niedziela, 29 września 2013

Bajki robotów



Zanim przejdę do rzeczy wyjaśnię, jakie mam kompetencje by w ogóle zabierać  głos. Mniej więcej a może nawet dokładnie takie, jak tych 900, których zapytano czy eksperci Macierewicza mają wystarczające kompetencje by zajmować się badaniem katastrof lotniczych. To, że opinia prawie 500 z nich jest jak najpoważniej przywoływanym argumentem za tym, że eksperci nie są wcale ekspertami pokazuje, że moje kompetencje też są wystarczające a może nawet wybitne.

Wbrew pozorom to, co napisałem wyżej, żartem jest w niewielkim stopniu. A przywołany sondaż naprawdę coś istotnego dla całej sprawy pokazuje. Chodzi bowiem o to, że ten akt wojny o Smoleńsk, który rozpaliła publikacja (czy jak niektórzy piszą, kublikacja) „Wyborczej” nie toczy się wcale o rozumy Polaków ale o ich serca. Zatem ten, kto wpadł na pomysł badania, co sobie o wszystkim myśli „statystyczny Polak” albo wiedział o co idzie albo jest naprawdę łepskim gościem.

Oglądając wczorajszy program Gawryluk w Polsacie pomyślałem najpierw, że jeszcze trochę podobnej „dyskredytacji” Biniendy, Rońdy i Obrembskiego a w zamach będzie wierzyć nie 20 ale 50 % pytanych o to Polaków. Zaraz po tym przyszło mi do głowy, że w jednym Lasek wykazuje się wyjątkową roztropnością by nie powiedzieć mądrością. W tym, że za żadne skarby nie chce się konfrontować ze wspomnianą wyżej ekipą. Oczywiście zaraz ktoś powie, że „nie chce legitymizować”. Dupa tam! On, jak mi się wydaje, pojęcia „legitymizować” chyba jednak nie zna. On wie albo czuje, że nie tylko nie ma szans w starciu na argumenty. Czemu nie ma napiszę dalej, oczywiście z poziomu moich statystycznych kompetencji. Czemu natomiast nie ma szans w starciu o sympatię tych, którzy byliby widzami takiego starcia? Ano proszę sobie popatrzeć w wizualne archiwa i porównać występy Laska choćby z występem Rońdy i, w mniejszym stopniu, Biniendy u Gawryluk. Obaj biją szefa rządowego zespołu nie tylko doświadczeniem i dorobkiem naukowym ale też umiejętnością mówienia do ludzi w sposób, który jest w stanie ich zaciekawić nawet, jeśli są tylko tymi 900 statystycznymi Polakami. Przykładem niech będzie choćby ów przyniesiony i nie do końca za sprawą Gawryluk wykorzystany model sklejanego „tupolewa w stadium rozkładu”, który pokazał nie tylko ogromne poczucie humoru profesora mrugającego do wszystkich, dla których sklejanie modeli absolutnie dyskwalifikuje,  ale był kapitalną ilustracją do jego wątpliwości na temat rozsypywania się samolotu w locie.  Takim samym przykładem była uwaga Biniendy o brzozie, która złamała się w kierunku prostopadłym do tego, z którego miała być uderzona. Widząc to i słysząc człowiek zaczyna się zastanawiać. Choćby naprawdę nie chciał.

W przypadku Laska, przeciętny obserwator, jeśli już w ogóle zastanawia się, to nad tym, o co może mu chodzić. Nie wiem czy kiedykolwiek Lasek spotkał się z jakimś specem od wizerunku. Jeśli tak, może nawet i usłyszał, że mówi i prezentuje się w sposób, który zmusza słuchających do zastanowienia czy on czasem nie łże. Ja mam nieco inne odczucie. Wynika ono oczywiście z tego, że jestem tylko równie kompetentny co tych 900. Dla mnie Lasek wygląda, jakby chodził na sprężynie. Jakby był niezbyt dopracowanym androidem. Reszta jego ekipy… Kiedy siedzi z nimi za stołem trudno stwierdzić, czy pozostali to nie są manekiny powtykane za blat dla dodania powagi. A to, co wtedy się mówi to jakieś „bajki robotów”.

O tym właśnie mówię odnosząc się do przywołanej wcześniej walki o serca Polaków. Tych oczywiście, co je mają.

No a jeśli chodzi o starcie na argumenty? Przypomnę ponownie, że mam w tej sprawie tyle do powiedzenie, co tych 900 pytanych. Jednak skoro to wystarczy niektórym by uznać profesorów za dyletantów, to znaczy, że tyle starczy i mnie. Swoją drogą ciekawe, czemu na podstawie wyników badań, z których wynika, że dla ponad 70% Polaków obecny rząd to oczywista zbiorowa pomyłka, nikt nie postuluje natychmiastowego przegnania Tuska gdzie pieprz rośnie?

Ale wróćmy do meritum. Na podstawie tego, co nazwałbym „ogólnym wrażeniem” sądzę, że brak możliwości porozumienia między zespołem Laska i ekspertami Macierewicza leży także w fundamentalnej różnicy w podejściu do badanego problemu. O ile taki Rońda stara się posiadaną wiedzę i doświadczenia odnieść do badanej sprawy, eksperci rządowi chyba robią coś odwrotnego. Oni najwyraźniej dopasowują sobie zdarzenia ze Smoleńska do swoich wcześniejszych doświadczeń. Niezbyt chętnie zatrzymując się przy tym wszystkim, co jakby z ich doświadczeniem stoi w sprzeczności. Przykładem może być choćby lekceważenie, z jakim Lasek odniósł się do uwag, że komisji w której uczestniczył wynik pomiaru brzozy rozjechał się wcale nie o centymetry z tym, którego dokonali prokuratorzy czy gdy miał wyjaśnić czemu na załączniku do raportu jeden z punktów TAWS zamazano z precyzją kogoś, kto trzy dni wcześniej kupił swój pierwszy komputer.

To wszystko sprawia, że egzekucja, którą zaplanowano i zaczęto wdrażać na Czerskiej, może ostatecznie skończyć się czymś w rodzaju walnięcia się obuchem w łeb. Niezamierzonego ale jakże zasłużonego.


sobota, 28 września 2013

Łapówka czyli dramatyczna dewaluacja władzy



Informacja o próbie skorumpowania wiceministra finansów Parafianowicza na chwilę wprowadziła mnie w stan szoku. Nie dlatego, że ktoś próbował wręczyć łapówkę politykowi związanemu z obecna władzą. Po historii pani Beaty Sawickiej a już szczególnie po jej epilogu, gdy uznano ją za niewinną dziwię się, że na polityków PO nie spada co dnia istny deszcz pieniędzy. Dla większej konfidencji popakowanych w gustowne koperty a dla elegancji skropionych perfumą. Żeby nie śmierdziały…  Szoku nie spowodowało też to, że ów wodzony na pokuszenie polityk zajmuje tak wysokie stanowisko. Wszak właśnie trzymani jesteśmy w niepewności w kwestii tego jak inny wiceminister tego rządu robi, że wydaje więcej niż zarabia. Tu przyszło mi do głowy takie „zdziwienie pomocnicze”. Czemu mianowicie nie zrobią ewentualnego wiceministra-cudotwórcy ministrem finansów w miejsce Rostowskiego, który zwyczajnie nie daje rady i wyskubuje już, zdawałoby się nienaruszalne, zaskórniaki. On by po prostu kasę rozmnażał i tyle.
Mój stan był wynikiem dwóch bardzo istotnych szczegółów, które pojawiły się w informacji o incydencie, którego bohaterem czy tam „bohaterem” był wspomniany wiceminister Parafianowicz. Pierwszy to wysokość kwoty. Zasiadając do napisania tego tekstu znalazłem sobie ponownie informację o incydencie i zauważyłem, że niemal wszystkie umieszczone pod nią komentarze dotyczyły wysokości a w zasadzie niskości kwoty przeznaczonej dla wiceministra finansów w rządzie III RP.
„Upadek prestiżu ! Sześć tysięcy w kopercie ? Ministrowi ? Ludzie ? Czy wy nie macie pojęcia o cenniku ?...” – pyta komentator o nicku qaduk*
 6 tysięcy złotych. To prawie dziesięć razy mniej niż kwota, za którą zatrzymano w tym samym czasie prezydenta Tarnowa. A czy kto wie, gdzie w ogóle ten Tarnów jest?
Drugi szczegół, w moim odczuciu mocno powiązany z tym pierwszym a właściwie chyba determinujący go, to intrygujące słowa człowieka z kopertą. „To dla ciebie”.*
Ta konfidencja, wskazuje na to, że człowiek z kopertą znał pana wiceministra. I w tej sprawie wydaje się, że słowo „znał” może mieć więcej niż tylko to potoczne znaczenie. Na przykład „niezbyt wysoko cenił”. Też w niezbyt dosłownym a raczej niejednoznacznym znaczeniu.
Jest w tej historii jeszcze jeden żenujący moim zdaniem moment. Premier Tusk pochwalił uczciwego wiceministra podczas briefingu w sejmie. „Co do samego zachowania wiceministra Parafianowicza nie mam żadnych wątpliwości. Dokładnie tak urzędnik powinien się zachować, kiedy pada ofiarą takiej prowokacji czy próby przekupstwa.”** – wyjaśnił mając przy ustach baterię mikrofonów. Ktoś zapyta co w tym żenującego. Ta bateria mikrofonów właśnie i ta z pozoru trzeźwa i rozsądna odpowiedź Premiera.
Wydaje mi się, że w poważnym państwie po czymś takim żaden szanujący się dziennikarz nie zadawałby żadnemu politykowi pytania o podobny incydent i zachowanie urzędnika no bo o co tu pytać ?! Jestem przekonany, że w poważnym państwie Premier, któremu by zadano pytanie o ocenę podobnego zachowania swego ministra zrobiłby oczy, zamilkłby na chwilę starając się zrozumieć o co w ogóle chodzi tym z mikrofonami a gdyby wreszcie zrozumiał, rzuciłby pewnie tylko krótkie „Sp*****lajcie!”. W poważnym państwie tak by właśnie było. No bo o co tu pytać? Nie wypada!


czwartek, 26 września 2013

Profesor i idiota

Trudno stwierdzić co było rzeczywistym zamiarem Agnieszki Gozdyry, gdy do dyskusji o kompetencjach profesorów Rońdy, Obrębskiego i Binieńdy zapraszała profesora Glińskiego i Daniela Olbrychskiego. Nie sądzę, by było to, co ostatecznie zobaczyłem a raczej sądzę, że geniusz spłynął na nią mimowolnie a nawet wbrew jej woli. Bo najpewniej miała to być kolejna odsłoną trwającej w mediach egzekucji. Wyszła natomiast genialna ilustracja tego, jak przebiega dyskusja nad kompetencjami wspomnianych uczonych czy też ich brakiem.
Myślę, że tytułowego podziału ról w tej dyskusji nie muszę jakoś szczegółowo omawiać. Nie twierdze, że Daniel Olbrychski jako taki jest idiotą. Prezentuje się jednak w ten sposób za każdym razem, kiedy występuje publicznie nie w roli, którą ktoś mu napisał ale wtedy, gdy jest Danielem Olbrychskim – znawcą wszystkiego. Pierwszy raz pamiętam go w tej roli w sławnej rozmowie z Bronisławem Wildsteinem, gdy bezpodstawnie oskarżał publicystę o składanie donosu na Mirosława Chojeckiego. Nieco później nawet czyniłem publiczne wyrzuty Robertowi Mazurkowi, który pod pretekstem wywiadu dokonał brutalnego gwałtu na intelekcie wielkiego aktora. Przy wybitnym zresztą udziale samego poszkodowanego, który, zanim został poddany intelektualnej przemocy, dokonał takiegoż stripteasu pokazując, że nie za bardzo ma się czym chwalić.
Od tamtego momentu każdy, kto stara się robić z Olbrychskiego specjalistę „od nawozów i od świata”* musi sobie zdawać sprawę, że wyrządza temu człowiekowi oczywistą krzywdę. Krzywdę wyrządza też tym wszystkim, którzy muszą na to patrzeć zaciskając bezsilnie pięści i zęby wobec takiego okrucieństwa.
Ale wróćmy do geniuszu, który spłynął wczoraj na Gozdyrę. Widać już za bardzo nie miał na kogo ale spłynął. I trzeba jej to oddać. Mam wielką nadzieję, że zrozumie i doceni.
W tym wywiadzie, niczym w pigułce, zamknięta została cała dyskusja nad tym czy mają a jeśli mają to jakie, kompetencje osoby z naukowymi tytułami, występujące jako eksperci zespołu, kierowanego przez Antoniego Macierewicza.
W dyskusji tej podobnie jak wczoraj na krzesełkach u Gozdyry, naprzeciw ludzi spełnionych zawodowo i mających konkretne naukowe dokonania w określonych dziedzinach stoi osobliwa zbieranina na czele z Olbrychskim właśnie, Żakowskim, Leszkiem Millerem, Kudrycką, Kamilem Sikorą publikującym w „Na temat”, i „lubiącym czytać i pisać o polityce i ekonomii” oraz odbierać profesorom naukowe stopnie**, czy Stefanem Niesiołowskim. Z tego grona tytuły naukowe mają Kudrycka i Niesiołowski ale żadne z nich w zakresie, jak to określił pan Olbrychski, „katastrof lotniczych”. I nie jest to dziwne bo wykształcenia a już z pewnością tytułu naukowego w tej specjalności nie ma chyba nikt. W każdym razie w Polsce. Pan Niesiołowski sam to przyznał zresztą choć tego samokrytycyzmu brakuje mu, gdy zaczyna wcielać się w rolę płomiennookiego szefa uczelnianego ZMP z początku lat 50 XX wieku, chcącego wywalać profesorów (na razie tylko Kleibera) za nieprawomyślność. Z tego grona, gdyby faktycznie skupić się na oczekiwaniach Olbrychskiego, największym ekspertem jest rzecz jasna Leszek Miller, którzy w katastrofie uczestniczył. Nie w jej wyjaśnieniu a w samej katastrofie oczywiście. Ale jakie to ma dla kogoś takiego jak Olbrychski znaczenie?
Dzisiaj ten zaplanowany przez kogoś tam, nie wiem kogo, a zainicjowany przez kolejna specjalistkę od „katastrof”, Agnieszkę Kublik „kabaret Macierewicza” przybiera dość zaskakujący kształt, gdy jej metodę przykłada się do ludzi z ekipy Jerzego Millera i Macieja Laska. Którzy nie maja oporów by o swoich adwersarzach mówić, że to „amatorzy”. Tak stwierdził Edward Łojek, członek PKBWL, którego kompetencji i dorobku naukowego na szybko nie byłem w stanie sprawdzić a który na stronie komisji figuruje z informacją „specjalność- eksploatacja lotnicza”. Wspomniano już o tym, że pani Agata Kaczyńska to z kolei specjalista w zakresie wyszkolenia, budowy i eksploatacji spadochronów i paralotni oraz prawa lotniczego. Do tego dochodzi jeszcze analityk ruchu dwukierunkowego na drogach dwupasmowych czy wreszcie psycholog dorabiający w salonie kosmetycznym jako ekspert od odchudzania. To za „Gazetą Polskią”. Sam szef zespołu doktoryzował się przedstawiając rozprawę na temat „Wpływ interferencji aerodynamicznej na ruch zrzucanych z samolotu zasobników"****
To zaś tłumaczy zarówno brak ochoty ze strony pani Kublik czy kogokolwiek z TVN, by podobnej wiwisekcji jak ta, którą przechodzą Rońda, Obrębski i Binienda poddać ekipę z drugiej strony barykady jak też niechęć wobec propozycji konfrontacji tego fachowego towarzystwa z „kabareciarzami” Macierewicza. Choć wedle słów Łojka pewnie by ich roznieśli. Czemu nie chcą choć i oni i wszyscy inni, Żakowski, Kublik i cała reszta znawców „od nawozów” uważa, że jest to nie tylko potrzebne ale wręcz konieczne? Nie wiem. Logiki w tym nie ma żadnej.
* Salon Niezależnych, „Telewizja”


środa, 25 września 2013

Polska czyli absurd

Wczoraj, kiedy pisałem ten tekst, chciałem nadać mu dość absurdalnie brzmiący tytuł „Palikot z ust mi wyjął”. Co pewnie by zainteresowało niejednego ale raczej nie tym rodzajem ciekawości, którego bym sobie życzył. Niemniej jednak tym razem błazen z Biłgoraju powiedział niemal dosłownie to, co mówię od dość dawna za każdym razem jak mi przyjdzie tłumaczyć temu i owemu jak to w kwietniu 2010 r. nasze państwo „zdało egzamin”.
Od razu wyjaśnię tym, którzy do dziś nie mogą otrząsnąć się z podziwu dla perfekcji przeprowadzenia setki pogrzebów. Bo tylko o to mogło chodzić zachwycającemu się wtedy państwem i jego sprawnością. O nic innego. Wszystko inne z postawiona tezą było mocno na bakier. Co tam było, jest!  Jeśli dla kogoś to, że udaje się w ciągu kilku tygodni pochować koło setki ofiar jest miarą sprawności naszego czy jakiegokolwiek innego państwa i tych, którzy nim rządzą, to znam kilku ludzi, którzy spokojnie mogliby naszą obecną elitę władzy już teraz zmienić na stanowiskach bez szkody dla kogokolwiek czy czegokolwiek. Oni taką sprawnością popisują się co dnia. Taki mają zawód. Z tą różnicą, że nie mają żadnego, najmniejszego nawet udziału w tym, co sprawia, że maja ciągle nowych klientów. Z tą różnicą w stosunku do naszej elity władzy.
Ta przywołana wtedy sprawność przypomina mi scenę z montypythonowkiego „Żywota Brajana”. Tę, w której pod krzyż z wiszącym na nim bohaterem przychodzą dawni towarzysze Brajana z Ludowego(czy też Narodowego) Frontu Judei by dokonać zbiorowego samobójstwa, podsumowanego już po wszystkim przez jednego z umierających „Ale im pokazaliśmy!”. Tak, styl w jakim państwo zdało egzamin był (pozostając w klimacie Monty Pythona) dokładnie z tej samej beczki. Też „pokazaliśmy”
Omówię wynik tego egzaminu w sposób, którzy narzuca się wręcz jeśli wziąć pod uwagę to, co stało się w Smoleńsku i to, w jaki sposób to podsumowano tu u nas, na miejscu. Jeśli weźmie się pod uwagę to, że skutkiem tragicznego kwietnia 2010 r. były niemal wyłącznie awanse i ordery a nie pociągnął on za sobą żadnych nieprzyjemnych skutków dla nikogo konkretnego poza rodzinami tych, którzy zginęli, można wysnuć tylko jeden wniosek. Jeśli wziąć za punkt wyjścia sławną wypowiedź obecnego prezydenta Komorowskiego, iż państwo zdało egzamin to zgodzić się z nią można tylko w jednym wypadku. Jeśli przyjmie się, iż celem a może i zamiarem tego państwa było to, co stało się w Smoleńsku. A miarą tego sukcesu było to, jakie były tego następstwa. Absurdalna logika? Ale nie do mnie pretensje.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Komorowski starał się powiedzieć coś innego. To zaś, co powiedział należy położyć na karb jego znanych i nie raz widzianych ograniczeń, które były wszak źródłem nie tylko tego jednego „braku precyzji”. Niemniej po tych, nazwijmy je niefortunnymi, słowach wielu podjęło starania, by stały się one ciałem. Produkując w efekcie twór państwopodobny, w którym władza od kilku lat toczy permanentną „zimną wojnę” ze znaczną częścią społeczeństwa. Zapominając że nie od tego jest, zapominając od czego jest. I bynajmniej nie jest to żadna wojna obronna.
Państwo, którego dotyka taka tragedia jest w stanie zdać egzamin pod warunkiem, że odkryje przyczyny, wskaże (i ukarze) winnych i podejmie działania, które wykluczą podobne zdarzenia w przyszłości. I, co najistotniejsze, zminimalizuje skutki społeczne takiego zdarzenia
Jeśli prześledzimy to, co działo się i dzieje się po tragedii smoleńskiej trudno stwierdzić, że którykolwiek z tych warunków został spełniony. Im dłużej trwa proces „wyjaśniania” tym więcej Polaków zdaje się wiedzieć coraz mniej. I dochodzimy do reakcji paradoksalnych, kiedy mamy się śmiać z „eksperymentów myślowych” a z powagą podchodzić do fachowości speców, którzy nie tylko mieli problem z kluczowym pomiarem za pomocą linijki ale nie widzą w tym problemu. Mają natomiast poważny problem ze wskazaniem tego, który jest chodzącą „analizą fonoskopijną” wychwytującą Błasika z tysiąca kilometrów. Wbrew późniejszym, profesjonalnym analizom. Bo Błasik „leżał obok radiotelegrafisty”.
Jeszcze gorzej jest z drugim warunkiem. O tym, jak daleko nam a w zasadzie IM do jego spełnienia świadczy to choćby, ze z TAMTEJ strony jest to w stanie zauważyć i publicznie przyznać wyłącznie ktoś, kto jest absolutnym zaprzeczeniem jakichkolwiek wartości w polityce. Jeśli więc ONI okazują się gorsi nawet od niego, to kim ONI są do cholery?
„- Polska to jest taki kraj, w którym może zginąć prezydent, ważne osoby w państwie i żaden urzędnik nie ponosi odpowiedzialności. To jest tak absurdalne, że trudno się z tym pogodzić. To wielka potwarz dla polskiego państwa, że nie potrafimy ustalić, jaki urzędnik jest odpowiedzialny za śmierć prezydenta. To rzecz, która się nie mieści w głowie.”*
To właśnie opinia, którą Palikot wyjął mi z ust. Powtarzam ją od kilku lat jako coś oczywistego. I nie mam wątpliwości, że jej oczywistości nie dostrzega się tylko przy złej woli.
O wykluczeniu podobnych zdarzeń nawet nie chce mówić. Jeśli całość działań w sprawie tragedii smoleńskiej sprawia wrażenie zacierania śladów, niczemu nie zapobiegnie. Raczej odbije się nam czymś podobnym. Może nie tak tragicznym. Choć kto wie.
I sprawa ostatnia. Nie tak dawno ponownie tłumaczyłem komuś co w moim odczuciu było, jest i pozostanie największym, niewybaczalnym grzechem obecnej ekipy. Po 10 kwietnia stało się coś, co mogło dać początek powrotowi społecznego spokoju i zakończyć społecznemu rozdarciu. I naprawdę nie było wiele potrzeba, by to osiągnąć. Mówiąc krótko nie było za to ceną zbyt wygórowaną na przykład postawienie pomnika. Choćby i na Krakowskim. Zamiast tego mieliśmy małostkowość, z której urodziło się liczne stadko parszywych szczurów z partyjnymi legitymacjami ujawniające się za każdym razem gdy ktoś gdzieś za głośno przypomni Lecha Kaczyńskiego. Szczególnie ciekawie wyglądają te szczury, które z perspektywy swoich dwudziestu kilku lat oceniają dorobek Prezydenta. Nie wiem czy dla nich to metoda by wykazać się i zaistnieć w partyjnej hierarchii.
W efekcie zamiast pojednania mieliśmy Cybę. I to jest właśnie „opus magnum” Donalda Tuska. Nie przebije on tego a raczej nie zamaże choćby wybudował metro stąd do Nowego Jorku z pętlą na biegunie a potem sam osobiście zdobył mistrza świata w futbolówkę.
10 kwietnia 2010 r. skończyły się racjonalne dyskusje o państwie i polityce. Racjonalizm tym pojęciom może przywrócić tylko najboleśniejszy upadek tych, którzy za to państwo wtedy i teraz ponoszą odpowiedzialność. Nie chodzi wcale o symbol, choć one są oczywiście potrzebne. Chodzi o przykład. Boleśnie racjonalny przykład, pokazujący jak kończą niegodziwcy u władzy. Jeśli tego nie będzie, będą Cyby. Innego wyjścia nie ma.

wtorek, 24 września 2013

Natural born killers

Smutny a nawet koszmarny epilog do równie koszmarnej historii sprzed wielu miesięcy, zatytułowanej „budowa autostrad w Polsce” przeczytać można w Gazecie Prawnej.* To historia prawdopodobnego końca firmy, która uratowała swego czasu kilka twarzy z pierwszych stron gazet a jakby przy okazji posadę swego obecnego kata, pana Lecha Witeckiego, szefa GDDKiA. W liście do Witeckiego prezes niemiecko-czeskiej firmy Boegl a Krysl napisał, że „dochodzi do likwidacji spółki budowlanej, która nawet kosztem strat finansowych, zamiast sporów sądowych, wolała się wywiązać z honorem z umów i ukończyć swoje budowy”*. Rzecz dotyczy 100 milionów kar umownych, naliczonych tej formie przez GDDKiA w związku z realizacją niegdysiejszej „mission impossible” czyli najpierw zapewnieniem „przejezdności” a później ukończeniem kluczowego odcinka autostrady A2. Tego, który przed Euro12 stał się najpilniej obserwowaną „wielką budową socja… III RP”.Była i „Gruba Berta” i sieć pękająca od zachwytów miłośników ministra Nowaka, którzy natychmiast pojechali testować „przejezdność”, zapoznając się przy okazji z wkładem III RP w rozwój współczesnej semantyki.
Ja nie twierdzę, że te 100 milionów to coś, co Witecki i jego ludzie wzięli ot tak, z czapy. Nie twierdze też, że szefowie Boegl a Krysl nie ponoszą winy choćby przez niezbyt uważne przeczytanie podpisywanych w pośpiechu umów czy też w skutek nadmiernej wiary w to, że ich przysługa zrodzi przysługę, z której to oni skorzystają. Nie twierdze tego absolutnie.
Tym bardziej nie twierdze, że odcinek tak zwany „środkowy odcinek” autostrady A2 to jakieś zjawisko paranormalne, coś w rodzaju „trójkąta bermudzkiego” w którym z niewyjaśnionych powodów znikają firmy budowlane, specjalizujące się w drogowych przedsięwzięciach. Po COVEC (która na szczęście dla niej znikła tylko z naszego rynku) i DSS przyszła kolej na Boegl a Krysl.
Boegl a Krysl to nie jakaś tam podwórkowa ekipa, co się skrzyknęła bo poszedł chyr, że jest interes do zrobienia. Ma na swoim koncie kilka inwestycji. W Polsce i nie tylko w Polsce. Mało prawdopodobne jest więc, że wpakowała się w coś, co było ponad jej siły. Okazało się jednak, że budowa autostrad w Polsce to coś, co i ja przerosło. I tu pojawia się pytanie, czemu tak jest, że uścisk dłoni szefów naszych „dróg krajowych i autostrad” często jest śmiertelny. 
Obok mojego miasta znajduje się koniec autostrady A1. Jako dziecko byłem przekonany, że żadna droga nie ma końca. Nawet jak gdzieś tam dotrze do gór nieprzebytych czy oceanu bezkresnego, zgrabnie zakręci i znajdzie kierunek, w którym dalej podąża. Od wielu miesięcy widzę koniec drogi. Tym ciekawszy, że wcale nie mający prawa istnieć. Ponad rok temu z budowy zeszła irlandzka firma SRB, procesująca się obecnie z GDDKiA o 1 miliard złotych należności za wykonane prace. Konflikt między GDDKiA i SRB i list prezesa Boegl a Krysl przywołują z kolei dramatyczne zakończenie współpracy Generalnej Dyrekcji z kolejna firmą zaangażowaną w budowę autostrady A1. Jarosław Duszewski, prezes firmy Alpine Bau,  która zeszła z budowy mostu w Mszanie napisał do szefa GDDKiA list. Pisał w nim „
 „Z polskiej zielonej wyspy uczynił pan rzeźnię polskich i europejskich firm budowlanych. Jest pan jedynym urzędnikiem w UE, który przy tak ogromnych środkach doprowadził do zapaści budownictwa drogowego, a kraj pozbawił koła napędowego przeciw recesji - pisze w dramatycznym tonie Duszewski. Może być Pan dumny, 600 ludzi pozostaje bez pracy w Polsce i 15000 w Europie przez Pana. List ambasadorów do Pana Premiera Janusza Piechocińskiego, w sprawie stosowanych przez Pana nieczystych i nie przyjętych w normalnych stosunkach biznesowych praktyk, powinien zmusić Pana przełożonych i to będę walczył w imieniu 600 polskich pracowników, których pozbawił Pan pracy, do jednoznacznego pozbawienia Pana stanowiska.”**
Zaiste trudno przejść obojętnie obok niektórych stwierdzeń zacytowanego listu. I to bez względu na to, czy Alpine Bau padła ofiarą okoliczności, czyjejś złej woli czy też własnej niefrasobliwości. Pamiętam kampanię wyborczą sprzed kilkunastu już lat, gdzie jedna z politycznych sił, której rdzeń z czasem, że tak powiem, zlał się w Platformę Obywatelską, swój program gospodarczy opierała na twierdzeniu, że budowa autostrad może napędzić nasza gospodarkę. I coś w tym być musi bo trudno znaleźć inną dziedzinę, która byłaby w stanie wygenerować taką liczbę miejsc pracy. Szczególnie gdy ogromna część funduszy przychodzi z zewnątrz niczym prezent.
Okazuje się jednak, że nie u nas. Mimo tego, że na drogi dostaliśmy z Unii ogromne pieniądze, które powinny wygenerować nam wzrost PKB rzędu 0,5 punktu procentowego i przy okazji drastycznie zmniejszyć bezrobocie nadal ledwie wystajemy jak piaszczysta lacha z morza kryzysu a stopa bezrobocia co najwyżej drgała sezonowo.
Zamiast tych profitów udało się nam wygenerować w dziedzinie drogownictwa osobliwy „inkubator przedsiębiorczości”. Działający na opak temu, co być powinno i co podpowiada logika. Niczym doborowe stado urodzonych morderców firm, które zdążyły liznąć świata zanim im rozum odebrało i porwały się na III RP.

** http://www.dziennikzachodni.pl/artykul/930875,alpine-bau-do-gddkia-lech-witecki-to-rzeznik-firm-budowlanych-list,id,t.html

niedziela, 22 września 2013

Ocieplanie wizerunku czyli matka siedzi z tyłu



Pomysł był zaiste szatański. Choć równocześnie żałosny. Szatański był pomysł by do ocieplania wizerunku prezydenta Warszawy wykorzystać najbardziej chyba nielubianą a być może wręcz znienawidzoną grupę zawodową w mieście.* Nikt normalny by na coś takiego nie wpadł, dlatego właśnie obstawiam interwencję piekielną. I nie dam przy tym głowy, że miała ona pomóc obecnej Prezydent MS Warszawy.
Żałosny ów koncept był zaś z dwóch powodów. Pierwszy to oczywiste skojarzenie już nie tylko z PRL-em i klasycznymi wtedy pomysłami w rodzaju malowania trawy olejna na zielono ale wręcz z PRL-em przefiltrowaną przez wyobraźnię czy spostrzegawczość Barei. Pamiętają czytelnicy zapewne nieśmiertelny dialog:
- A gdyby staruszka tu przechodziła? Byście ją przejechali? A to być może wasza matka!
- Ale jak ja mogę przejechać matkę jak moja matka siedzi z tyłu?
 
-  Halo, tu brzoza […] powiedział, że matka siedzi z tyłu!**
Drugi powód zaś jest taki, że ustawka „pomagających” HGW utrzymać władzę się nie udała. I tu taka ciekawostka, czemu się nie udała. Domyślam się, że Pereira zdolności parapsychologicznych nie posiada. I nie obudził się z genialna myślą, że trzeba podpuścić komendanta, a nuż się jakoś tam sypnie. Po prostu ktoś rzecz cała mu nadał. Bo o sprawie „ludzie na mieście gadają”. I tego ktosia trzeba szukać albo w ratuszu, albo na krawężniku, stojącego z bezużyteczną chwilowo blokadą. Wśród tych, którzy niby murem stoją…
To zaś oznacza, że szeregi są jakby zmurszale i gotowe się posypać. Starczy, że kozak czy tam tatar na horyzoncie już będzie widoczny. I nie jest to strach a raczej poczucie bezsensu a może nawet pewnego surrealizmu sytuacji. Kiedy w sieci czyta się kłótnie o dorobek pani Hanny, nieodmiennie pojawia się wątek „pani Prezydent na osiedlowej siłowni” i „pani Prezydent na karuzeli”. Obśmiewane do rozpuku. Słusznie zresztą obśmiewane, bo widać wyraźnie, że do siłowni, nie mówiąc już o karuzeli, pasuje pani Gronkiewicz-Waltz jak pieść do nosa. Myślę, że wsparcie straży miejskiej, która robi co może ale „więcej już nie może bo media rozjadą” znajdzie się wysoko w zestawieniu warszawskich „barw kampanii”.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że i w tym przypadku jedni zobaczą jedno, inni drugie. Podobnie jak jedno widzi „niezależna”***, która zresztą cała rzecz sprawdziła, a drugie widzi „Wyborcza”****, sugerująca, że dzielny komendant okopał się ze swą niezależnością i fachowością i nikt nie był w stanie przedrzeć się przez zasieki z bezużytecznych z jakiegoś powodu blokad na koła i wały z nieużywanych bloczków mandatowych.
Ja osobiści myślę, że w „Wyborczej” po prostu przydziałowy zapas przenikliwości na kwartał czy tam miesiąc (nie wiem, jak przydzielają) wciągnąć musieli czytacze protokołów z przesłuchań. I tak, jak tam nie umknął nawet „sklejany samolocik” tak w tym przypadku ze spokojem przeszli do porządku nad tym, że strażnik miejski, sam, bez żadnych nacisków zimniejsza liczbę „holowani” i tylko nie wiedzieć czemu, skarży się, ze bardziej już nie może. Choć każdy strażnik miejski prędzej by pękł niż mandatu nie wypisał.
Ale, mimo krytycznego podejścia do istoty metod, ich urodę chwalić warto.  Zastanawiając się przy tym co jeszcze mogłoby wzbogacić folklor tej kampanii. Na przykład rozszerzenie „sztabu” o miejskich „kanarów” zdobnych ogromnymi przypinkami, prezentującymi zniewalający uśmiech pani Prezydent. Tak, to byłby niezły ruch. Cała Warszawa by się nie posiadała z podziwu.

* „Do tej pory dostawali od mej skromnej osoby bluzgi, ale teraz jeszcze będę im pluł w te sprzedajne ryje:D” – fragment komentarza spod tekstu o sprawie w „Dzienniku” http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/438518,straz-miejska-wspiera-hgw-i-ogranicza-mandaty-prowokacja-dziennikarska.html,1,4

**