma… Byłoby to zabawnym epilogiem tego apogeum, które Donald Tusk zdaje się mieć już właśnie za sobą, że akurat wtedy, gdy zdawać się mogło, iż nic nie może jemu i jego partii stanąć na przeszkodzie, potykać się zaczęto o własne nogi.

A to jest zjawisko nie byle jakie. Gdyby to przeciw Kaczyńskiemu czy Napieralskiemu jakiś mniejszy lub znaczniejszy Brutusik się objawił i podskoczył to nikt by zdziwionym nie był. Wszak od jakiegoś czasu mięliśmy okazję przypatrzyć się temu do woli. Przecież z tej frustracji to tam aż wrze… Nawet i Kłopotka w poprzek Pawlakowi idącego bez wstrząsu byśmy łyknęli. Ale nie tam i nie teraz!

Nie wiem co sobie może pomyśleć piewca niedościgniony PO-wskiej i tuskowej racjonalności i genialności Wołek Tomasz gdy patrzeć z nagła jest zmuszony jak z braku innej możliwości Platforma postanowiła właśnie przegrać sama ze sobą. I konsekwentnie, jak nigdy dotąd („konsekwencja” to akurat nie jest drugie imię Platformy) ku temu prze. Wystawiając w roli agresora nie jakiś tam nieznaczący, własny „PJN” czy inny „ruch” lecz kaliber najcięższy. Taką PO-wską „Gruba Bertę II” stojącą zaraz po szefie, czyli dotąd niekwestionowanej przez nikogo „Grubej Bercie I”. Jak się na panów popatrzy i lepiej ich pozna to wiadomo, że nie obwód pasa mam na myśli…

Wśród znajomych, którzy, o dziwo nie ukrywając wcale swej sympatii do PO, o dziwo do kwadratu wspomniany spór wzbudził tyleż rodzącą żywe dyskusje ciekawość co i… entuzjazm. We mnie zaś wzbudzając zdumienie. Bo co ma pomyśleć człowiek spotykający zaprzysięgłego, modelowego wręcz leminga, który na powitanie pyta czy wiem, że Grzegorz S wystąpił przeciw Donaldowi T i rzecz komentuje: „mam nadzieję, że da rade załatwić tego kłamliwego chu**”. Admina proszę by uwierzył mi łaskawie, że jest to cytat zarówno prawdziwy (i świeży bo z dziś!) jak też na tyle symptomatyczny by go jednak zostawić i przez niego nie skreślać tekstu. Bo takie widzenie spraw przez kogoś, komu dotąd podobne słowa były w stanie skojarzyć się wyłącznie z Jarosławem K jest nieomal przewrotem kopernikańskim.

Oto Grzegorz Schetyna staje się w naszej Rzeczpospolitej kimś na kształt bohaterskiej hybrydy Brutusa i Grakcha. ostoją istną Rzeczpospolitej jako rzeczpospolitej a nie jej atrapy. I to w stopniu większym niż nam się zdaje.

Bo po zapoznaniu się z inkryminowanymi przez zorientowane ponoć dobrze publikatory powodami tego sporu, co za tło jedynie wziął sobie smoleńska tragedię i smoleńskie śledztwo, trudno nie błysnąć choć iskierką sympatii do pana Grzegorza nawet z mojej pozycji, zaprzysięgłego wroga tego obozu politycznego. Błysnąć na chwilkę dosłownie iskierką tej sympatii zanim nie zapłonie się pochodnią (a co?!) oburzenia na Cezara- Tuska.

Właściwie gdyby nie to, że przekaz pojawił się w mediach, które żadnego powodu by bezpodstawnie smarować Tuska nie mają, uznałbym, że jest to niesprawiedliwe i ordynarne smarowanie go czarną farba. Bo w głowie by mi nie postało, że on, ikona ikon naszego liberalizmu, wraz ze swym mentorem i ikoną ikon wszelkich ikon naszego obywatelskiego społeczeństwa i naszej młodej republikańskości coś takiego jest w stanie i wymyślić i na dokładkę próbować wcielić w życie.

Chodzi o opisany przez wspomniane, dotąd przyjazne media, pomysł na obsadzanie stanowisk w spółkach skarbu państwa. Pomysł, który dla mnie jest tak latynoamerykański że cała Ameryka łacińska powinna do nas przyjechać i uczyć się od nas latynoamerykańskości! I właśnie przeciw temu („wyznaczaniu” przez „centralną komisję” na nieodwołalne pięć lat!) a w obronie „transparentnych” konkursów staje nasz Grzegorz Brutus- Grakch!

Oczywiście nie jestem naiwny i nie mam złudzeń, że staje bo mu w „transparentnych” konkursach zapewne łatwiej będzie dla tego czy innego kumpla chapnąć jakieś stanowisko niż liczyć, że się z nim i jego kumplami Cezar – Tusk i jego mentor, co też pewnie jakichś tam kumpli mają, podzielą. A gdzie tam! Jakby nie mieli chrapki na całą pulę to by nie ciągnęli tak ordynarnie łacha przy swoim pamiętanym przecież jeszcze dość powszechnie „liberalnym etosie”! Jeśli tak otwarcie pokazali że im ten etos jakoś niespodziewanie przemieścił się z serca do kiszki stolcowej to przecież nie bez jakiegoś celu! A on, ten cel, może nie przewidywać udziału Grzegorza i jego kumpli, którzy i bez tego radzili sobie przecież niezgorzej.

Oczywistym jest też, że nie zacząłem nagle sobiesiakowego kumpla uważać za jakąś kryształową postać. Ani, że mu darowałem to, że był, kim był, że mówił i robił co mówił i robił. Ależ skąd. Ta moja satysfakcja mnie akurat nic nie kosztuje! I to mnie cieszy najbardziej! To, że bez mojego kaca, bez zmuszania się do jakiegoś „zła koniecznego ale mniejszego” mogę cieszyć się tym, że w mniejszym lub większym stopniu PO zaczyna radzić sobie tak kreatywnie i twórczo z tym problemem, że nie miało dotąd z kim przegrać. Widać, że chyba już ma. I niech tak trzyma!



* http://www.rp.pl/artykul/596065.html

** http://www.tvn24.pl/-1,1690196,0,1,schetyna-kontra-tusk-wojna-o-stolki-w-spolkach,wiadomosc.html

czwartek, 20 stycznia 2011

„Szkło kontaktowe” czyli Polska z serca i z żołądka. (o dyskusji)

Kiedy zastanawiam się o czym będzie ten tekst, wychodzi mi, że głownie skupię się na objaśnianiu moich inspiracji. Te zaś zbiegły się z przeróżnych, karkołomnych wręcz ścieżek. Zaczęło się od jednego z wątków z tekstu Igora Janke „Taran Orban” zamieszczonego w ostatnim „PlusMinus”. W nim opisany jest kadarowski eksperyment podziału węgierskiego społeczeństwa, z którego wyłoniły się dwa „narody”. Jeden, odczuwający przede wszystkim żołądkiem i mający w zasadzie gdzieś nawet tragedię 1956 r. oraz drugi, któremu serce ciągle pozostało. Wraz z pamięcią.

Trudno było przy lekturze nie pomyśleć o dwóch narodach, które mamy obecnie u siebie. Nie potrzebowały one dla inkubacji tylu lat, ile miał Kadar ani komunistycznej obróbki.

Szukając przyczyn tego samoistnie powtórzonego w wersji jeszcze bardziej imponującej tryumfu socjotechniki miałem przez chwilę pokusę zarówno dość jednoznacznego wskazania kryteriów podziału i jego wartościowania jak też, przyznaję, niezbyt uczciwego podparcia się stosownymi przykładami.

Miałem zamiar zacząć od trudnego do przeoczenia urodzaju internetowych komentarzy o skrajnej wymowie, wśród których dominują takie w rodzaju „dla wszystkich inteligentnych (nie pisiorów więc) jasne jest, że wszystko przez Kaczora, który opóźnił wylot a później wysłał Blasika, który zmusił załogę do lądowania. Tyle w temacie”*. To z dzisiaj. Z uwzględnieniem dostępnego dla „wszystkich inteligentnych” stanu wiedzy „w temacie”.

Zaraz po przeczytaniu czegoś takiego przypomniał mi się nie tak dawny, trafiony przypadkiem podczas mego krótkiego spięcia z tym programem, kuriozalny w wymowie telefon widza do „Szkła kontaktowego”. Jakiś pan (podano imię i miejsce, z którego dzwonił) nie tylko naubliżał wyjątkowo prymitywnym językiem śp. Lechowi Kaczyńskiemu ale i wyraził oburzenie faktem beatyfikacji Jana Pawła II, „przez którego miliony umarły na eic” (jak się raczył wyrazić).

Wtedy zacząłem się zastanawiać co pcha ludzi do popełniania takich wpisów i wykonywania tego rodzaju telefonów. I wyszło mi, że to musi być taki koktajl pychy determinującej przekonanie, ze jest się mądrzejszym i bardziej świadomym we wszystkich „tematach” od wszelkich Kęp, Poncyljuszów, Arłukowiczów, Gowinów, „Kaczorów” i Tusków en masse, oraz… szczerej troski o Polskę. Tak! Tam, do tego „Szkła kontaktowego” dzwonią ludzie bo ich zwyczajnie coś gniecie w sprawie Polski. Tak lub inaczej ale gniecie.

Ale jeszcze wtedy ta moja zakiełkowana nieuczciwość miała jeszcze zamiar podywagować a raczej ponagirywać się z tej pychy wydzwaniających do „Szkła” istnych „gabinetów cieni” w najbardziej karykaturalnej postaci. W swym przekonaniu stokroć mądrzejszych od dych, których odbiciem starają się być chwytając za słuchawkę.
I wtedy tknęło mnie coś.

Tknęło mnie to, że przecież ja tutaj robię dokładnie to samo. I wielu podobnych do mnie tutaj.

I wyszło mi, ze to miejsce w jakimś sensie to takie, mające inną specyfikę a z nią i inny pozom dyskusji, nasze własne „Szkło kontaktowe” w fazie wywnętrzania się przez telewidzów. Przeznaczone dla innej publiczności i pozbawione trefnisiów- moderatorów. Ale i tu, tak jak tam, wiemy wszystko lepiej, bardziej, szczerzej i prawdziwiej. I tu też zdarzają się przecież tacy, wedle których „miliony umarły na eic” za sprawą Jana PawłaII.

I przeszła mi z miejsca chęć szukania u nas tej kadarowsko- węgierskiej analogii, która widziałem wcześniej jako Polskę czującą sercem, przeciwstawioną Polsce czerpiącej swe inspiracje z żołądka.

Wydaje mi się, że tak po prostu pokazać się tego nie da.

A raczej da, ale w sposób, w którym nie widzi się już tego podziału tak jednoznacznie. Ostro ale zarazem wcale nie oczywiście.

Raczej jako zjawisko przedzielenia nieprzenikalnym murem jednej, wcale nie przeważającej wśród ogółu grupy odczuwającej opresję. I próbującej na dwa, albo i nawet więcej sposobów, samemu ją sobie nazwać opisać i pokazać.

Po jednej stronie tego muru są ci, którym opresja objawia się jako strach o byt, o poziom życia, o bezpieczeństwo socjalne. Z drugiej są zainteresowani przede wszystkim przetrwaniem narodu jako substancji.

Nie twierdze, że tych rozbieżnych punktów widzenia nie można wartościować. Wolno. Wolno stawiać „ducha” nad „michę” tak jak i „realia” ponad „demony”. Ale tak naprawdę jest to marginalny spór dopisany do mającego chyba już wyłącznie personalny charakter sporu o władze. Sporu, w którym wielbiciele wszelkich „Szkieł kontaktowych” są tylko dekoracją, dalekim planem. Potrzebnym oczywiście jako tłum statystów, bez którego za nic nie dałoby się odegrać jakiegoś współczesnego „Kościuszki pod Racławicami”. Ale przecież nikt nie wątpi, że główna rola byłaby jedna.

Mamy do odegrania tylko epizody.
Śmiem twierdzić, że to dzieje się na nasze własne życzenie. Że sami obsadzamy się tak licho. Właściwie nasza rola sprowadza się do tego, czy chcemy być tłem Polski z serca czy raczej tej z żołądka.

Reszta dzieje się już wyłącznie za nas.

* Z wychwyconego dziś w sieci komentarza.

wtorek, 18 stycznia 2011

Donald Tusk w uścisku demonów

Jeśli chciałoby się racjonalnie wytłumaczyć ostatnie, dość nieskoordynowane by nie rzec histeryczne, działania polskiego rządu a w szczególności jego szefa w związku z publikacją raportu MAK, trzeba by się pewnie niewąsko nagimnastykować. Albo przyjąć (inaczej niż to robi niedościgniony mistrz ślizgania się na wazelinie Tomasz Wołek), że w tym zachowaniu trudno doszukać się jakichkolwiek przebłysków racjonalności. Chyba, żeby ułatwić sobie nieco życie i odwołać się do całkowicie niemal zignorowanej hipotezy Janusza Korwina- Mikke, wedle której bierność polskich władz była działaniem wykalkulowanym, obliczonym na wywołanie „zastępczego” zamieszania w celu przykrycia problemu zdecydowanie bardziej mogącego zaszkodzić notowaniom rządu i poziomowi sympatii, jaką rządząca ekipa cieszy się (jak można wnosić z wyników badań) u większości społeczeństwa.

Jeśli Korwin- Mikke dobrze czyta całą sytuację to rzecz ma się następująco. Donaldowi Tuskowi i jego otoczeniu wyszło, że zdecydowanie większym zagrożeniem dla rządu byłoby rozpętanie dyskusji wokół spraw dotyczących proponowanych przez rząd rozwiązań odnoszących się do naszych emerytur. Te, jak wiadomo dotyczą, a więc i potencjalnie interesują całe społeczeństwo. Nadto w tej kwestii linia podziału na zwolenników propozycji rządu i ich przeciwników jest zdecydowanie trudna do przewidzenia. Mogło się okazać, że nagle do publicznej wiadomości przeciekną dane, wedle których rząd ma więcej przeciwników niż zwolenników. W roku, w którym czeka nas elekcja, mająca uczynić z obecnej ekipy pierwszą potrafiąca przetrwać więcej niż tylko jedną kadencję, byłoby to niezbyt sprzyjające.

Dlatego Premier i jego ludzie uznali, że lepiej będzie publiczną dyskusję przenieść na grunt, na którym czują się oni zdecydowanie pewniej. Na taki, na którym odnieśli już niejedno zwycięstwo i zdawali się nad nim całkowicie panować. Chodzi o rozgrywanie emocji podzielonego społeczeństwa.

Do tego miejsca jestem skłonny zgodzić się z Korwinem jednak wydaje mi się, ze o ile trafnie diagnozuje on zastosowany mechanizm to pomylił się mocno w oszacowaniu skutków jego zastosowania. Pomylił się oceniając, że „Jarosław Kaczyński brnie w pułapkę”.

Myślę, że pomyłka Korwina była skutkiem jeszcze większej pomyłki Tuska i jego ludzi. Pomyłki będącej skutkiem zlekceważenia zarówno specyfiki tej konkretnej sytuacji jak i pewnej organicznej cechy naszego społeczeństwa. Otoczenie Premiera zbyt mechanicznie przeniosło, jak się jej wydawało, zakonserwowany już wystarczająco podział w społeczeństwie zarysowany wokół dość ogólnego problemu widzenia tragedii smoleńskiej na ten konkretny przypadek, jakim było zachowanie MAK.

Zapewne w sposobie myślenia ludzi Tuska było oczywistym, że znany już im z grudnia raport musi (!) rozpętać znane z wcześniejszych epizodów „demony”, wobec których wątpiąca nieco w niezawodność i wyjątkowość aktualnie rządzących większość, ta światlejsza i bardziej nowoczesna stanie murem przy Tusku. I znów będzie jak było dawniej. Garstka szaleńców wykrzykująca to co zawsze i zdrowa, rozsądna reszta…

I tu, niestety pan Tusk przeliczył się grubo. Po pierwsze już przy wyborze pola wojny. Gotów jestem stawiać dolary przeciw orzechom, że zgoda na wałkowanie kwestii OFE kosztowałaby Tuska znacznie mniej. Owszem, staliby przeciwko rządowi różni Balcerowicze i im podobni. Ale i tak stoją przecież! Natomiast społeczeństwo… Ono po pierwsze nie zna się na rzeczy tak, jak Balcerowicze różni i łatwo dałoby się spacyfikować przez tego czy owego spolegliwego wobec Tuska i rządu „fachowca” od emerytur. Nadto… nie jest do natychmiastowego sprawdzenia żadne twierdzenie dotyczące skutków majstrowania rządu przy emeryturach. Po latach tak naprawdę dowiemy się czy tak, czy wręcz przeciwnie.

W sprawie raportu natomiast Tusk zbyt optymistycznie oszacował skutki stosowanej przez swoją ekipę i różne „zaprzyjaźnione” media socjotechniki mającej homogenizować społeczeństwo na masę „nowoczesną” i „wolna od uprzedzeń”, zdecydowanie odrzucającą tę odporna na przedsięwzięte działania edukacyjno- wychowawcze garstkę „ciemnych ksenofobów” z ich „chora” optyką.

Z pozoru mógł grac „w ciemno”. Dotychczasowe potyczki wskazywały, że nijak do „jego” większości nie może trafić jakiekolwiek punkt widzenia inny niż serwowane od miesięcy słowa o „otwarciu”, „ociepleniu” i tym podobne dotyczące naszych stosunków z sąsiadem ze wschodu. Zdawało się przecież, że dla większości obywateli ten kierunek to ewidentnie kawałek najbardziej finezyjnej jazdy tej ekipy.

Jednak nikt z tych, którzy doradzili albo w porę nie odradzili tej taktyki, nie przewidział, że coś, co dla rządzących polityków jest tylko archaicznym wstecznictwem może obudzić się w postaci zranionej dumy narodowej. Prawdą jest, że jakaś tam, niemała część Polaków nie tylko łyka nazywanie głowy swego państwa „kartoflem” ale robiła to z wyraźnym smakiem i głośnym rechotem. Prawdą jest też, że do kanonu zachowań światłego Polaka weszło poczucie wstydu „za Kaczyńskich” i im podobnych. Ale prawda jest i to, że przy tych wszystkich nowych zwyczajach ciągle jeszcze jesteśmy Polakami. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. I o ile ta i owa „czarna owca” wyrodzona z Narodu może w Paryżu cz Berlinie odczuwać kompleksy wobec „wielkiego świata” o tyle żaden Ruski nic nam nie będzie wciskał! A już na pewno nie będzie traktował nas jak upośledzonego przedszkolaka!

Jeśli więc pan Tusk postanowił „w obronie własnej”, wobec tego, że wali się coraz więcej „owoców jego geniuszu”, obudzić niezawodne dotąd stare i sprawdzone demony to się mocno przeliczył. Ten taniec, który wywołał nie przestraszył obywateli, nie zagnał ich pod jego dobrotliwe ramiona zawsze gotowe do obrony. Obudzone demony nie miały czasu straszyć społeczeństwa bo z miejsca rzuciły się do gardła panu Tuskowi.

To chyba najdotkliwsza porażka tego rządu. Porażka, której skutki trudno na razie przewidzieć. Tym większa, że nakładająca się na zbliżająca się coraz szybciej rocznicę Smoleńska i przez to nie łatwa wcale do wyciszenia czy przykrycia czymkolwiek. To chyba był ten „ostatni as z rękawa” przygotowany na okoliczność „gry Smoleńskiem”.

Nie dziwię się więc jego Premiera. Tej nieobecności i tej ucieczce w Dolomity post factum. Zabawa z demonami przerosła Tuska niczym zadufanego w sobie bezpodstawnie ucznia czarnoksiężnika. I okazała się czymś wyjątkowo nieprzyjemnym. Zwinął więc ogon pod siebie i tyle go było…

Inna sprawa, że pewnie szybko się otrząśnie. Jego przeciwnicy robią wszystko by dać mu taka szansę. Niestety…