Czytam właśnie cierpki
tekst, starający się podsumować wizytę przyszłego być może Prezydenta
Stanów Zjednoczonych i po raz koleiny zdumiewam się tym, czego moi Rodacy oczekiwali
albo oczekują po takich eventach. W tym konkretnym przypadku i tak jest nieźle
bo w zasadzie merytorycznie choć przyznaję, że ostatnia część rozważań kolego,
zatytułowana „Gdzie jest lista polskich
życzeń? nieco mnie ubawiła. W związku z powyższym proszę nie pytać gdzie
moim skromnym zdaniem jest. Ta lista.
Trudno oczekiwać naszego sukcesu jeśli głównym punktem rozważań nad zbliżającym
się przyjazdem Romneya było to czy spotka się z Kaczyńskim oraz jakie znaczenie
ma fakt pominięcia tego punktu. Niestety taki przekaz przebijał również z tak
zwanych „poważnych mediów”. Zatem skoro sami uznaliśmy, że dla nas Romney ma
być głownie narzędziem do obicia „kaczora” to rzecz jest udana w 100%. Przecież
się nie spotkał. Posłużył innym jako zakopiański „biały miś” i tyle. Więcej od
niego nie oczekiwali. Bo i czego mogli oczekiwać?
Nasza polityka zagraniczna dryfuje i oczekiwać od kogokolwiek, że będzie
nas traktował poważnie i jeszcze przejmował się naszymi „listami życzeń” jest
oczywistą aberracją.
Czemu ma się z nami liczyć (przyszły) szef najpotężniejszego światowego
mocarstwa jeśli nie liczy się nikt inny? Co my, traktowani z dystansem albo z
góry dosłownie przez wszystkich, od Moskwy przez Berlin i Paryż po Wilno w
ogóle możemy być partnerem do rozmowy? O czym?
Kiedy dziś, z dzisiejszej perspektywy słucha się krytyki koncepcji Lecha
Kaczyńskiego chce się aż podskoczyć z okrzykiem: „Może to były chybione koncepcje.
Ale choć były! Do czegoś zmierzały”.
Mamy za złe Romneyowi brak konkretów, przykryty komunałami. A jakich
konkretów się spodziewamy? My, którzy tak wiele zrobiliśmy w ostatnich latach
aby nasz sojusz ze Stanami wystawić na wielką próbę. I dziś raczej powinniśmy
się cieszyć, że jakiś tam, dość ważny gość z kraju, w którym nie zawsze
przykłada się wielką wagę do tego wszystkiego, co nie znajduje się w granicach „Junajtet
Stejts”, zechciał w ogóle do nas przylecieć. I że ostatecznie trafił. Wiedział
gdzie jest to Poland. Mógł przecież wziąć kurs na Holand. Taki drobny niuans wszak
tylko różni te dwie nazwy..
Kiedy patrzymy na odwiedziny naszego kraju przez Romneya jak na taką
niespodziewaną, letnią wizytę Św. Mikołaja z nadprogramowym worem prezentów,
nie zapominajmy, że zanim będziemy mogli do tego wora zapuścić żurawia
zostaniemy tradycyjnie zapytanie „A czy byłeś grzeczny?”
Nie jestem pewien czy zdołamy przekonać go, że tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz