wtorek, 26 kwietnia 2011

Seryjni mordercy (demony PRL-u)

Gdyby odnieść liczbę ofiar poprzedniego systemu do liczby skazanych za zbrodnie komunizmu uznać by wypadało, że nie mieliśmy do czynienia z angażującą tysiące funkcjonariuszy, państwową maszyną zbrodni lecz z jakimiś snującymi się samopas seryjnymi mordercami. Ci, jak wiadomo, pojawiają się tu i tam, zostawiając za sobą trupy z charakterystycznymi tylko dla nich śladami.

Przepraszam, jeśli ktoś to, co napisałem wyżej, uznał za żart. Niesmaczny żart.

Przynajmniej w jakiś części tak niesmaczny jak niesmaczna jest nasza demokratyczna sprawiedliwość, zmagająca się z demonami przeszłości.

Prawdę powiedziawszy dziwię się najbardziej tym wszystkim reakcjom zaskoczenia tym, co Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł dziś w sprawie Kiszczaka. Nie pierwszy to taki wyrok ani w tej sprawie ani też w ogóle w sprawach niegdysiejszych panów życia i śmierci tego motłochu, któremu trzeba było często kijem wbijać do łbów zasady sprawiedliwości społecznej i demokracji ludowej.

Od 1989 roku trwało i trwa nicowanie naszej pamięci, osobliwe pranie mózgów, z którego wyłaniają się zastępy prawdziwych bohaterów tamtych czasów. Tych, którzy łapali Bujaka i zaskarbili sobie tym jego wdzięczność do tego stopnia, że ich wychwalał przed kamerami. Tych, co chodzili za Kuroniem i prowadzili z nim gry tak skutecznie, że im już w „wolnej” Polsce wychodził posady. I ci wreszcie, którzy, w odróżnieniu od Hołysza, pozostali niezłomni i wierni służbie więc ich Wałęsa protegował w urzędach.

Nie było widocznie żadnych tam złych. Samo fachowcy oddani ojczyźnie. A że akurat PRL-owi? A byłą jakaś inna?

Łapali szpiegów, wytropili Marchwickiego- wampira. Jakby im dać więcej swobody to niechybnie ujęli by i tych seryjnych zabójców, którzy zatłukli Przemyka, pomogli spaść ze schodów Pyjasowi, zajęli się Suchowolcem i wszystkimi tymi, przy których w biogramach trzeba teraz pisać, że zginęli z ręki „nieznanych sprawców”.

Między bajki włóżcie sobie wszelkie powiedzonka o „sprawiedliwej oliwie” i mądre maksymy, ze „prawda zwycięży”. Jeśli braliście to poważnie to miejcie pretensję do siebie. Tak, jak mieć ją powinien ten, co z syfilisem leci do kapłana voodoo. Bo tu nie pomogą modlitwy.

Sami jesteśmy sobie winni, skoro, miast oddać się pod opiekę tamtych fachowców, co potrafili porządek zaprowadzać bez jednego wystrzału, bez jednej choćby ofiary…

Stąd dziś mamy, co mamy. Historię zaśmieconą zaniechaniami, zgubionymi śladami, utraconymi dowodami. I mamy dumnego starca, który z podniesioną głową dowiedział się wreszcie, że on nie winien.

Nie wiem co kiedyś historia przekaże następnym pokoleniom, gdy będzie się musiała wytłumaczyć z tych wszystkich seryjnych mordów bez sprawców.

Nie wiem też kiedy na strony podręczników historii Czesław Kiszczak trafi tak dokładnie, jak dzisiaj mógł wyjść z sądu. Z dumnie uniesionym czołem. Przekonany, że dał z siebie wszystko a ojczyzna miała z niego wielką pociechę. Tamta ojczyzna, Polska Ludowa. Z której kiedyś, jak nam się zdało, a wielu ciągle się jeszcze zdaje, dwa dziesiątki lat temu udało nam się szczęśliwie zbiec.

Tyle, że w ten tłum musieli się przecież wmieszać i ci mordercy seryjni, których wszak wtedy nie ujęto. I nie ujęto ich do dziś. I już nigdy…

Ciekawe jak bardzo boleje nad tym sterane życiem serce Czesława Kiszczaka. Sterane życiem i całkiem niewinne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz