„[…]teraz interesuje mnie władza aktualna. Taki sposób patrzenia na politykę uważam za najbardziej oczywisty i polecam szanownym kolegom z zaprzyjaźnionych stacji oraz gazet lub czasopism. Oczywiście nie ze mną zaprzyjaźnionych.”* Napisało mi się tak w poprzednim, adresowanym do Dorci tekście. I zaraz po tym, jak mi się napisało naszła mnie taka refleksja, że przecież z czegoś to się bierze. Ten obecny w mediach sposób patrzenia na polityków i politykę, który byłby jak znalazł w PRL-u ale za nic nie przystaje do tego, co jest jakoby rolą wolnych mediów. Szczególnie w wolnym świecie.
Oczywiście łatwo wskazać dwie prawdopodobne przyczyny mające wspólne źródło we wspomnianym przed chwila PRL-u. Pierwsza to ten fakt, że całkiem nie mało obecnych „niekwestionowanych dziennikarskich autorytetów” swoje zawodowe szlify zdobywało właśnie w tamtym ersatzu polskiej państwowości pod okiem „mentorów” dla których tamta rzeczywistość i jej standardy (w tym dziennikarskie) to był chleb powszedni. I bułka z masłem zarazem. Druga to obecni decydenci, często właściciele i współwłaściciele „niezależnych mediów”, różnych gazet i czasopism, za którymi PRL-owski ogon ciągnie się długo i zamaszyście. Oni przecież mają jakiś wpływ na „profil” swych stacji i gazet.
Ale to jednak zbyt proste wytłumaczenie tego medialnego absurdu AD 2010, prezentowanego w dwudziestolecie „rozprawienia się z totalitaryzmem”. Media to przecież nie tylko tytuły, redakcje, właściciele. To również grupa nazwisk, będących samymi w sobie medialnymi markami. Na tyle rozpoznawalnymi i silnymi że aż nie chce mi się wierzyć, iż jakikolwiek szef redakcji, gazety lub czasopisma miałby odwagę albo byłby na tyle głupi by pójść do takiej „gwiazdy” i próbować klarować jej na czym polega „linia redakcji” i ile dla niej warto lub trzeba poświęcić. Wszak jeśli jakieś imperium medialne zbudował więc głupi nie jest i wie jak na to zareaguje ktoś, kto nie musi się bać o zawodową przyszłość nawet jeśli na takie dictum szefa odpowie „spierdalaj” i w efekcie przestanie być w zespole.
Wiem, że ostatnio rynek medialny też odczuł skutki kryzysu wzmacniając tym samym pozycję szefów i równolegle oportunizm znacznej większości pracowników branży ale ja mówię tu o tej nielicznej grupie, tej elicie, która na to swoje „spierdalaj” zawsze będzie sobie mogła pozwolić.
Tego warsztatu, do którego wypłodów ostatnio (rozumianego raczej w latach niż dniach czy tygodniach), nie tylko ja mam tak wiele krytycznych uwag, najmłodsi, a więc nie mogący być podejrzewanymi, że w jakimś stopniu PRL ich skrzywiła, uczyli się od mentorów, dziennikarskich gwiazd, gigantów (tak przynajmniej są przedstawiani). Często swój gigantyzm osiągających już w tamtym systemie. Ale ta nauka w żadnym wypadku, przynajmniej tak myślę, nie polegała na mniej lub bardziej dosłownym wybijaniu z głowy skłonności do posiadania własnego zdania ani tym bardziej na jakimś chirurgicznym pozbawieniu mózgów obiecujących adeptów zawodu tej części, która odpowiada za krytyczne spojrzenie.
W związku z tym pytam na czym polegał proces kształtowania tych najmłodszych spośród najgorętszych dziennikarskich nazwisk? Jak to się stało, że byli (są?) na tyle sprawni, inteligentni, operatywni, kreatywni i co by tam jeszcze dodać, by wypracować sobie taką pozycję w branży medialnej kraju, w którym nikt na media nie nakłada już ponoć żadnych kagańców, a teraz nie są w stanie dostrzec tej oczywistej prawdy, że bardzo aktywnie uczestniczą we wpychaniu głównych mediów w schemat, który, jak obszył, pasowałby dziś do Białorusi a kiedyś znakomicie sprawdziłby się w całych „demoludach”?
Zastanawiam się, czy gdzieś poza jakimikolwiek „niezainteresowanymi” oczami cała ta „dziennikarska elita” podpisuje jakieś glejty, cyrografy w których zaprzysięga wieczną wierność tej a nie innej politycznej opcji tuż po tym jak wyliczyła ileś tam elementów ekskluzywnego, indywidualnego pakietu socjalnego. W myśl zasady, że na każdego jest cena.
I proszę mi się nie dziwić gdy do całej tej paranoicznej sytuacji, w której dziesiątki znanych i bardzo znanych nazwisk dziennikarzy niezależnych mediów wolnego kraju bez żenady flekuje opozycyjną partię i jej lidera nie mając czasu, ani chyba też zbytniej ochoty skupić się na bez wątpienia nieudolnych rządach obecnej ekipy a jeśli już to po to by dać temu i owemu reprezentantowi władzy szansę na jakąś samochwalną laurkę.
Proszę też nie mieć do mnie pretensji że w ogóle o tym pisze jako że uważam taką sytuację nie tylko za groteskową ale i za niebezpieczną bo stawiającą obecną (a w przyszłości może i każdą bo nawyk jest nawyk) władzę poza jakąkolwiek kontrolą. Bo nie będą w stanie stanowić jej glanowani bez opamiętania przedstawiciele opozycji i, tym bardziej, nie zrobią tego, stawiający się w roli „pozytywnych idiotów” rzucających się tam, gdzie władzy najwygodniej, przedstawiciele najważniejszych mediów.
I jak tu nie dziwić się, oglądając telewizję i czytając niektóre gazety lub czasopisma że całkiem spora grupa obywateli tego państwa ośmiela się nazywać je PRL „bis”?
* Tekst poprzedni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz