piątek, 22 kwietnia 2011

Chcemy wojny! (Igorowi Janke)

Igor Janke, jak najsłuszniej zastanawia się dziś czy jesteśmy jeszcze Polakami czy też raczej dwoma wrogimi plemionami, których wzajemne relacje są, jaki są i takie już będą z przyczyn, które pan Igor wymienia a po które ja odeślę do niego.* Pozwolę sobie natomiast zauważyć, że ten, skądinąd słuszny i ważny tekst jest tak naprawdę takim pana Igora jałowym dość rozważaniem w rodzaju „czemu to cholerne słońce razi w oczy”. Razi bo tak! Wiem, że wpakowałem się pozornie w zawiłość, której tłumaczenie może zająć sporo miejsca, które można by poświęcić sprawom poważniejszym. Spróbuję więc wytłumaczyć to na dość charakterystycznym i dla mnie znaczącym przykładzie. Który na dodatek pan Igor może, że się tak wyrażę, kontemplować nie opuszczając tak zwanych „własnych śmieci”.

Nie wiem czy jeszcze ktoś pamięta początki coraz mniej poważnie odbieranej inicjatywy pod nazwą „Polska Jest Najważniejsza”. Jej wyrodzenie się z PiS-u przedstawiano, jako wprowadzenie nowej jakości w polskiej polityce i narracji odmiennej od tej, jaką przyjęły wszystkie niemal liczące się siły naszej sceny politycznej. Ten obiecywany etos PJN miał opierać się na przeciwstawianiu się językowi agresji i wojennemu stylowi uprawiania polityki. Proponuje dziś, po wielu miesiącach od pojawienia się tej „nowej jakości”, by pan Igor, jeśli dotąd tego sobie odmawiał, raczył zapoznać się z „ogólną linią” wystąpień liderów PJN, obecną i tutaj pod postacią dość regularnej twórczości publicystycznej panów Libickiego i Migalskiego. Bez dwóch zdań z tamtego etosu tyle wyszło, że stado gołębi, co nam, Polakom, miały przynieść w dzióbkach oliwne gałązki, zmieniło się w watahę wyjących złowrogo wilków. Przy niektórych wypowiedziach polityków tego ugrupowania nawet pamiętne słowa Kaczyńskiego, wyjaśniające przyczyny tamtego burzliwego rozwodu wydają się neutralnym, technicznym żargonem. I teraz, panie Igorze, kamień do pana ogródka. Bo te zawodzenia, bez względu na ich merytoryczną jakość (a tej często naprawdę dość trudno się doszukać) są całymi dniami wyróżniane przez administrację. Tak na marginesie ten rodzaj afirmacji sprowadzającej się do wyróżniania często chyba nawet nie czytanych tekstów, zapewne wbrew intencjom administracji, jest raczej rodzajem akcji afirmacyjnej niż promowaniem jakości. Ale to na marginesie.

Warto zastanowić się nad tym krachem PJN-u bo jest on, według mnie bardzo znamienny dla oceny tego, co stało się przedmiotem rozważań Igora Janke.

Pierwszą, chyba najmniej prawdopodobną odpowiedzią na pytanie, czemu doszło do tej degrengolady szlachetnej i pokojowej z założenia inicjatywy PiS-owskich frondystów, jest ta, że odgrywają się oni na byłym pryncypale wyładowując swe frustracje spowodowane tym, że im 2% za nic nie chce się zmienić w 11%.

Drugie, również stojące w sprzeczności z głoszonymi na początku wartościami wytłumaczenie sugeruje, by widzieć w postępowaniu „pionków” szanownych haracz składany wrogom swego wroga w charakterze wkupnego, skoro o samodzielności można zapomnieć.

Najpewniej jednak ta przemiana z gołębi w wilki to efekt bardzo racjonalnej oceny i naszej sceny politycznej i swoich możliwości. Scena jest taka, że promuje „wyrazistość” (czytaj „gotowość wybicia przeciwnika do nogi”) a dobre chęci PJN-u to zbyt mało na odwrócenie tej tendencji. Słowem skoro się wlazło między wrony…

Smutna ta racjonalność. Tym smutniejsza że wielu (nawet ja na początku w jakimś stopniu) dało się uwieść przekonaniem, że można faktycznie inaczej. Inną wizją polityki, innym językiem… Po tym nie ma już śladu. Za to jest Migalski, zmieniony z „latającego” w „strzelającego ornitologa” i Libicki…

Ale PJT to tylko ilustracja. Wymowna, lecz stanowiąca maleńki wycinek tego, co zdominowało nam politykę i pewnie utrwali się na długo. Tym bardziej, że nie widać nikogo (NIKOGO panie Igorze), kto byłby aktualnie zainteresowany przenicowaniem naszej polityki. Te drukowane litery, panie Igorze to taki komentarz do tego, co dzieje się tutaj. Coraz trudniej (pewnie poza Czarkiem Kryszrtopą) znaleźć publicystę, który trafiłby na górę strony głównej z tekstem innym niż filipika przeciw „kaczystom” albo „zdrajcom”. A nawet jak trafi się jakiś w drodze wyjątku to gó…zik kogokolwiek obchodzi notując liczbę wejść odpowiadającą tej, jaka maja poetyckie teksty o kontemplacji wschodów czy zachodów słońca. Piszę to na kanwie własnego doświadczenia, które obejmuje bardzo poczytne teksty „bezkompromisowe” i „zlewane” notki poświęcone obawom i wątpliwościom.

Nie oceniam autorów tych coraz liczniejszych „korespondencji wojennych”. Raz, że kim ja znowu jestem by potępiać czy nawet oceniać kogokolwiek. Dwa, że wierzę w szczerość ich punktu widzenia. Ile by w nim było złości na cały świat i okolice. Nawet więcej! Bardziej do mnie przemawia szczerość zaklęta w często mało cenzuralne okrzyki i stwierdzenia niż chłodne analizy i „obiektywne” wywody zakończone znienacka konkluzją że Kaczyński, Komorowski, Tusk (etc) to chuj zwykły.

Ale my, tu wszyscy zebrani to pikuś. Przy stadach polityków bezkarnych brakiem alternatywy dla nich, przy mediach żyjących z podszczuwania i pisania o podszczuwaniu.

Nawet i ta pseudoobiektywność w, jak sadzę, szczerym choć bezsensownym i nieskutecznym przekazie „Rzeczpospolitej”, panie Igorze szanowny, która przejawia się w przesadnej ostrożności własnych wypowiedzi kontrapunktowanych publikowaniem bredni pani Flis-Kuczyńskiej to tylko jakiś tam wariant tej samej nieumiejętności przeciwstawienia się tej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której dominuje słyszane już zewsząd zawołanie „Chcemy wojny!”

Piszę to jako świeżo nawrócony. Przypominając sobie, przez lekturę większości tekstów tutaj i niemal wszędzie indziej, dwie znaczące sceny z filmu Bondarczuka „Waterloo”. W pierwszej z nich, zachwyceni informacją o wybuchu wojny z Napoleonem młodzi angielscy oficerowie buńczucznie deklarują swym wybrankom dokonanie niezliczonych, bohaterskich czynów. Jeden obiecuje przywieźć kask francuskiego kirasjera. Zetknięcie z francuskim kirasjerem zakończy się dla niego zdecydowanie odmiennie niż sobie wyobrażał…

Druga scena to starcie wręcz brytyjskiej i francuskiej piechoty w środku którego jeden z żołnierzy opuszcza broń i krzyczy do Francuzów „Czemu to robimy? Czemu zabijamy się? Nie zrobiliśmy sobie nic złego! Nawet się nie znamy!”. Po czym ginie przebity bagnetem przez Francuza, który chyba… nie znał angielskiego.

Też znajdowałem w sobie jakąś pokusę i potrzebę wojennego pohukiwania. Póki mną nie potrzasnęła moja przyjaciółka (niektórzy z was znają ją…) i nie wyjaśniła mi, że mając do wyboru Kaczyńskiego, Tuska, Komorowskiego, Napieralskiego, Rostkowska, Migalskiego ii cała resztę „kierowników naszego kawałka kuli ziemskiej” (jak o nich wyrus zwykł mówić) wybiera… Miłosza. Swego syna co pożył sobie dopiero kilka miesięcy a ona ma zamiar zrobić wszystko, by te zmieniły się w długie lata. Przyzwoitego życia. Bez, jak je nazwał Igor Janke, wrogich plemion biegających za sobą po ulicy w celach wiadomych.

Ale pisząc co piszę, używając przy tym języka teoretycznie dla wszystkich zrozumiałego, nie mam złudzeń, że wysłuchany będę dokładnie tak, jak tamten Anglik przez tamtego Francuza i jego bagnet. Bo niczego się nie nauczyliśmy dotąd i nie nauczymy w przyszłości choćby było naprawdę krwawo. A nawet więcej! Jeśli będzie, krzyczeć będziemy jeszcze głośniej, że chcemy wojny. Ja się na to nie piszę.

ps. Miałem to jakoś wpleść w tekst ale mi umknęło. Przy całej wadze tekstu Igora Janke i szacunku dla autora, zdecydowanie ważniejsze sprawy poruszają dwa teksty z dzisiejszego dodatku do "Rzepy", "Eko+". Tekst Witolda Modzelewskiego "Jak ratować budżet" i, krótszy, Krzysztofa Rybińskiego "Wraca PRL- Polska Republika Lemingów". Nie linkuję bo oba są za opłatą niestety.

* http://www.rp.pl/artykul/646783_Janke--Dwa-plemiona.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz