Państwo to twór kulawy i koncepcja nieszczęsna. Jego kalectwo najbardziej widać gdy ten i ów zawraca się do tych czy owych ze słowami „wolą państwa jest…” a ono nie może w tym momencie przemówić i wyjaśnić, co tak naprawdę jest jego wolą i co ten czy ów ze swoją wolą ubieraną w jego autorytet może sobie zrobić. Dokładniej zaś gdzie może ją sobie wsadzić. Oczywiście tak było od zarania wszelkich państwowości bo państwo wymyślono na kształt pałkarza, który miał trzymać za mordę rozłażącą się i nazbyt rozzuchwalona hołotę co miała słuchać i robić to co ten i ów… Ups! Co państwo mu kazało.
W końcu jeden mądry przyznał „państwo to ja” i wszystko było jasne. Oczywiście do czasu bo później, jak człowiek się zrobił bardzie światły okazało się, że nie „ja” tylko „my”. I tak już zostało. I teraz różni „my”… Ale dość tej historii.
Do czego zmierzał ten wstęp? Jak wszystko, co gdzieś zmierza, zmierzał do końca. A końcem miała być konkluzja, że Państwo w zasadzie to wielkie nic. Taka bańka w środku pusta, czekająca by ją wypełnić jakąś treścią. Czasem wypełnia się ją a jeszcze częściej zostawia się te bańkę by robiła wrażenie tym, że jest i że ją widać już na pierwszy rzut oka choć nic jej w środek nie włożono.
Rozważania o państwie, choć wydawać by się mogło, że bezsensowne , skoro bywa i tak, że nie jest ono wypełnione żadną treścią, mają sens. Choćby dlatego, że w dyskusji o bytach zbiorowych i ich woli już dawno akcent przesunął się z Narodu na Państwo. Z jakości, która treść ma zawsze, czasem nawet o nią nieproszona na tę, która jest pusta i przez to możliwa do wypełniania od razu i czym się tylko zechce.
Zdecydowanie wygodniejszej. Tak więc jeśli się chce o czymś dyskutować na poziome trwania i w tym trwaniu moszczenia sobie (a często wręcz wykopywania sobie na tych, co też nie szczędzą obcasów) właściwego miejsca z dobrymi widokami to trzeba mówić o Państwie. O Narodzie nikt gadać nie chce…
A z tym państwem to jest tak, że choć naw rośnie i rozkwita przynajmniej wszędzie tam gdzie zwykło się mówić o rozwoju i rozkwicie, to jakoś nie cieszy ten rozwój i rozkwit tych, co pod nie mniej lub bardziej właściwy nawóz sypią. I o to mi chodzi. Bo jak ogrodnik ma gdzieś oddany sobie ogród znaczy to, że ogród musi zmarnieć. I nie pomogą tu żadne płacze i modły (to z Osieckiej…).
Zdawać by się mogło, że naturalna ścieżka kariery, w tym i kariery polityka powinna przebiegać tak: najpierw człowiek stara się być jak najlepszy na tym najniższym dostępnym sobie szczeblu i równocześnie poukładać sobie jak należy sprawy osobiste. Czyli dom zbudować, drzewo posadzić i takie tam a obok tego najlepiej robić to, co na samym dole akurat robić trzeba. Później, jak już w tym i w tym się sprawdzi, daje mu się jakieś mocno lokalne, ale odpowiedzialne funkcje i zadania. Gdzieś po drodze pozwolić mu wypada powójtować, burmistrzyć czy prezydencić jakiej gminie czy mieścinie. I tak stopień po stopniu aż na sam koniec (z tym „koniec” podkreślonym bardzo mocno) powołuje się go by służył Państwu jako poseł, senator, minister. I to powinno być ukoronowaniem politycznej drogi. By było wiadomo, że nie przypadkiem i jakimś celu ja, mój dom, moja ulica, moje miasto są kawałkami czegoś, co nazywa się Państwem. Wydaje się, przynajmniej mi, że tak właśnie być powinno i że jest to oczywiste.
Ale nie jest tak.
Od czasu jak nasz polityczny horyzont opanowało widmo wyborów municypalnych widać, że jest zdecydowanie inaczej. Jakoś tak na tyle pokracznie, że nie poważę się opisać tego żadnym schematem. Oto na przykład facet, którego to jego partia (co ważne partia, która niemal bez żadnych ograniczeń trzyma państwo w swych rękach) postawiła w roli broniącego jej honoru wobec bardzo brzydkich zarzutów, i którego w roli tego anioła stróża tej partii, co trzyma państwo bez ograniczeń, pokazywały przez ponad rok wszystkie telewizje, publiczne i zaprzyjaźnione i przez które nazwisko faceta zna cała Polska od przedszkolaka, przez żigolaka do prawie umarlaka, ten facet koronuje swoją niewątpliwą karierę w sposób dla mnie nielogiczny. Bo jakby nie było gość, którego kojarzy niemal każdy w 40 milionowym narodzie, karierę zrobił. Jak ktoś ma wątpliwości to zapraszam, niech staje się rozpoznawalnym. Ale wróćmy do faceta. Oto ten facet te swoje piętnaście minut sławy postanawia przekuć w… prezydenturę. Nie! Nie w prezydenturę Rzeczypospolitej! W prezydenturę Zabrza. Kto nie mieszka a tylko był w Zabrzu na chwilę ten wie skąd to moje zdumienie. Nie ujmuję nic (przynajmniej się staram) temu nieznanemu mi miastu co ma jeden peron ale za to nie ma choćby jednej skrytki na bagaż, co wygląda jakby miało piętnaście tysięcy mieszkańców i położone było na peryferii Mazowsza (nie ujmując nic i Mazowszu…) ale za to ma piękny Pałac Muzyki i Tańca. Jak jaka Warszawa prawie. Tak z perspektywy mnie, przybysza na kilka godzin, wygląda owo „coś”, co jest marzeniem faceta, który zaistniał właśnie na niwie ogólnokrajowej, osiągalnym tylko dlatego, że zaistniał na niwie ogólnokrajowej. No chyba że ta muzyka i taniec tak go pociągają…
I nie jest to jedyny przypadek. Szykuje się nam desant cały tych, którzy uznali, że skoro już się w pracy dla państwa tak świetnie sprawili i sprawdzili to teraz czas by te swoje sprawdzone kompetencje chcą łaskawie oddać a to Skierniewicom a to Radomiowi. Wczoraj usłyszałem jedną panią, która już ta drogą poszła i teraz twierdzi, że ona chętnie by porządziła Księstwem Warszawskim ale rządzi tym, co ma. I w tym pewnie sęk i cała odpowiedź na te dziwną i z pozoru nonsensowną woltę pana, co go zna 40 milionów Polaków. Tu, gdzie teraz on jest, jest po to by służyć a tam będzie rządził tym, co będzie miał. „rządził” i „miał”.
Tak się zakręciliśmy w tym naszym „ludowładztwie” że prawdziwa władza jest teraz w Rykach, Koluszkach i innych Myszykiszkach. Tak przynajmniej dają do zrozumienia nasi wybrańcy do „organów przedstawicielskich”. Widać więc że i te „organy” i „przedstawiciele” to po prostu iluzja. Na która my ciągle się nabieramy a która wreszcie zauważyli „przedstawiciele”. I choć tyle dobrego, że wykazali się inteligencją i byli w stanie to i owo zauważyć i pojąć.
No a co z państwem? Ono oczywiście jest. I będzie. Jest jak taki sznurek co podtrzymuje grubasowi spodnie i na tym cała rola w życiu grubasa się ogranicza. Ale jest i tego grubasa jednak uwiera i co więcej bez niego grubas nie istnieje. Przynajmniej w sensie społecznym.
Co z państwem…? Ono jest. Choć czasem, jak pojedzie na urlop do jakiej Grecji to w zasadzie nie wiadomo czy jest. A jeśli jednak jest to czy tu czy w tej Grecji? Nie tak dawno nagle nam państwo, co było jedno (a przynajmniej ja tak sądziłem) wypączkowało triumwirat. I teraz potrafi być w kilku miejscach jednocześnie. Czasem i tak potrafi, że w jednym miejscu jest bardziej niż w drugim. Większością kwalifikowaną dwóch trzecich.
I daje sobie świetnie radę. Przynajmniej tak mówi. I kiedyś pewnie bym się zastanawiał czy ma rację czy nie. Teraz raczej zastanawiam się czy daje rade tak jak Zabrze czy nieco mniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz