czwartek, 14 kwietnia 2011

Jarosław Kaczyński jako składnik powietrza

Z dzieciństwa pamiętam pewną burzliwą, dość rozciągniętą w czasie interakcję. Miała ona miejsce przez kilka kolejnych moich letnich pobytów na wsi i ogniskowała się wokół dziecięcego wózka. Był to mój wózek okresu niemowlęctwa więc oczywistym było, że w jakiś tam sposób rościłem sobie do niego prawo. Tyle, że z niewiadomych dla mnie powodów zapałała miłością do niego młodsza o rok ode mnie kuzynka. I dzień w dzień przyłaziła by w mojej obecności pakować się do tego wózka. Ja natomiast, czymkolwiek bym się akurat nie zajmował, rzucałem wszystko i biegłem by bronić swego i brutalnie eksmitować dziewczę. To były bezlitosne starcia. Takie z drapaniem i ciągnięciem za włosy. I trwały bez większych zmian do dnia, w którym ja wyjechałem a owa kuzynka nie miała świadomości tego zdarzenia. Jak dzień wcześniej, przybiegła więc i zajęła swe bojowe stanowisko i… i po chwili oczekiwania, nagle straciła całkowite interesowanie tym, co zdawało się stanowić oczywisty sens jej życia. Zabrakło bowiem istotnego elementu. Mnie, gotowego toczyć z nią boje.

Prawda że idiotyczne? Nawet jeśli weźmie się poprawkę na to, że byliśmy dziećmi.

Prawda, że coś to przypomina?

Gdyby próbować zdefiniować najistotniejszy składnik naszej polityki, trudno byłoby zaprzeczyć, że jest nim Jarosław Kaczyński. Gdyby próbować określić sens politycznego bytu nie tylko co istotniejszych politycznych tuzów ale i całych formacji politycznych, trudno zaprzeczyć, ze jest nim Jarosław Kaczyński. Można odnieść wrażenie, że niektórzy idą spać i budzą się z imieniem Kaczyńskiego na ustach, z nim konsumują chleb nasz powszechny, ze świadomością jego obecności kochają i nienawidzą.

Najciekawsze jest to, że wcale nie myślę o tych politykach, którzy są stronnikami czy też wyznawcami Kaczyńskiego. Choć trudno stwierdzić, że oni są bezwzględnie wolni od tej obsesji czy też zależności. Ale to raczej zrozumiałe.

Osobliwe natomiast jest to, że ta życiodajna symbioza w większym stopniu dotyczy zaprzysięgłych przeciwników rzeczonego. Choć niejeden z nich jest określany publicznie jako polityczna osobowość o naprawdę nietuzinkowym wymiarze. Cóż z tego wymiaru jednak jeśli żaden niemal z nich nie potrafi funkcjonować inaczej niż tylko jakby był z Kaczyńskim połączony jakąś dającą życie pępowiną.

Żyjemy w kraju, który ciągle, mimo dziesiątków już lat nieskrępowanego ponoć rozwoju, jest na dorobku. Łatwiej ciągle jeszcze wymieniać sprawy, które nadal pozostają do załatwienia, niż te, z którymi już się uporaliśmy. Właściwie jest ta nasza Polska prawdziwym samograjem dla wszelkich wizjonerów, dla politycznych fajterów gotowych podejmować śmiałe wyzwania. Chciałoby się powiedzieć, że naprawdę w politycznym sensie zaiste żyć nie umierać.

Cóż z tego, że mamy polityczne brylanty oraz cala masę wyzwań, w których można się realizować i spełniać. Cóż z tego? Przecież niemal 100% aktywności pierwszej linii naszej politycznej elity zajmuje pielęgnowanie uzależnienia od Jarosława Kaczyńskiego! Dociekanie powiedział, co zrobił a nawet usiłowanie odgadnięcia cóż ów Kaczyński Jarosław myśli. I, jak mi się wydaje, bezowocne próby pojęcia tego, na czym tak się koncentrują.

Gdyby dotyczyło to tylko polityków byłoby jeszcze znośnie. Wszak i ja i pewnie każdy potrafi wyobrazić sobie życie bez jakiejkolwiek obecności w nim choćby i jednego polityka. Ale to uzależnienie dotyka również media poprzez ludzi, którzy je tworzą i obsługują i niemal cala kulturę za pośrednictwem tych, którzy są jej solą i esencją.

Trudno więc dziwić się, że to, co tak łatwo i tak masowo dotyka nasze elity, jest zaraźliwe i dla sporej grupy szarej masy obywateli.

Rzec by więc można, że w sporej liczbie żyjemy dzięki Jarosławowi Kaczyńskiemu. Jakby stanowił wręcz najistotniejszy składnik tego gazu, którym oddychamy.

Z tego powodu nasze życie jest czasem jak coś pomiędzy snem a niezłym hajem. W nim zdarzają się rzeczy zabawne ale najczęściej ocierające się o surrealizm. Oto pan Szeinfeld i pan Tomczykiewicz nagle, bez wysiłku liczą deficyt państwa, który zrobiłby Kaczyński choć jakoś nie udaje im się wyliczyć wiarygodnie deficytu, za który sami odpowiadają. Oto „człowiekiem roku” zostaje kobieta, o której świat i pies z kulawą nogą już zdawał się nie pamiętać, bo „odważyła się powstrzymać” Kaczyńskiego. Oto nagle żonie zmarłego poety zaczyna przeszkadzać „mieszanie poezji do polityki” choć była, jest i będzie ta poezja mieszana od zawsze i na zawsze. Wystarczył cytat Kaczyńskiego.

Kaczyński staje się pop kulturalnym fenomenem. Na facebooku najłatwiej zgromadzić tysiące „lubień tego” i „przyjaciół” gdy się powie „nie” Kaczyńskiemu. Czegokolwiek by owo „nie” dotyczyło. Kaczyński jest Hitlerem-Stalinem-Fidelem-Saddamem-Ossamą w jednej osobie. Robi wrażenie, prawda?! Jest też, oczywiście kompletnym idiotą choć ten osąd źle świadczy raczej o wygłaszających go. Bo jeśli boją się idioty i są od niego tak uzależnienie to kim są oni sami?

Nie tak dawno sugerowałem, że pomniejszając wymiar swoich wrogów, pomniejszamy siebie. Gdy nimi gardzimy, sugerujemy, że sami jesteśmy jej godni. Szczególnie wtedy gdy tak trudno nam pozbyć się tej obsesji, z jaką gotowi jesteśmy śledzić każdy gest, wyłapywać każde słowo, które wypowie. Wszak świat daje nam tyle możliwości alternatywnych zainteresowań i przepięknych pokus. Jeśli nie potrafimy dla nich zdradzić tej naszej obsesji to jest ona chyba jakimś rodzajem chorej… miłości. I choć mówią, że rzecz załatwi jego odejście to jest to oczywista bzdura. Dla nich to żadne rozwiązanie zważywszy na obecne doświadczenia. Nikt przecież jeszcze nie nauczył się nie oddychać.

Ja na ten przykład tak, jak mają oni, miałem gdzieś w okolicach 7 roku życia. Z tym, że dotyczyło to kogoś zupełnie innego. Miała też 7 lat, była bosko piękna, o oczach czarnych jak węgle. Jakiś czas też była dla mnie jak powietrze. Ale bez przesady…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz