niedziela, 17 kwietnia 2011

Lustrować to my ale nie nas

Historia bojów o lustrację w Polsce i bojów lustracyjnych to oczywista groteska. Choć bez dwóch zdań dotyczy spraw, które w żadnym wypadku nie powinny stanowić pola do kpin, żartów ani niepoważnych zachowań. Chciałem napisać, że to oczywiste ale chyba bym się wygłupił. Bo skoro oczywiste to czemu jest jak jest.

Znaczy ja wiem czemu. I pewnie nie tylko ja.

Bez wątpienia najbardziej żałosne ale i mające w sobie coś z najlepszych tradycji teatru absurdu były te sytuacje, w których przed oskarżeniami o niezbyt chwalebne postępki z czasów, gdy obowiązkiem było zachowywać się przyzwoicie, broniono się dzięki dość specyficznemu wsparciu. Kiedy ktoś, przypadkiem lub spodziewając się takiego efektu poszukiwań, w archiwalnych papierach znajdował jakieś ślady zachowania niezbyt przyzwoitego i dotyczyły one jakiegoś „niekwestionowanego autorytetu” lub osoby powiązanej ze środowiskiem „niekwestionowanych autorytetów”, okazywało się zaraz, że mamy do czynienia z ty, czym w zasadzie wyłącznie zajmowały się komunistyczne służby specjalne. Czyli z fałszerstwem i niecna próbą skompromitowania kolejnej krystalicznie czystej postaci. I, kiedy nie było już innej możliwości a media i publika nie kupowały ani robionych do kamer ocząt spaniela ani głośnego pokrzykiwania, szło się z tym do sądu. Powołując na świadka niewinności i masowego procederu fałszowania kartotek, funduszy operacyjnych i czego tam jeszcze nie dałoby się sfałszować, powoływano … autorów tych „fałszerstw”. Oni, mając świadomość wszystkich przedawnień, mogli mówić co im ślina na język przyniosła. Przyznam szczerze, iż dziwię się, że nie zarejestrowano ani jednego przypadku zgonu pod ze śmiechu któregoś z byłych esbeków dającego świadectwo cnoty kolejnemu „bohaterowi podziemia”.

W każdym razie utarło się, że papiery z SB to śmieć bez wartości. W ogóle można by uznać, że sensem istnienia tej tajnej służby było zapewnienie różnym wnikliwym spryciarzom z wspomnianego „podziemia” prowadzenie gier i gierek. Takie urozmaicenie ciężkiej, pełnej poświęceń, doli naszych bohaterów.

Jest oczywiście jasnym, że nie każdy miał do tego prawo. Aby prowadzić tę wspomnianą wyżej „grę”, trzeba było mieć prawo moralne! Nie jest, póki co, wiadomo, jak się owo prawo nabywało. Gdyby pójść dość prymitywnym, przyznaję, tropem dużo późniejszych publikacji poświęconych owemu „prawu moralnemu”, można by odnieść wrażenie, że takie prawo, post fatum, przyznawane było i jest przez koncern „Agora”. Kiedyś w zasadzie przez jej flagowiec czyli „Gazetę Wyborczą” ale czasy się zmieniają więc i portfel „Agory” jest coraz pakowniejszy w kolejne „tuby”.

W każdym razie „polityka historyczna” owego środowiska jest z pozoru pozbawiona konsekwencji. Gdyby sprowadzała się do tego, co napisałem wcześniej, czyli do pełnego zanegowania istnienia rzeczywistej agentury z czasów PRL można by jeszcze przyjąć to z jakimś tam szacunkiem. Nie twierdzę, że i z pełnym zrozumieniem ale jakoś dałoby się to wytłumaczyć.

Tyle, że od czasu do czasu, gdy okazuje się, że trzeba rozliczyć czy tam zwyczajnie
”załatwić” kogoś, kto nie jest albo już nie jest z „towarzystwa”, okazuje się, że przypisanie mu konszachtów z esbekami zaczyna być użyteczne. Oczywiście w takim wypadku absolutnie nie mamy do czynienia z żadną grą! Co to, to nie! To jest ordynarny przypadek „sypania”, donosu i czego tam jeszcze nie dałoby się takiej „swołoczy” dokleić.

Ostatnim przypadkiem jest kolejna odsłona „bitwy o Tygodnik”.

Momentami śmiać mi się chce gdy przypominam sobie intencje, z jakimi Roman Graczyk napisał swoją książkę. Chciał wywołać dyskusję.

W takich momentach trudno mi uznać, że Graczyk jest kimś więcej niż zwykłym głupcem. Naiwny to mógł sobie być młody magistrant Paweł Zyzak, wypływający dopiero na szerokie wody „wojen o prawdę historyczną” made in „Agora” ale nie facet, który „od kuchni” i „od podszewki” zdołał poznać tę machinę. I musiał zdawać sobie sprawę, jak ona mieli tych, co ważą się „spluwać na świętości”.

Tym razem nie chcę jednak wspominać o oficjalnej batalii z Graczykiem a takim bardzo osobistym epizodzie, w który zaangażował się nie tytuł prasowy ale człowiek z Czerskiej.

Jerzy Skoczylas nie bawił się w niuanse udowadniania Graczykowi, że ten źle rzecz widzi, interpretuje, rozumie. Że niewłaściwie stawia akcenty czy tam się zwyczajnie nie zna na esbeckim rzemiośle. Tu taka uwaga- pytanie o to, czemu do „jasnej Anielki” prawda o tajnikach działania a nawet schematów myślenia esbeków i całej służby mogła być poznana tylko przez ekipę z Czerskiej. Ale wrócimy do rzeczy. Wedle „Rzeczpospolitej” (nie udało mi się dotrzeć do tekstu źródłowego więc musze pozostać tylko z tym źródłem) na potrzeby tekstu „Cena trwania?” autorstwa Mariusza Kowalczyka, który opublikował ostatni numer „Press”, Jerzy Skoczylas stwierdził, że w 1984 roku, po zatrzymaniu przez SB, Graczyk wydał esbekom Skoczylasa. Oskarżenie poważne. Wedle Graczyka nie mające nic z prawdy. Co na dodatek można sprawdzić przeglądając protokoły tego przesłuchania znajdujące się w IPN. Niby zamyka to sprawę.

Tu jednak następuje modelowe i imponujące wręcz odwrócenie kota ogonem. Szef autora publikacji, na uwagę, że rzecz była do sprawdzenia oburza się na sugestię, że … „– Skandalem jest namawiać, by dziennikarz "Press" szedł do IPN lustrować Graczyka. My nie grzebiemy się w tych archiwach”. Po prostu poezja smaku! „Nie grzebiemy w archiwach!”. Tych czy tam innych to już inna sprawa. Widać natchnienie czerpią z powietrza. Albo z „muz” w rodzaju Skoczylasa. W ten sposób „Press” dołącza radośnie do wspomnianego na wtępie poziomu „lustracyjnej groteski”.

A pan Skoczylas, gdy wyszło na jaw, że nazwisko absolutnie nie padło… Nie! Nie pokajał się! Nie poczuł się wcale zobowiązany do zmiany stanowiska. Wysnuł za to taką „spójną dosyć” koncepcję, wskazującą, że choć Graczyk nie wyjawił jego nazwiska to jednak w zasadzie wyjawił. Nadto podał też Skoczylas powód swego zaangażowania w rozliczenie Graczyka. Otóż przyznał: „Za to, co zrobił Mieczysławowi Pszonowi w książce o "Tygodniku Powszechnym", mam ochotę dać mu w ryj”. Zatem był to taki „bardziej finezyjny” sposób dania w ryj. Bezpieczny o tyle, że nie rodzący zagrożenia, iż samemu można w ryj zaliczyć. Bo co z tego, że jakaś tam „Rzepa” czy ktokolwiek inny o tym napisze? A gdzie im do potęgi „Agory”?

Tedy nadal aktualne jest to, co napisałem w tytule. Lustrować to my, a nie nas!



Cytaty za: http://www2.rp.pl/artykul/643782.html?print=tak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz