(Rolexowi)
Historia często zmuszona jest manipulować czasem i znaczeniami. Pisząc „historia” upraszczam bo w jej imię robią to jacyś bardziej lub mniej uprawnieni do tego ludzie. To zresztą nie jedyne imię pozwalające czegoś tam nadużywać. Choćby coś takiego jak państwo. Państwo ma wolę, uważa, nie widzi potrzeby, opowiada się lub nie… Choć pewnie w jakimś metafizycznym wymiarze skręca się i bluzga najgorszymi słowy gdy musi znosić te wszystkie „swoje” opinie i stanowiska. Ale wróćmy do historii. jedną z jej specjalności są wydumane cezury czasowe. W wielu przypadkach wydumane z braku alternatywy albo innego pomysłu. Czasem przeciwnie, z nadmiaru pomysłów i możliwości. Tak to się więc Średniowiecze kończyło wraz z Lutrem, Gutenbergiem, z Mehmedem II stojącym na wziętych właśnie murach Konstantynopola, z plującymi krwią z przeżartych szkorbutem dziąseł hiszpańskimi odkrywcami Ameryki. Choć żaden z nich nie był chyba szczególnie zainteresowany ustanawianiem granic epoki. A nawet gdyby ktoś mu to próbował uświadomić, on miałby to serdecznie gdzieś. Historia to potwór wbrew wszelkim symptomom i wyobrażeniom, żywy. Dziejący się często z hukiem. I w tym huku nie oglądający się na interpretacje.
I w zasadzie o historii najuczciwiej można powiedzieć, że zdarzyła się, dzieje i będzie się działa. Niczym taki potężny serpent przesuwający się na naszych oczach i pozostawiający głęboki, trudny do zignorowania ślad.
Kwestia ustanawianie cezur ma w sobie chyba od zawsze jakąś tendencję do manipulacji. Przepuszczania przez takie czy inne, zawsze jednak wygodne dla inicjatora procesu filtry. Z tym, że ich użycie rzadko jest procesem nieinwazyjnym.
Bez wątpienia jest a i znajdzie się jeszcze wielu takich, dla których dla opisania dnia 10 kwietnia 2011 roku najwłaściwszym słowem będzie „nareszcie”. Nie twierdze, ze w każdym takim przypadku będzie to wynikiem jakiejś bezwzględnie złej woli i chęci zamanifestowania braku szacunku czy zrozumienia dla czyjegoś bólu czy trudniejszego do zdefiniowania ogólnego braku mechanizmu empatii. Może być i tak, że chodzić będzie jedynie o chęć nieskrępowanej możliwości spaceru Krakowskim Przedmieściem, jak to jest choćby u pana Skalskiego czy zamiar skupienia się na godniejszych okazjach do wieszania flagi, co werbalizuje pani Wielowiejska. Chęć jakiegoś usankcjonowania tego „nareszcie” widać choćby i w wystąpieniach kościelnych hierarchów. Nie pojmuje tej ich chęci bo w sprawach z pogranicza świata znanego mi i tego, w którego istnienie wierzę, są bez wątpienia bieglejsi ode mnie. I wiedzieć powinni, że ostatnim czego można oczekiwać to odczuwanie na komendę.
Prawdą oczywistą jest to, że nikt nie utnie odczuwanego bólu tylko przez to, że minęła jakaś tam liczba kilkuset, kilkudziesięciu i jeszcze kilku dni. I nie myślę tu tylko o bólu tych, którym ten ból, jako niechciana prerogatywa każdej takiej straty, przynależy bez wątpienia i niepodważalnie. Maja prawo do nie go i ci, którzy się nim obarczyli z własnego wyboru. Tego po prostu nie da się zrobić administracyjną decyzją ani pasterskim listem. Takie sposoby są zawsze zabiegami niebezpiecznie inwazyjnymi. Wciskającymi się swą kaleką racjonalnością w indywidualne odczuwanie. W coś niepojętego, niemierzalnego i wytłumaczalnego w sposób bardzo ograniczony, by nie rzec płytki i kaleki.
Jedyne, co bez ryzyka trzęsienia ziemi da się zderzyć z tą tajemnicą, ukrytą w ludzkich duszach to zrozumienie i współczucie.
Wiele miesięcy przedtem, zanim w Smoleńsku „niebo upadło na ziemie” widziałem zdarzenie, które od dłuższego czasu mam przed oczami za każdym razem gdy wysłuchuję argumentów przeciw zniczom i kwiatom w „niewłaściwym miejscu”. Rzecz działa się w centrum średniej wielkości miasta, niegdyś wojewódzkiego, dziś powiatowego. U zbiegu reprezentacyjnego deptaka i centralnego placu, na wyrost nieco zwanego rynkiem, na chodniku przystanęły dwie kobiety i ustawiły dwa zapalone, niezbyt duże znicze. Chwilę stały, wymieniły ze dwa, trzy zdania i poszły, każda w swoją stronę. Zaintrygowany zapukałem mojej ówczesnej Beatryczy, która była przewodniczką mej pierwszej i jedynej wizyty w tym mieście, cóż znaczyło to zaobserwowane wydarzenie. Trudno dziwić się chyba, że zapytałem choć wiedziony byłem zwykłą, może zasługującą teraz na jakieś tam poczucie wstydu, ciekawością. Okazało się, że starsza z kobiet, to matka dziewczynki, która lat sporo wcześniej została uprowadzona i zamordowana w drodze do szkoły. W tym miejscu, na tym zbiegu ulicy i placu, na wyrost nieco zwanego rynkiem, matka ostatni raz widziała córkę żywą bo tu ją wtedy pożegnała gdy rozstawały się podążając do szkoły i pracy. Kim była druga z kobiet nikt nie wie. Łącznie z matką przychodzącą w miejsce najbardziej kojarzące się jej z największą tragedią, największą stratą i największą życiową miłością. Któregoś kolejnego dnia otwierającego następny rok rozpamiętywania, po prostu pojawiła się obok dotkniętej bólem matki. I tak pojawia się od tamtego czasu rok po roku. Świat, może poza ich osobistym światem, od tego ich stania w milczeniu i od tych dwóch lampek zapalonych być może w miejscu mało do tego odpowiednim, jakoś się nie zawalił i nic nie wskazuje by w przyszłości miał zamiar. Światu chyba też to nie za bardzo przeszkadza. Pewnie i tam, w tym miasteczku są jacyś Skalscy, którzy akurat dokładnie tego dnia chcieliby akurat dokładnie w tamtym miejscu postawić swe zażywające spaceru stopy. Ale widać to są jacyś bardziej ludzcy Skalscy. Tacy, którzy drugiego człowieka potrafią ocenić i przez pryzmat naturalnych dla istoty ludzkiej słabości. także tych dostrzeganych w sobie.
Zdaję sobie sprawę, że to, co napisałem, będzie przez część czytających odebrane jako służąca czemuś czy komuś propaganda. maja prawo tak sądzić. Ja natomiast mam nadzieję, że przeczyta to jakaś cześć tych, którzy nie potrafią wyobrazić sobie ciszy na Krakowskim Przedmieściu 10 kwietnia roku 2011. Ciszy kilkutysięcznego tłumu. I nie myślę wcale wyłącznie o tych, którzy ciszę tę gotowi byliby zakłócić urągając tym, którzy czuli potrzebę by się tam zebrać. Także o tych, dla których będzie to okazja, by wyrazić swą opinię o tych, którzy po 10 kwietnia roku 2010 pozostali wśród żywych. Myślę też o tych, a może głownie o tych, którzy arbitralnie i autorytatywnie będą próbować wmówić, że to już „koniec”, że „starczy” i że „nareszcie”. Ktoś kiedyś, po latach może tak to zobaczy ale przez to tylko, że zbyt to będzie odległe by miał szanse zobaczyć ile jeszcze nam zostało tych autentycznych, „żywych zasobników z bólem” które przecież, w poniedziałkowy poranek 12 kwietnia roku 2011 nie ulęgną nagłej dematerializacji. To nie jest koniec historii. Ona sunie, żłobiąc ślad…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz