sobota, 25 września 2010

„Wróg w moim domu” czyli PO w termidorze.

„Dzisiaj Platforma może być zagrożeniem sama dla siebie”

D. Tusk. 25.09.2010 r.



Wychodzi na to, że dawna trauma Tuska zaszkodziła jego sekcie bardziej niż niedawna trauma Kaczyńskiego sekcie „kaczyńskiej”. I nie o sondaże tu chodzi bo jak wiadomo w sondażach z Donaldem na ten przykład Doda wygrywa lekko i bez wysiłku. I taka jest smutna prawda o tak zwanej „opinii społecznej”. Raz najbardziej ufa Radkowi, raz Bronkowi a znowuż za jakiś czas Bartoszewskiemu profesorowi. Ale zapytać tę „opinię” co ten Radek uczynił, że mu tak nagle mniej ufać zaczęła i co dla odmiany zrobił Bronek, że tak go hołubi to nic nie powie, tylko gębę rozdziawi i mruknie z wyrzutem, że „przecież jedno pytanie miało być”. Jak bardzo na tę opinię powoływać się jest niebezpiecznie doświadczyli jakiś czas temu Amerykanie gdy sami sobie, na pytanie o największego Amerykanina wszech czasów, wybrali Homera Simpsona ze Springfield. Przed Lincolnem, Benem Franklinem, Davy Crockettem i pewnie nawet Waytatem Earpem co to w OK. Corral rozwalił od niechcenia i Clantonów i McLaurie. A najlepsze w tym jest to, że wcale nie zmyśliłem tej prawdy o „opinii społecznej” i największym Amerykaninie. Bo lepsza ona niż cała moja fantazja. Ja bym tego nie wymyślił. Podobnie jak wielu rzeczy przychodzących do głowy tej naszej „opinii społecznej”

Wróćmy jednak do traumy Donalda. Kto pamięta ten pamięta, że tuż przed nią był entuzjazm, tłumy wożone „na własny koszt” autokarami do „Olivii”, błękitne oczy Tuska na tle jego błękitnej koszuli i ta pewność sugerująca że świat już szykuje się by paść do stóp. I nagle szok po którym nie było już tych oczu tylko jakże inne. I entuzjazmu nie było. Zamiast niego był strach.

Po tamtej porażce jedynym, na co Tusk nauczył się liczyć jako na coś niezawodnego i skutecznego jest epatowanie wyborców lękiem. Potrafi oczywiście być miły ale to jego oblicze widać tylko do momentu w którym jasnym zaczyna być że jego chłopcy, jak nikt inny, potrafią schrzanić najłatwiejsze sprawy i zaprzepaścić najoczywistsze zwycięstwa. Wtedy pojawia się, usunięty przez samego siebie pierwej w cień, Donald i rzuca jakąś dramatyczną przepowiednię z PiS-em w roli „żelaznego wilka” albo z Jarosławem chcącym do niego, Donalda strzelać w windzie. Później pewnie idzie do domu i składa ręce do Bozi by mu tego PiS-u za nic nie zabierała bo co on bez niego pocznie. To jednak nie takie proste. PiS PiS-em ale taki mechanizm wchodzi w krew i zostaje jako nałóg. Jakby popatrzeć na to, co działo się ostatnio to nie tak trudno zauważyć, że największy lęk partia rządząca odczuwała wtedy, gdy PiS i jej prezes nagle milkli. Wyglądało to wówczas na pożar w mrowisku gdy ten i ów z tej „światłej” strony dokonywał coraz to bardziej złowrogiej egzegezy tego złowrogiego milczenia. Ten lęk nie mógł pozostać bez śladów i bez prób ich zabliźniania.

Myślę, że dziś PO już PiS-u tak mocno nie potrzebuje. Potrafiłoby sobie bez niego świetnie poradzić. Wyrobiło w sobie mechanizm wojenny tak uniwersalny że jak będzie trzeba to i tak jakoś to „swoje” pociągnie. Choćby miało charakterystyczną dla siebie poetykę oprzeć na zwalczaniu zagrożenia ze strony jakiegoś mitycznego Jasia Kowalskiego z Psiej Wólki (jeśli taka miejscowość naprawdę istnieje to proszę by mieszkańcy wybaczyli mi to nadużycie). I nie od rzeczy ten Jaś Kowalski będzie. Myślę, że mało kto nie zgodzi się ze mną że czas, który u zarania ochrzczony został czasem „miłości” nie znajduje w tym co przez dwadzieścia ostatnich lat się działo nic choćby bliskiego mu jeśli chodzi o poziom skłócenia społeczeństwa. Oczywiście większość bezrefleksyjnie wytłumaczy to sobie i innym przy okazji za pomocą mitu „strasznego kaczora”. Tyle, że bezwiednie w ten sposób zaprzecza swemu przekonaniu o tym, że ów „kaczor” to miernota i szaleniec którego czas mija. Bo jawi się on jako demiurg rozdający karty w sytuacji, w której przecież na czele państwa stoi, zbrojny w bezprecedensowe poparcie, najwybitniejszy ponoć od lat nasz mąż stanu. I równie bezwiednie przyznaje, ze dupa straszna z tego Donalda, który mając to, co ma, daje sobą i swoim krajem kręcić takiej miernocie bez poparcia jaką ponoć jest „kaczor”. Jakoś kupy to się nie trzyma.

Bo i nie musi. Siłą partii Tuska jest przecież odwoływanie się do tych emocji obywateli, które za nic mają logikę i racjonalność. Kto miał lub ma jakąś psychozę, wie to najlepiej.

Ot choćby rosemann. Przeraza go już sama myśl o tym, że na swej drodze mógłby natknąć się na jakąś czarną mambę, kobrę królewską lub nawet na spokojnego połoza stepowego. I drży na samą taką myśl nie dając się nikomu przekonać, że przecież ani ta mamba ani też kobra ani nawet ten połoz spokojny nie mają zwyczaju wpadać z wizytą do rosemanna. Bo to nie ich klimaty…

I w tym rzecz, że nie trzeba się tłumaczyć przed tłumem wielbicieli z tego, że w ten sam dzień niemal mówi się, że PiS i Kaczyński to zero, nul oczywisty z którym i grać nie ma co i grzmieć na swoje stadko zbite w przerażeniu by nie lekceważyło tegoż zera. Ale to jednak za mało. W końcu przez to całe zaufanie, jakim a to Bronisława a to Radosława a czasem i samego Donalda „opinia publiczna” obdarza może stać się i tak, że w końcu jakoś zaskoczy i uzna, ze jak ten i ów zaufany mówi, że „kaczor” to zero to pewnie tak jest. I nie ma czego się bać!

I na ten problem jakieś panaceum trzeba mieć w zanadrzu. Więc się szczypnie od niechcenia Kościół tak, że purpuraci na wyścigi przepraszają jakby osobiście Donaldowi jaką prababkę na stosie spopielili. Ale i to za mało bo przecież Janusz, co sobie monopol na takie „szczypy” prawie zapewnił (jeszcze trochę mu w interesie miesza Napieralski ale Janusz już zapowiedział, że konkurencję zmiażdży) idzie swoją drogą.

Nie pozostaje więc nic innego jak tylko liczyć na siebie. I to dosłownie. Choć to wręcz niewiarygodna autarkia na scenie politycznej i pewnie w kanonach politycznego pisarstwa nie odnotowana. Poza oczywiście wzmiankami drobnymi o tym, co się za murami Kremla działo ale zaiste drobne one bo ci, co je pisać mogli zapatrzyli się wujkowi Soso w oczy.

Tak więc to, czego nie zaobserwowano wówczas, gdy swoje porządki czynił w swojej partii ów wielki językoznawca dałoby się pewnie zobaczyć teraz, gdy naszej partii rządzącej zabrakło pomysłów na to, kogo by tu jeszcze można było dorwać i na oczach zachwyconej opinii publicznej zglanować. Oczywiście będzie to mikroskala bo raz, że to nie ten wymiar i nawet się tuskim chłopakom nie chciało sformułować jakiejś efektownej nazwy dla inkryminowanego odchylenia a poza tym nie ukrywajmy, Tusk to jednak nie ten format. Choć może on i diament ale jakby karatów mu nieco brakło. I to chyba nie tak mało.

Metoda trwania u władzy za pomocą permanentnego konfliktu to jak dotąd jedyny pomysł PO na władzę. Trochę to dziwne, szczególnie w chwili, gdy konflikt wymaga poświęcenia jakiejś tam grupy zasłużonych towarzyszy. Oczywiście żadnych tam „Zinowiewów” i „Kamieniewów”. Tych Donald załatwił zanim został tym naszym „Soso w miniaturze”. Dziwne o tyle, ze przecież skończył pan Donald fakultet, który go powinien nauczyć, by w przeszłości szukać wskazówek gdzie pewne kroki mogą kroczącego zaprowadzić. Ot choćby pomyśleć powinien pan Donald o tym momencie, w którym niegdyś rewolucja zaczęła nie tylko zjadać ale wręcz pożerać swe dzieci i o kończącym tę ucztę termidorze.

Ciekawe więc pozostaje tylko to, kto i kiedy powie "Donaldzie, będziesz następny " jak i to kto odegra rolę Talliena. Reszta to tylko kwestia czasu. Jak już się meble zaczęło w poszukiwaniu czających się za nimi „wrogów” poruszać to spokój z domu wyparował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz