poniedziałek, 9 lipca 2012

Puszka z Rajmundem…

Powiem tak. Z punktu widzenia niektórych póki coś jest „pisowskie” jest świetnym narzędziem do chłostania. Kiedy nagle staje się „lisowskie” już tak świetnie do ręki nie pasuje. Taka osobliwa odmiana teorii względności Franca Fiszera. Kto nie wie, w oryginale było o nosie w…
Publikacja w tygodniku Lisa, poświęcona ojcu braci Kaczyńskich, merytorycznie znaczenie ma żadne. Dziwi co najwyżej osiągnięcie przez ciągle jeszcze usiłujący być pierwszoligowym tygodnik poziomu  miejscowej (mam na myśli Salon 24) „łowczyni grzechu prenatalnego”. Do czego zmierza publikacja trudno zgadnąć. Oczywiście jeśli się nie założy, że antykaczyńska obsesja redaktora naczelnego przekroczyła masę krytyczną. Nie wykluczam, ze właśnie w tym tkwi źródło tego tekstu. Ale jego znaczenie, wbrew temu co pisałem wcześniej, jest naprawdę wielkie.
Bez wątpienia mimowolnie, bp przecież nie z dobroci serca czy w efekcie jakiegoś skrajnie pozytywnego „wielkiego planu”, pismo Lisa zdjęło z prawicy klątwę „Dziadka z Wermachtu”. Jedno z piętn, które dotąd nie znajdowało żadnego skutecznego antidotum. Po chryi z Wojewódzkim i Figurskim to kolejny krok oddawania pola, na którym dotąd prawica brała w d**e bez prawa do wydania choćby jęku.  Tak, jak dzięki obu trefnisiom nie da się już powiedzieć, że ksenofobia połączona z zamiłowaniem do chamskich, knajpiany witzów to domena małomiasteczkowych „grubych karków”, co serce mają raczej po prawej stronie, tak teraz nie można mówić, że do gmerania w rodzinnych grobach konieczne są ręce Jacka Kurskiego. Oto „obóz postępu” (powiedzmy, że dość umiarkowanego) doczekał się własnych. I to jakich! Dzierżących tyle zaszczytnych nagród, że to grzebanie będzie trzeba chyba uznać za „zawód wyjątkowego zaufania społecznego”.
Można zaryzykować twierdzenie, że ów „numer Lisa” to kolejny z serii zabiegów operacji upiększania dotychczasowej „gęby prawicy”
Ale nie ta rywalizacja jest najistotniejsza. Doskoczenie Lisa do „Kury” jest niejako procesem naturalnym i w jakiś tam sposób zrozumiałym. Każda akcja wymaga reakcji więc czemu się dziwić.
I na tym można by skończyć.
Gdyby nie to, że zamiast końca mamy raczej do czynienia z początkiem.
Jak wiadomo od dziejów Rajmunda Kaczyńskiego ( tu ukłon w stroną naszej „łowczyni”), wiemy choćby o ojcu Donalda Tuska. Przyznać trzeba, że wspomnienie jego osoby nie przebija swym rozmachem tego, co funkcjonowało w publicznej przestrzeni na temat ojca Kaczyńskich. I bez wątpienia zaraz znajdzie się ktoś, kto ten brak zechce nadrobić. Uwolniony właśnie od strachu o to, że potraktowany zostanie jako „cmentarna hiena”. Po nim znajdzie się następny, który otrząśnie się z hieniej sierści i ruszy śladem rodzica Leszka Millera. Następny sięgnie…
Nie jest ważnie do kogo się dogrzebie i co znajdzie lub czego nie znajdzie. Ważne jest to, że znacznie trudniej będzie nazwać skur*****stwem rytuał uświęcony właśnie autorytetem wielokrotnego „Dziennikarza Roku”. Trudniej będzie adeptom zawodu, przedszkolakom dziennikarskiego rzemiosła wpoić, by nie byli hienami skoro hienim samcem alfa, dumnie obnoszącym napęczniałe z dumy hienie samcze atrybuty jest właśnie ów „Dziennikarz Roku”. Jak im powiedzieć, że bycie „Dziennikarzem Roku” to zło.
Ów „Dziennikarz Roku” zachował się, a właściwie od jakiegoś czasu zachowuje, jakby nigdy nie wyszedł  ponad poziom szkolnej gazetki. Kolejne cyrkowe numery, za którymi stoi są coraz bardziej czerstwe, nieprofesjonalne, puste. Zamiast merytorycznej dyskusji, jakiegoś mającego łatwą do określenia treść sporu, są czymś w rodzaju wypalenia w twarz konkurentowi „a twoja matka to k****!” Albo splunięcia.
Myślę, że część konkurencji już wkrótce stanie do wyścigu, którego zasady właśnie ustala Tomasz Lis. Pozostaje kibicować tym, co sobie odpuszczą. Niech Lis smiga sam. Też będzie ślicznie wyglądał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz