wtorek, 31 lipca 2012

Św. Mikołaj Romney


Czytam właśnie cierpki tekst, starający się podsumować wizytę przyszłego być może Prezydenta Stanów Zjednoczonych i po raz koleiny zdumiewam się tym, czego moi Rodacy oczekiwali albo oczekują po takich eventach. W tym konkretnym przypadku i tak jest nieźle bo w zasadzie merytorycznie choć przyznaję, że ostatnia część rozważań kolego, zatytułowana „Gdzie jest lista polskich życzeń? nieco mnie ubawiła. W związku z powyższym proszę nie pytać gdzie moim skromnym zdaniem jest. Ta lista.
Trudno oczekiwać naszego sukcesu jeśli głównym punktem rozważań nad zbliżającym się przyjazdem Romneya było to czy spotka się z Kaczyńskim oraz jakie znaczenie ma fakt pominięcia tego punktu. Niestety taki przekaz przebijał również z tak zwanych „poważnych mediów”. Zatem skoro sami uznaliśmy, że dla nas Romney ma być głownie narzędziem do obicia „kaczora” to rzecz jest udana w 100%. Przecież się nie spotkał. Posłużył innym jako zakopiański „biały miś” i tyle. Więcej od niego nie oczekiwali. Bo i czego mogli oczekiwać?
Nasza polityka zagraniczna dryfuje i oczekiwać od kogokolwiek, że będzie nas traktował poważnie i jeszcze przejmował się naszymi „listami życzeń” jest oczywistą aberracją.
Czemu ma się z nami liczyć (przyszły) szef najpotężniejszego światowego mocarstwa jeśli nie liczy się nikt inny? Co my, traktowani z dystansem albo z góry dosłownie przez wszystkich, od Moskwy przez Berlin i Paryż po Wilno w ogóle możemy być partnerem do rozmowy? O czym?
Kiedy dziś, z dzisiejszej perspektywy słucha się krytyki koncepcji Lecha Kaczyńskiego chce się aż podskoczyć z okrzykiem: „Może to były chybione koncepcje. Ale choć były! Do czegoś zmierzały”.
Mamy za złe Romneyowi brak konkretów, przykryty komunałami. A jakich konkretów się spodziewamy? My, którzy tak wiele zrobiliśmy w ostatnich latach aby nasz sojusz ze Stanami wystawić na wielką próbę. I dziś raczej powinniśmy się cieszyć, że jakiś tam, dość ważny gość z kraju, w którym nie zawsze przykłada się wielką wagę do tego wszystkiego, co nie znajduje się w granicach „Junajtet Stejts”, zechciał w ogóle do nas przylecieć. I że ostatecznie trafił. Wiedział gdzie jest to Poland. Mógł przecież wziąć kurs na Holand. Taki drobny niuans wszak tylko różni te dwie nazwy..
Kiedy patrzymy na odwiedziny naszego kraju przez Romneya jak na taką niespodziewaną, letnią wizytę Św. Mikołaja z nadprogramowym worem prezentów, nie zapominajmy, że zanim będziemy mogli do tego wora zapuścić żurawia zostaniemy tradycyjnie zapytanie „A czy byłeś grzeczny?”
Nie jestem pewien czy zdołamy przekonać go, że tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz