poniedziałek, 16 września 2013

O czym wolno mówić w Kościele



Był taki dowcip w PRL-u, związany z wyborem Karola Wojtyły na papieża.
Kiedy wiadomości z Watykanu dotarły do Polski i rozeszły się po niej, do I Sekretarza, towarzysza Gierka przybyła ekipa jednego z partyjnych organów prasowych, by zapytać co on sadzi w tej sprawie.
- Bardzo się cieszę. Tak samo zresztą jak i reszta społeczeństwa ludowej Polski – odparł towarzysz Gierek.
- Poważnie?! – zdumiał się dziennikarz redakcji, która jak Bóg przyk… jak nakazuje dialektyka, była bardziej marksistowska od Marksa.
- Nooo… Prawdę mówiąc wolałbym na tym stanowisku Babiucha – przyznał I sekretarz.
Kiedy przyglądam się temu, co od jakiegoś czasu bardzo intensywnie dzieje się w redakcji na Czerskiej czy raczej z redakcją na Czerskiej, nie mam wątpliwości, że chodzi tylko o to, że tam też woleliby Babiucha. Możliwie na jak największej liczbie stanowisk w rzymskim Kościele.
Choć z boku wygląda to tak, jakby powstał tam właśnie prawdziwy neokatechumenat. Jakby się Czerska nagle przestraszyła, że ciągnąc dalej tak, jak ciągnie, w komplecie pójdzie do piekła. I tak pójdzie co będzie o tyle zabawne, ze w piekło nie wierzy więc tak zwane „zdziwko” będzie jakby większe.
Ale dość żartów w tym jakże zbożnym temacie.
Redakcja mocno stara się przynajmniej sprawiać wrażenie takiego podwórkowego Lutra atakującego sumienia pogubionego ludu bożego po to, by się odnalazł. Pod opieką starannie dobranych pastuszków oczywiście, których doborem, a jakże, zajmie się sama Redakcja. Ale wszystko to na nic. Głownie chyba dlatego, że z tych, co są zarazem pogubieni i czytają „Wyborczą” znam w zasadzie tylko Jana Turnała. Którego przekonywać nie trzeba ale  który na żadnego Babiucha szans już chyba nie ma.
Z Babiuchami „Wyborczej” w ogóle nie jest dobrze w tym sensie, że zamiast stanowiska obsadzać, raczej je tracą. I nie przez to, że są potencjalnymi Babiuchami lecz na skutek różnych szkodliwych dość cech osobistych. I zamiast mieć z nich, tych Babiuchów korzyść, musi Redakcja prawdziwą akcję ratunkową organizować. Jakby chodziło o misie panda w Tybecie.
Nie tak dawno, spraszając kilku ewidentnych „pożytecznych idiotów” w osobach pewnego księdza sławnego i najpierwszego z kandydatów, których by Redakcja widziała w roli Babiucha, i senatora konserwatywnego, zorganizowano na Czerskiej dyskusję pod jakże wesołym tytułem, który zapożyczyłem dla niniejszej notki.
Trudno mi uwierzyć, że nikt na Czerskiej nie dostrzegł pewnej niejednoznaczności tytułu. Od tak dawna przecież jednym z zarzutów stawianej środowisku skupionemu wokół gazety i jej naczelnego jest wszak to, że gdzie się da starają się dyktować, co wolno a czego nie wolno mówić. I najczęściej bywa z tym tak, jak choćby z walką, jaką na łamach „Gazety” stoczyła pastuszek Pogorzelska z Kędzierzyna-Koźla przeciwko „szowinistycznej i peudopatriotycznej” piosence „Urodziłem się w Polsce” „metali” ze „Złych Psów”. Bywa głupio i śmiesznie zarazem.
Ale wróćmy do tego, co wolno mówić w Kościele. Debata tak naprawdę powinna nazywać się „Komu wolno mówić w Kościele”. Rzecz bowiem sprowadza się do tego, że, jak piszą w „Wyborczej”, „Zakaz publicznej wypowiedzi dotyka kolejnych księży, którzy odważyli się głosić opinie zgodne z własnym sumieniem, za to sprzeczne z sądami własnych przełożonych”.  Pytają więc „Dlaczego księża, którzy odważnie przełamują kościelne tabu, narażeni są na represje, a jednocześnie kontrowersyjne sądy padające z ust o. Tadeusza Rydzyka oraz gości Radia Maryja znajdują poklask biskupów?”* Widać więc, że o ile Kościół woli, by wolno było mówić Rydzykowi, na Czerskiej woleliby, żeby jemu wolno nie było, za to by mówić mogli Boniecki i Lemański. Którzy, jak mi się wydaje, są zapewne jakimiś utalentowanymi brzuchomówcami, bo jakoby kazano im milczeć, a głośno jest, że się tak wyrażę „na bieżąco”, o tym, co mają do powiedzenia.
I tu mam takie zapytanie retoryczne do redaktorów wszelkich z ulicy Czerskiej i wszystkich tych ulic, gdzie swe ekspozytury wspomniana Czerska posiada. Czy macie, redaktorzy szanowni możliwość mówić swobodnie i publicznie to, co sprzeczne jest z „sądami własnych przełożonych”? Ale tam mówić! Publikować! Poprosiłbym o przykłady, gdyby znalazł się choćby jeden przypadek twierdzący, podany odważnie pod nazwiskiem.
Zatem jakby o to chodzi, żeby mówić mogły Babiuchy a nie jakiś tam… nie Babiuchy. A z tym niestety gorzej. Co widać po dziwnym dość tekście z dzisiejszej „Wyborczej” „Duchowni mianowani przez abp. Życińskiego tracą funkcje w kurii”. Z którego w zasadzie nie tylko nie wynika nic ponad to,  że „Arcybiskup Stanisław Budzik po prawie dwóch latach w Lublinie wprowadza swoje porządki w kurii metropolitalnej.”** Chyba tylko to jedno, że Arcybiskup ze „swoimi porządkami” zwłóczył jakby, tolerując dość długo porządki nie swoje. Za co mu chwała a nie powód do donosiku. Nie wynika w każdym razie, że ci, co w miejsce zwalnianych są powoływani, są jacyś wyraźnie gorsi. Jedyne, co przychodzi do głowy jako pretekst  by się o „porządkach Arcybiskupa” rozpisywać zawarto w tytule. Ze są to takie mniejsze Babiuchy mianowane niegdyś z błogosławieństwem neokatechumenów z Czerskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz