czwartek, 30 września 2010

I co my NATO czyli gen. Bieniek na ważnych salonach.

Zbiegły się wczoraj, zapewne całkiem przypadkiem, informacja o objęciu przez gen. Mieczysława Bieńka stanowiska Zastępcy Dowódcy Strategicznego NATO ds. transformacji z mocną publicystyką Artura Bilskiego w „Rzeczpospolitej” pt. „Znikająca polska armia”* będącą przygnębiającym opisem obecnego stanu naszej armii. Opisem, który nijak nie koresponduje z tym, wspomnianym na samym początku wyróżnieniem polskiego generała (mającego jakiś udział w tym stanie bieżącym naszych sił zbrojnych) a jeszcze bardziej z tą „transformacją”. Bo przecież rozumieć ją należy jako coś innowacyjnego a nie jako zamiar zastosowania w skali sojuszu naszych rozwiązań, nad którymi pochyla się Bilski.

Absurdalności tego zestawienia informacji dotyczącej generała i opisu zamieszczonego w „Rzeczpospolitej” dopełnia na dokładkę komentarz telewizyjny (wiem, że nijak nie obciążający ani natowskich decydentów ani gen. Bieńka lecz jakąś telewizyjną niemotę) będący czymś w rodzaju uzasadnienia tego wyróżnienia polskiego oficera. Wynika z niego, że za największą zasługę gen. Bieńka uznać należy to, że ten przyszły modernizator i transformator sojuszu… oddał ponad 3000 skoków na spadochronie. Wiem, że jest to wyczyn bo sam nie oddałem ani nie oddam zapewne choćby jednego, tylko jak się te skoki mają do kompetencji potrzebnych gen. Bieńkowi obecnie?

Zdaje sobie oczywiście sprawę, że gen. Bieniek nie jest osobą, która jakoś szczególnie odpowiada za to, że dziś armia państwa aspirującego nie tylko w regionie do roli „mocarstwa kieszonkowego” (skala Panie i Panowie!), liczącego 40 milionów obywateli, jest w stanie z ledwością ratować przed powodzią dwie, trzy gminy a już przerasta jej możliwości organizacja defilady z okazji wojskowego święta. Jeśli wskazać przyczynę tego stanu to zdecydowanie bardziej nazywa się ona „cywilna kontrola nad armią” niż Mieczysław Bieniek (i jakikolwiek inny generał). Ten idiotyczny koncept, zapoczątkowany groteskowo przez admirała Kołodziejczyka, który „cywilną kontrole” sprawował chyba dlatego głownie, że zamiast w mundurze marynarki wojennej, do ministerstwa przychodził w garniturze, sprawił i sprawia, że za zdolność bojową, lepiej lub gorzej, przez ostatnie dziesięciolecia odpowiadali ludzie wysyłani do resortu w roli liczykrupów uważających, ze jest jeden bóg- budżet a jego prorokiem jest minister finansów. Efektem tego były już wcześniejsze opisy armii zmieniającej bieliznę raz w miesiącu i tyleż razy mającej okazję zapoznać się z niezwykłym dla niej wynalazkiem prysznica. I to, że dziś chyba właśnie nasza armia najdalej posunęła się w realizacji sławetnej koncepcji „taniego państwa”.

Odsyłając do tekstu Bilskiego zaznaczam, że jest to istny thriller dla ludzi o mocnych nerwach. A już na pewno nie powinny go czytać osoby rozmiłowane w oglądaniu po różnych kanałach edukacyjnych programów poświęconych technice wojskowej.
Oczywiście po stanie naszych sił zbrojnych trudno spodziewać się jakichś szczególnych zaskoczeń jeśli za jego wykładnie przyjąć sławetny cytat z obecnego Prezydenta RP o lotnikach latających na wrotach od stodoły. W efekcie tak nieomal jest. Latają nasi wojacy na czymś co obecnie jest niewiele skuteczniejsze od tych wrót a jeżdżą w puszkach po konserwach.

Przypuszczam a właściwie pewien jestem, ze skoro smutną wiedzę o stanie naszych sił zbrojnych i naszych zdolności obronnych (a i zaczepnych) posiada pan Bilski to tym bardziej nie stanowi ona żadnej tajemnicy dla tych, którzy powinni ją posiadać niejako w imieniu największego militarnego sojuszu na naszym świecie.

I w tym kontekście składanie odpowiedzialności za rozwój sił NATO w ręce kogoś, kto tak naprawdę bardziej niż dowódcą sprawnej armii był kimś w rodzaju kustosza jednego z największych militarnych skansenów świata budzi mój niepokój. Bo skoro nasza armia gwarantuje mi co najwyżej, że jakby co to kiedyś przypłynie po mnie amfibią, ktoś musi mi gwarantować, że mnie obroni.

Poniekąd wyjaśnieniem całej sytuacji z wyniesieniem gen. Bieńka jest ta część informacji o jego awansie, która podaje, że swoje stanowisko gen. Bieniek będzie pełnił „rotacyjnie” wraz z przedstawicielem Włoch. Jest więc prawdopodobnym, że mamy tu do czynienia z podobna w swej istocie (czyli nie do końca poważną) konstrukcją jak wspomniana wcześniej „cywilna kontrola nad armią”. Służąca bardziej temu, by obywatele takiej Polski czy takich Włoch mogli się od czasu do czasu poczuć pewniej. A jak się poczują to rotacyjnie tę samą szanse dostaną, dajmy na to (tak mi się fajnie powiedziało:) Hiszpanie czy Duńczycy.

Ale sęk w tym, że wcale nie czuje się przez to lepiej. Wręcz przeciwnie. Jeśli mam na temat tego mechanizmu i, jak mam prawą sądzić licznych działających podobnie, wyrazić swoją opinię to przyznam, że zamiast czuć się dowartościowanym czy też „mile połechtanym” przez NATO, wolałbym po prostu czuć się dzięki owemu NATO bezpieczniej. A do tego na pewno nie są mi potrzebne żadne tam rotacyjne obsadzania Włochami, Bawarczykami czy wręcz Eskimosami stanowisk dowódczych w sojuszu.

Konkluzja jest taka, że radość z faktu, że w NATO wykrojono jakąś tam liczbę stanowisk dla ludzi, którzy dotąd dowodzili czymś, co jest raczej jakimś qui pro quo a nie armia posiadająca bojową zdolność to raczej wiadomość dość groźna. I nie zmniejsza tej grozy fakt, że są to oficerowie z mojego kraju. Będą c w nim na co dzień i przyglądając mu się dokładnie powiem nawet, że raczej tę grozę powiększa.

* http://www.rp.pl/artykul/9133,542071-Bilski--Znikajaca-polska-armia-.html

wtorek, 28 września 2010

Dwie śmierci, dwie prawdy (a każda inna…)

„XX nie tylko trwa w poczuciu własnej racji ale czuje się bezkarny w rzucaniu kolejnych oskarżeń, przeciw osobie, która nie może się bronić.”*

Kogóż może dotyczyć powyższy fragment i gdzie można go znaleźć? Gdyby faktycznie zadać publicznie takie właśnie pytanie, dotyczące zamieszonego cytatu pewien niemal jestem, że większość odpowiadających „strzelałaby”, że to kolejny przejaw „obsesji” Jarosława Kaczyńskiego. Umieszczony zapewne na stronie PiS-u, w „Naszym Dzienniku” albo ostatecznie w „Rzeczpospolitej” i dotyczący któregoś z „kulturalnych i wrażliwych inaczej” adwersarzy specjalizujących się w rozpowszechnianiu „prawd” o „przyczynie smoleńskiej tragedii- Lechu Kaczyńskim”. Nic bardziej błędnego! Ani miejsce ani autor! Ba, nawet przedmiot troski jakże odległy.

Nie chodzi o bezkarne obrażanie Lecha Kaczyńskiego. W miejscu którego zaczerpnąłem cytat obrażanie Lecha Kaczyńskiego nie tylko uchodzi ale znajduje gorących orędowników jako najdoskonalsza emanacja wolności słowa. W tym miejscu za publicznym obrażaniem Lecha Kaczyńskiego opowiadają się artyści uczeni politycy… A miejsce im niemal nieba przychyla. Bo tym jest w pewnych kręgach udostępnianie tamtych łamów.

Nie będę dłużej nadwerężał cierpliwości ewentualnego czytelnika. Cytat pochodzi z „Gazety Wyborczej”, jest subtelnego autorstwa pana Czuchnowskiego i dotyczy śmierci pani Blidy.

Ściślej zaś jest gorącą filipiką przeciwko prawu do wyrażania opinii o przyczynach, które popchnęły panią Blidę do tego, co sama sobie zrobiła. Do wyrażania wspomnianych opinii przez zainteresowanego w sprawie Zbigniewa Ziobrę.

Pan Czuchnowski wyliczył pewnie wszystkie argumenty, którymi posłużył się Ziobro obstając przy uznanej przez siebie za prawdopodobną wersji przyczyn targnięcia się przez Blidę na życie. I za nic mu nie wychodzi, nie tylko to, że Ziobro może mieć rację. Za nic mu nie wychodzi jak też można bezkarnie coś takiego bez żadnych dowodów opowiadać.

Pyta o to pan Czuchnowski choć pewnie nie umknęło mu, jak bezkarnie, co jego macierz- gazeta relacjonowała ochoczo i, można odnieś wrażenie, rumieniąc się z emocji, opowiadał ten i ów o jakiej presji albo i o libacji, przez którą katastrofa stała się nieunikniona. Nie tylko nie mając dowodów ale i wiedząc, że dowody wskazują coś przeciwnego. Ale w tamtej sprawie dla pana Wojciecha i jego macierzy- gazety to taki nieistotny szczegół. Nie na tyle ważny by grzmieć.

No właśnie szanowno Agoro. Przedstaw choćby tak nieprzekonujące jak te przedstawione przez Ziobre argumenty, które pozwalały na twoich łamach rzucać oskarżenia na Lecha Kaczyńskiego. A jeśli znajdziesz tylko takie, jak te, które przytacza Ziobro (o ile takie znajdziesz) to wyślij pana Wojtka by zapytał czemu czuje się bezkarny Palikot, Niesiołowski i zgraja inteligentnych i kulturalnych inaczej. Wszak Lech Kaczyński, o czym zapewnie nie tylko pan Czuchnowski ale i nawet pan Adam Michnik sam wie zapewne doskonale wraz z panem Kurskim Jarosławem, też już sam bronić się nie może!

Nigdy nie ukrywałem, że Zbigniew Ziobro do moich ulubieńców nie należy. Powodem tego mojego braku sympatii do wspomnianego polityka są głownie jego wypowiedzi. Te, w których każda jego wpadka, a miał ich nieco, jawi się jako jednoosobowe powstrzymywanie ziobrową piersią ostatecznego nadejścia Goga i Magoga. Której dupereli przez siebie spieprzonej onże Zbigniew by nie bronił.

Ale prawda jest taka, że wolno mu (szanowny panie redaktorze „ostoi demokracji w kraju, na świecie, w domu i zagrodzie”, Wojciechu Czuchnowski) ani więcej ani też i mniej niż takim miłośnikom demokracji i praworządności jak to choćby Wajda, Palikot, Jackowska, Niesiołowski, Kutz. I nie ma znaczenia, panie Czuchnowski a nawet cala redakcjo, że tych lubicie a tamtego nie. Jak przestanie być wolno tamtym bezkarnie to i on bezkarny nie pozostanie. Bo, panie Czuchnowski i redakcjo cała, prawo wyboru w demokracji nie polega wcale na tym, że się wybiera, komu wolno a komu nie. W tym prawie chodzi o coś zupełnie innego.

* http://wyborcza.pl/1,75968,8435858,Bezkarnosc_Ziobry.html

sobota, 25 września 2010

„Wróg w moim domu” czyli PO w termidorze.

„Dzisiaj Platforma może być zagrożeniem sama dla siebie”

D. Tusk. 25.09.2010 r.



Wychodzi na to, że dawna trauma Tuska zaszkodziła jego sekcie bardziej niż niedawna trauma Kaczyńskiego sekcie „kaczyńskiej”. I nie o sondaże tu chodzi bo jak wiadomo w sondażach z Donaldem na ten przykład Doda wygrywa lekko i bez wysiłku. I taka jest smutna prawda o tak zwanej „opinii społecznej”. Raz najbardziej ufa Radkowi, raz Bronkowi a znowuż za jakiś czas Bartoszewskiemu profesorowi. Ale zapytać tę „opinię” co ten Radek uczynił, że mu tak nagle mniej ufać zaczęła i co dla odmiany zrobił Bronek, że tak go hołubi to nic nie powie, tylko gębę rozdziawi i mruknie z wyrzutem, że „przecież jedno pytanie miało być”. Jak bardzo na tę opinię powoływać się jest niebezpiecznie doświadczyli jakiś czas temu Amerykanie gdy sami sobie, na pytanie o największego Amerykanina wszech czasów, wybrali Homera Simpsona ze Springfield. Przed Lincolnem, Benem Franklinem, Davy Crockettem i pewnie nawet Waytatem Earpem co to w OK. Corral rozwalił od niechcenia i Clantonów i McLaurie. A najlepsze w tym jest to, że wcale nie zmyśliłem tej prawdy o „opinii społecznej” i największym Amerykaninie. Bo lepsza ona niż cała moja fantazja. Ja bym tego nie wymyślił. Podobnie jak wielu rzeczy przychodzących do głowy tej naszej „opinii społecznej”

Wróćmy jednak do traumy Donalda. Kto pamięta ten pamięta, że tuż przed nią był entuzjazm, tłumy wożone „na własny koszt” autokarami do „Olivii”, błękitne oczy Tuska na tle jego błękitnej koszuli i ta pewność sugerująca że świat już szykuje się by paść do stóp. I nagle szok po którym nie było już tych oczu tylko jakże inne. I entuzjazmu nie było. Zamiast niego był strach.

Po tamtej porażce jedynym, na co Tusk nauczył się liczyć jako na coś niezawodnego i skutecznego jest epatowanie wyborców lękiem. Potrafi oczywiście być miły ale to jego oblicze widać tylko do momentu w którym jasnym zaczyna być że jego chłopcy, jak nikt inny, potrafią schrzanić najłatwiejsze sprawy i zaprzepaścić najoczywistsze zwycięstwa. Wtedy pojawia się, usunięty przez samego siebie pierwej w cień, Donald i rzuca jakąś dramatyczną przepowiednię z PiS-em w roli „żelaznego wilka” albo z Jarosławem chcącym do niego, Donalda strzelać w windzie. Później pewnie idzie do domu i składa ręce do Bozi by mu tego PiS-u za nic nie zabierała bo co on bez niego pocznie. To jednak nie takie proste. PiS PiS-em ale taki mechanizm wchodzi w krew i zostaje jako nałóg. Jakby popatrzeć na to, co działo się ostatnio to nie tak trudno zauważyć, że największy lęk partia rządząca odczuwała wtedy, gdy PiS i jej prezes nagle milkli. Wyglądało to wówczas na pożar w mrowisku gdy ten i ów z tej „światłej” strony dokonywał coraz to bardziej złowrogiej egzegezy tego złowrogiego milczenia. Ten lęk nie mógł pozostać bez śladów i bez prób ich zabliźniania.

Myślę, że dziś PO już PiS-u tak mocno nie potrzebuje. Potrafiłoby sobie bez niego świetnie poradzić. Wyrobiło w sobie mechanizm wojenny tak uniwersalny że jak będzie trzeba to i tak jakoś to „swoje” pociągnie. Choćby miało charakterystyczną dla siebie poetykę oprzeć na zwalczaniu zagrożenia ze strony jakiegoś mitycznego Jasia Kowalskiego z Psiej Wólki (jeśli taka miejscowość naprawdę istnieje to proszę by mieszkańcy wybaczyli mi to nadużycie). I nie od rzeczy ten Jaś Kowalski będzie. Myślę, że mało kto nie zgodzi się ze mną że czas, który u zarania ochrzczony został czasem „miłości” nie znajduje w tym co przez dwadzieścia ostatnich lat się działo nic choćby bliskiego mu jeśli chodzi o poziom skłócenia społeczeństwa. Oczywiście większość bezrefleksyjnie wytłumaczy to sobie i innym przy okazji za pomocą mitu „strasznego kaczora”. Tyle, że bezwiednie w ten sposób zaprzecza swemu przekonaniu o tym, że ów „kaczor” to miernota i szaleniec którego czas mija. Bo jawi się on jako demiurg rozdający karty w sytuacji, w której przecież na czele państwa stoi, zbrojny w bezprecedensowe poparcie, najwybitniejszy ponoć od lat nasz mąż stanu. I równie bezwiednie przyznaje, ze dupa straszna z tego Donalda, który mając to, co ma, daje sobą i swoim krajem kręcić takiej miernocie bez poparcia jaką ponoć jest „kaczor”. Jakoś kupy to się nie trzyma.

Bo i nie musi. Siłą partii Tuska jest przecież odwoływanie się do tych emocji obywateli, które za nic mają logikę i racjonalność. Kto miał lub ma jakąś psychozę, wie to najlepiej.

Ot choćby rosemann. Przeraza go już sama myśl o tym, że na swej drodze mógłby natknąć się na jakąś czarną mambę, kobrę królewską lub nawet na spokojnego połoza stepowego. I drży na samą taką myśl nie dając się nikomu przekonać, że przecież ani ta mamba ani też kobra ani nawet ten połoz spokojny nie mają zwyczaju wpadać z wizytą do rosemanna. Bo to nie ich klimaty…

I w tym rzecz, że nie trzeba się tłumaczyć przed tłumem wielbicieli z tego, że w ten sam dzień niemal mówi się, że PiS i Kaczyński to zero, nul oczywisty z którym i grać nie ma co i grzmieć na swoje stadko zbite w przerażeniu by nie lekceważyło tegoż zera. Ale to jednak za mało. W końcu przez to całe zaufanie, jakim a to Bronisława a to Radosława a czasem i samego Donalda „opinia publiczna” obdarza może stać się i tak, że w końcu jakoś zaskoczy i uzna, ze jak ten i ów zaufany mówi, że „kaczor” to zero to pewnie tak jest. I nie ma czego się bać!

I na ten problem jakieś panaceum trzeba mieć w zanadrzu. Więc się szczypnie od niechcenia Kościół tak, że purpuraci na wyścigi przepraszają jakby osobiście Donaldowi jaką prababkę na stosie spopielili. Ale i to za mało bo przecież Janusz, co sobie monopol na takie „szczypy” prawie zapewnił (jeszcze trochę mu w interesie miesza Napieralski ale Janusz już zapowiedział, że konkurencję zmiażdży) idzie swoją drogą.

Nie pozostaje więc nic innego jak tylko liczyć na siebie. I to dosłownie. Choć to wręcz niewiarygodna autarkia na scenie politycznej i pewnie w kanonach politycznego pisarstwa nie odnotowana. Poza oczywiście wzmiankami drobnymi o tym, co się za murami Kremla działo ale zaiste drobne one bo ci, co je pisać mogli zapatrzyli się wujkowi Soso w oczy.

Tak więc to, czego nie zaobserwowano wówczas, gdy swoje porządki czynił w swojej partii ów wielki językoznawca dałoby się pewnie zobaczyć teraz, gdy naszej partii rządzącej zabrakło pomysłów na to, kogo by tu jeszcze można było dorwać i na oczach zachwyconej opinii publicznej zglanować. Oczywiście będzie to mikroskala bo raz, że to nie ten wymiar i nawet się tuskim chłopakom nie chciało sformułować jakiejś efektownej nazwy dla inkryminowanego odchylenia a poza tym nie ukrywajmy, Tusk to jednak nie ten format. Choć może on i diament ale jakby karatów mu nieco brakło. I to chyba nie tak mało.

Metoda trwania u władzy za pomocą permanentnego konfliktu to jak dotąd jedyny pomysł PO na władzę. Trochę to dziwne, szczególnie w chwili, gdy konflikt wymaga poświęcenia jakiejś tam grupy zasłużonych towarzyszy. Oczywiście żadnych tam „Zinowiewów” i „Kamieniewów”. Tych Donald załatwił zanim został tym naszym „Soso w miniaturze”. Dziwne o tyle, ze przecież skończył pan Donald fakultet, który go powinien nauczyć, by w przeszłości szukać wskazówek gdzie pewne kroki mogą kroczącego zaprowadzić. Ot choćby pomyśleć powinien pan Donald o tym momencie, w którym niegdyś rewolucja zaczęła nie tylko zjadać ale wręcz pożerać swe dzieci i o kończącym tę ucztę termidorze.

Ciekawe więc pozostaje tylko to, kto i kiedy powie "Donaldzie, będziesz następny " jak i to kto odegra rolę Talliena. Reszta to tylko kwestia czasu. Jak już się meble zaczęło w poszukiwaniu czających się za nimi „wrogów” poruszać to spokój z domu wyparował.

piątek, 24 września 2010

Media uciekają ze Smoleńska

[Miałem pisać o czym innym. Napisze później…]

Wczesnym rankiem (brzmi to jak cytat z czytanki dla pierwszoklasistów- sześciolatków ale 4.50…) przejrzałem serwisy i wyszło mi na myśl, że media uciekają ze Smoleńska. Oczywiście nie dosłownie i nie wszystkie. Nie dosłownie bo ich tam tak naprawdę nie ma a jeśli już są to sporadycznie. Na co dzień są w takich swoich własnych Smoleńskach budowanych jak jaki Second Life. Jedne dłubią w nim tak głęboko i z takim uporem, że czasem nawet ci, co widza w tym oczywisty sens nieśmiało sugerują przesadę. Inne znowu od początku o Smoleńsku wiedziały wszystko i jeszcze więcej więc nie czuły żadnej potrzeby dłubania. A nawet jak zaczęły to poniechały tego jakiś czas temu. I później zdarzało się, że coś tam znalazły na wierzchu i obnosiły się z tym tak, jak było im najwygodniej.

Nie wszystkie zaś uciekają bo te tylko, dla których Smoleńsk dotąd nie był tym miejscem, gdzie rdzewiał wrak i walały się ludzkie kości lecz takim, gdzie punktem centralnym było Wawelskie Wzgórze zbezczeszczone ciałem mordercy a na ulicach kwitła przyjaźń polsko- radziecka i spacerował Kuba Wojewódzki śpiewając piosenki i meldując prezesowi wykonanie zadania.

Te przenosiny z jednego miejsca w drugie to zjawisko zastanawiające i znaczące zarazem. Znaczące bo dość zaskakująco potwierdzające rzucone kiedyś słowa, że „Prawda zwycięży”. Choć zgaduję, że w tych akurat redakcjach znane raczej w wersji „Prawda, k***a, zwycięży” wypowiadanej towarzyszeniem przeciągłego jęku zawodu.
Zastanawiające bo z miejsca rodzące pytanie „Czemu Adamie, czemu Mariuszu?”
Można nie zgodzić się z moją oceną a nawet ją wyśmiać ale dla mnie to dowód oczywisty tego, że czeka nas jakiś znaczący zwrot postępowania w sprawie katastrofy. Zwrot, wobec którego pozostawanie na stanowisku, że jest oczywistym i pewnym, iż to „Kaczor” zabił 96 osób a współpraca z Rosją jest skuteczna i owocna, obarczone być zaczęło zbyt dużym ryzykiem wyjścia na skończonych idiotów. Jeśli chce się pozostać „opiniotwórczym obiektywnym medium” i nie zostać tylko „opiniotwórczym”. Takim ryzykiem, które dałoby się porównać z trwaniem w dzisiejszych czasach przy opinii, że ziemia jest płaska. Mimo tego nawet, że tę „płaska ziemię” udało się wcisnąć tym 60% co im wawelski pochówek przestał pasować.

Ostrożne dołączanie „zaprzyjaźnionych” mediów do zwolenników „spisowych teorii” zastanawia jeszcze z jednego powodu. Zastanawia i to jeszcze jak będą te media się teraz przyjaźnić podważając równocześnie oficjalną wersję o tym, jak pani Minister przesiała ziemię, jak misternie ciała poskładała kawałek po kawałku niczym puzzle że nic nie brakowało i nie zostało. Jak będą się z uznaniem wyrażać o współpracy i pokazywać obok tego jak „fachowo” można pozwolić zdematerializować się koronnemu dowodowi leżącemu od miesięcy na betonowej płycie i na to jak nasi „moskiewscy przyjaciele” bez żenady najmniejszej ciągnęli miesiącami łacha z naszych „fachowców”.

Ale są w końcu na tym świecie rzeczy, które nie śniły się nawet filozofom. Więc tym bardziej nie zakłócą one snu tym, których całą filozofią jest przeczytać coś u Adama, obejrzeć coś u Mariusza i przyjąć to za swoje. Oni będą nadal przyjmować tę wypłaszczoną ziemię nie zwracając najmniejszej uwagi że im się „prawda” kolejnych odcinków nie zgadza z dotychczasową fabułą.

Spektakl będzie trwał dalej. A że zmieni się nieco wymowa? Cóż, w końcu to spektakl ponoć oparty na faktach. Choć dla nich to chyba gorzej.

czwartek, 23 września 2010

„Nic nie szkodzi księże biskupie” (ekspiacja)

„Chcemy przeprosić za wszystkie akty profanacji dokonanej wobec krzyża, znaku ofiarnej miłości. Chcemy przeprosić za egoizm i niechęć, a nawet nienawiść do innych”* – powiedział ksiądz arcybiskup a ja przyznaje, że głupio mi się zrobiło.
Raz, że nic a niech nie rozumiem księdza biskupa.

Dwa, że jak próbuję zrozumieć, to mi wychodzi, że jeśli biskup przeprasza za to, za co, jak mówi, przeprasza to znaczy, że bierze na siebie tę winę co się objawiła laniem pod krzyżem, wplataniem w czyjąś modlitwę słów na „ka”, „cha” i kilka innych, lżeniem i wyśmiewaniem tych, co próbowali się modlić bez słów na te litery. I wychodzi mi, ze wtedy, gdy biskupa nie było ni słowem ni uczynkiem to myślą i duchem był wtedy z tymi, co tę nową modlitwę pod krzyż przynieśli. Wraz z tą pełną dystansu zabawą, która tak do gustu niektórym wielki przypadła. Może właśnie przez to? A teraz rzecz przemyślał i wyszło mu, że nie powinien… Głupio mi, że taka myśl mi w ogóle do głowy przychodzi.

Trzy wreszcie dlatego, że jak już tamtą możliwość odrzuciłem jako niedorzeczną to to tylko mi pozostało myśleć, że ksiądz biskup przeprasza za tych, co uparli się mówić „Ojcze Nasz” i „Zdrowaś Mario” albo i cały różaniec, pod tym krzyżem co stanął niesłusznie, z jednej strony zakłócając widok a z drugiej radosną zabawę, co jak niektórzy widzieli była pełna światłego radosnego dystansu. I za tych co z tamtymi zabawy nie umiejącymi pojąć i uszanować jakoś czuli wspólnotę i może nawet gniew poczuli widząc z czym tam ich samych ksiądz biskup zostawił gdy tak karygodnie wypowiadali Imię Boże zagłuszając te radosne słowa na „ka” „cha” i parę innych liter.
I głupio mi, że przez to Imię Boże bez zgody, bez kwitu biskupa z imprimatur na to stosownym, imię było wymawiane publicznie i nadaremnie, teraz ksiądz biskup się musi ukorzyć. A to takie niekomfortowe. Na pewno nie tak komfortowe jak to, w którym biskup skrył się gdy ci jemu nieposłuszni w komforcie deszczu, wiatru i „dziwnej miłości” światłych bliźnich manifestowali nieposłuszeństwo wobec biskupa. I przecież musi się teraz ukorzyć, by ktoś nie pomyślał sobie że i on jak krzyż widzi to dłonią znak krzyża czyni. Że nie patrzy najpierw czy miejsce odpowiednie, czy nie wchodzi w paradę jakiejś pełnej radosnego dystansu manifestacji.

Głupio mi i temu, że teraz ksiądz biskup gotów jest czynić ekspiację dając zrozumieć mającym dystans i uradowanym, że źle robiono gdy im Nadodrze stawano mówiąc „Zdrowaś Mario” i że to nie powinno się powtórzyć. I nie powtórzy się pewnie. Bo jeśli tego wymaga „dobro wspólne” to co na przeciwko tego krzyż? I za niego gorąco przepraszamy. Ustami naszego biskupa co się zaprawdę nagle odnalazł ale za to jak umiał się znaleźć. Niezawodnie. Jak, nie przymierzając, jaki Europejczyk prawdziwy albo i w Nowym Wspaniałym Świecie bywały. Tam chyba najlepiej wiedzą co znaczy „dobro wspólne” i jak się krzyż ma do niego.

Tedy za mnie też powie ksiądz biskup swoje „przepraszam” pokorne i gorące.
A wtedy z tego lepszego, nowoczesnego świata, co się po różnych „Przekąskach i zakąskach” porozsiadał może i u usłyszy głośne, chóralne i szczere „Nic nie szkodzi księże biskupie”. Wszak po tych „Przekąskach i zakąskach” byle kto nie siedzi tylko Europa sama. Prawie taka albo i bardziej europejska niż sam ksiądz biskup ze swoim „przepraszam”. Więc w lot zrozumie, że biskup to naprawdę Europa a nie żadna tam ciemna masa co to jak widzi dwa patyki złączone to rękę jak głupek ostatni odruchowo pakuje do czoła. I jeszcze temu odpowie „nie szkodzi” że w lot pojmie, ze to do niej swe „imprimatur” biskup adresuje i jak już się zabawi i razem z tą wirującą pod nogami ziemią za progiem „Przekąsek i zakąsek” poczuje i nacisk w dole brzucha to jak w dym może pędzić się odlać pod sam ołtarz. A i pawia może dorzucić…

Wstyd mi i przez to, że pomyślałem, że księdzu biskupowi się w głowie pomieszało. Że myli zupełnie porządki i za największy i najistotniejszy uznaje chaos. Ze z pisma mu wyszło, iż jak nam kto po gębie zatrzaska to się na razy wystawiać to mało. Ze trzeba nam samemu wytrzaskać się po gębie w dwójnasób. Choć przecież Chrystus tak nie mówił. Ale co on tam wiedział? Czy bywał w „Przekąskach i zakąskach”? Gdzież tam. W jego ciemnych czasach takich mądrych i rozwijających ciało, umysł i ducha nikt nie wymyślił. Co najwyżej jakąś ciemna Kanę Galilejską w której ku wstydowi i napitku zabrakło. A w „Przekąskach zakąskach” nigdy. Czy to dzień czy noc.

Wstyd mi też za to, że we mnie nie ma tyle miłości bliźniego co w biskupie. Nie ma go ani tyle by tym szczającym na krzyż i tym co do modlitwy bluzgi wklejają powiedzieć wybaczcie, że wam w tym przeszkadzam. Ani też na tyle, by biskupa próbować zrozumieć, zamiast uznać, że nigdzie nie napisano że jak kto w purpurę odziany to nijak durniem być nie może. I wreszcie za to, że jak już pomyślałem, że kolor przed głupotą nie chroni to mam zamiar o wybaczenie boga prosić a nie wołać o nie czy to do biskupa czy też w czeluść „Przekąsek i zakąsek”.

* http://wiadomosci.onet.pl/kraj/arcybiskup-przeprasza-za-profanacje-krzyza,1,3700712,wiadomosc.html

środa, 22 września 2010

Janusz, Janusz pokaż rogi czyli król Chichot.


Zacznę od wyjaśnienia, że tytułowi Janusz i król chichot nie są tą sama osobą. Kim, a właściwie czym jest wspomniany król napisze na sam koniec. To wygodne rozwiązanie, choćby i z tego powodu, że zwiększa szanse na to, iż potencjalny czytelnik nie porzuci lektury gdzieś w środku. Nawet jeśli będzie ekstra nudna.
A to, może się zdarzyć choćby i z tego powodu (pomijając ewentualny brak biegłości czy finezji autora), że nie pierwszy będę, który poruszy temat, który od wczoraj zebrał już dość spora literaturę. Co prawda przede wszystkim tutaj, bo media głównego nurtu milczą w rzeczonej sprawie jakby je kto zaklął, ale przecież tutaj właśnie piszę.

Na początek powiem, że tonu, który w omówieniach sprawy Palikot vs. IPN (tak ją nazwijmy) nie podzielam. Póki nie pojawia się jakieś obszerniejsze materiały nie można w żadnym razie twierdzić, że poseł lubelski ma na sumieniu jakieś kompromitujące go sprawki czynione wespół z SB nieboszczką. To, co dotąd ujawniono w jednym przypadku świadczy o tym tylko, że kiedyś tam zabrakło mu jaj po prostu a w drugim jest świadectwem pewnej rutynowej procedury.

Pamiętam z czasów mych studiów (koniec kat 80 – tych i PRL-u zarazem) jak jeden z kolegów wybrał się do Francji. Gdy dostawał paszport usłyszał też (od jednego ze „smutnych panów” choć ten akurat udawał wesołego) radę by tam, na miejscu rozglądał się, przyglądał… Po powrocie, gdy wybrał się oddać paszport, bo tego ówczesne prawo wymagało, tenże wesoły pan „smutny” zapytał co tam w tej Francji kumpel zauważył. Odparł że nic ciekawego. Podpisać też musiał, że za nic, pod żadnym pozorem i pewnie jeszcze pod jaka karą straszliwą, nie przyznam że z panem „smutnym” rozmawiał. Wiem, że to miało miejsce bo zaraz po wyjściu od pana „smutnego” opowiadał nam o tym.
Nie wiem co opowiedział Palikot zanim papierek podpisał lub zaraz po tym więc nie będę oceniał. Może zdradzał kolegów, może sekrety najtajniejsze własnej jedynie duszy a może nic zgoła. Tyle wiem.

Papier drugi to sprawa nieco inna. Choć też właściwie nie od razu przekreślająca gościa. Wielu przed nim , w tym samym czasie co on a i po nim zrobiło to co on. Można im wyrzucać to czy owo z tchórzostwem na czele ale ostatni jestem co to zrobi. Bo nie byłem ani przy nich gdy podpisywali ani, co istotniejsze, na ich miejscu więc prawa nie mam oceniać. Tak jak nie byłem i przy panu Januszu.

Tyle, że nie oceniałbym i jego, gdyby pan Janusz P. pozostał „jednym z tych którzy”. Tyle, że natura jego taka, że „jednym z…” a nic być nie chciał ani nie umiał. Gnało go w górę i w górę. A na górze byle kim być ani nie można ani się nie da. I gdyby pan Janusz P. zdecydował, że zamiast „byle kim” będzie sobą, w najlepszy możliwy sposób to byłoby pewnie OK. Tyle, że najpewniej o sobie pan Janusz P. mniemanie ma niewiele lepsze niż spora część obywateli i na „byciu sobą” wielkiej kariery nie spodziewał się chyba zrobić. Zaczął więc przy „sobie” nieco majstrować podrasowując to i owo, rzec można, wieloaspektowo. I wyszedł z tego filozof wybitny, mecenas kultury, filantrop (pod tekstem dowód tego znaleziony przez Kobietę Moją Kochaną). Gdyby raczył na tym poprzestać pewnie w ostatecznym rozrachunku byłoby dla niego i nieźle. W każdym razie lepiej niż jest teraz. Jednak sądząc z prezentowanych tu i ówdzie u innych publicystów fragmentów dotychczasowych „opera omnia” pana Janusza P. zdecydował on chyba jednak, że będzie też bohaterem walk z komunizmem. Modne to zresztą ostatnio jakby. No i napisał co napisał.

Ale i to nie byłoby takim wielkim znów grzechem. Ostatecznie czym jest te dwa papierki podważające nie za wielką „konspiracyjna legendę” przy sławnym coming out pana Boniego co to dla niego przecież obecny premier w tamtą pamiętną noc czerwcową „przewracał rząd”? I Boni jakoś żyje, chodzi, oddycha a nawet, choć zdać by się jeszcze nie tak dawne mogło niemożliwe, współrządzi i reformuje. Mógł więc też na podobnych zasadach współrządzić i reformować i Janusz P.

Tyle, że on za swą misję przyjął coś innego niż współrządzenie i reformowanie. On zaczął wystawiać rachunki innym. Takim, których nie cenił i niezbyt lubił. Delikatnie mówiąc. Ale i to mu pewnie by uszło jakoś płazem gdyby nie był zapomniał, że ta zawarta w „opera omnia” legenda to w istocie legenda jedynie i gdyby pamiętał jak to z nim samym było. Ale zapomniał i nie pamiętał. I pozwolił sobie o czyjejś odwadze coś tam powiedzieć i jakąś tam, prawdziwą czy fałszywą lojalkę wyśmiać. I tu rzecz się w taką fajną pętelkę właśnie zawiązała.

Obecne milczenie Janusza P. w sprawie ujawnionych rewelacji to jak dotąd najrozsądniejsza z tych wszystkich rzeczy które on zrobiła a ja o nich wiem. Bo poza tym milczeniem mógł albo potwierdzić albo zaprzeczyć. Ta pierwsza opcja nie byłaby jeszcze taka najgorsza. Bo choć wyszedłby i na kłamcę i na tchórza to po pierwsze los Boniego pokazuje że kłamcy i tchórze nie mają się najgorzej a poza tym kto znowu by się tym zdziwił i przejął? Ale nie byłby jednak bohaterem podziemia. I od nowa by trzeba pisać te już napisane „opera omnia”.

Opcja druga jest za to najmniej wygodna. Wyobraźmy sobie, że oto Janusz P. zaczyna coś o spisku mówić i stwierdza, że lojalka jest sfałszowana. I oto mamy qui pro quo przezabawne i niesamowite gdy ten, co nie raz naśmiewał się z „jedynej sfałszowanej przez SB lojalki” nagle melduje, że znalazł drugą. W swoich własnych papierach! No cyrk oczywisty!

Cyrk tym większy, że Janusz P. zapowiedział był ostatnio, że ruch będzie czynił i że premierem a w każdym razie najmniej wicepremierem zostać zamierza. I to jego zamierzanie- przymierzanie do nowych, co i rusz poważniejszych twarzy zakłóca wyłażąca niespodziewanie gęba stara. Taka bardziej groteskowa. A my gubiąc się chcielibyśmy prosić Janusza P. by choć raz pokazał tę najprawdziwszą, Janusz, Janusz pokaż…

I tu pojawia się tytułowy król Chichot. Nie jest to, jak napisałem na wstępie, żadna osoba, nie wiadomo co to jest w zasadzie. Ale jeśli będzie ktoś chciał zobaczyć jak wygląda to powiem mu gdzie tego króla Chichota szukać. Od teraz będzie on sunął po ziemi za Januszem P. każdego dnia, gdy ten będzie próbował przekonywać nas, że jest poważnym politykiem. A przecież od jakiegoś czasu zapowiada, że będzie nas o tym przekonywał.

wtorek, 21 września 2010

Wszechmocny Tusk i piekielna alternatywa.

Idąc dziś do pracy spotkałem krzew gorejący. Wiem. Głupi to żart. Miałem na myśli dogorywający pod sprawnym kierownictwem pana Lisa tygodnik „Wprost” który przemówił do mnie. Przemówił do mnie z okładki tytułem „Tusk nawet nie ma z kim przegrać”.
To zawarte w tytule stwierdzenie jest pewnie dla całej oświeconej redakcji a już na pewno dla zasłużonego w walce o elektryfi… o oświecenie także społeczeństwa redaktora naczelnego odkryciem radosnym. Wreszcie ta Polska będzie wyglądała tak, jak ja oświeceni redaktorzy widzieli rozbijając się po różnych Paryżach, Nowych Jorkach czy Amsterdamach.

Jednak zanim zostaniemy całkiem i bezpowrotnie oświeceni przy malejącym niestety z tygodnia na tydzień udziale redakcji gorejącego… znaczy dogorywającego tygodnika „Wprost” ale za to przy znaczącym pana redaktora Lisa, który udziela się na swoje szczęście jeszcze na innych miejscówkach, przypomnę pewne tradycyjne, a więc mało oświecone powiedzenie. „Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni”.

Właściwie trudno dziwić się radosnemu stwierdzeniu redakcji gorejącego tygodnika. Wszak z pozoru zapowiada się to, o co, jak prawdziwa forpoczta osobno a w końcu razem bili się szanowni od lat. I wygląda na to, że w końcu się o to dobili.
Tyle, że jak na oświeconych koleżeństwo z gorejącego tygodnika i wszystkich tygodników, dzienników, rozgłośni i redakcji myślących podobnie, wykazują się szanowni niewielką wyobraźnią. Taką która narzuca nam oświeconą przyszłość z panem Tuskiem. Na zawsze. Jakby był on jakim Dżugaszwilim, Ho Szi Minem albo Kim Dzong Ilem. Rządzącym wiecznie bo nieśmiertelnym.

No bo skoro nie ma z kim przegrywać to będzie wygrywać, wygrywać i wygrywać. A jak już nie będzie to pewnie w miejsce Polski powstanie jaka czarna dziura no bo bez niego być nie może!

Wbrew optymistom wszelkim, których optymizm zawiesił się swym błogostanem w momencie naszego wejścia do Unii Europejskiej, wiemy już, że samo przebywanie w tej rodzinie całkowitego spokoju i bezpieczeństwa nie zapewnia. Ateńska ulica pokazuje, że różnie może z tym być. Może być i tak, że jakieś tam nasze, niekoniecznie rodzinne sprawy, rozwiązywać będziemy w stanie wyjątkowych emocji. I nie zmieni tego czarowanie- zaklinanie oświeconych skoro dyskusje o tym, czy „ludzie się ruszą czy się nie ruszą” słyszę coraz częściej i wyraźniej w towarzystwach, w których zwyczaju rozmów o polityce dotąd nie zauważałem.

W każdym razie to, że „Tusk nie ma z kim przegrać” powinno odkrywców tej prawdy a już szczególnie samego Tuska raczej mocno martwić. Bo jakby co i tak przegra ale z czymś, czego nie życzę nawet jemu. Skoro nie ma dla Tuska na scenie politycznej żadnej alternatywy to ta alternatywa, jeśli dojdzie do jakiegoś kryzysu, sama się znajdzie i, niestety, nie na politycznej scenie, lecz na ulicy. I będzie to alternatywa piekielna.

Od czterech dni nie mam wątpliwości, że historyczne wykształcenie pana Donalda Tuska nie powinno być przeceniane. Sądzę jednak, że na tyle jeszcze pamięta (choć skoro zapomniał co zdarzyło się 17 września 1939 roku to może powinienem te nadzieje porzucić) jak wyglądały te historyczne momenty w których alternatywą stawała się ulica.

Przyznam szczerze, że miewam takie momenty że chciałbym móc popatrzeć jak facet, który głównym mechanizmem swego politycznego trwania w miejscu, które po wielu wysiłkach i rozczarowaniach wreszcie zdobył, uczynił granie społecznymi emocjami, pozna też najbardziej pikantny smak tych emocji. Bo w starciu z nimi nie ma co liczyć na jakąś kurtuazję czy choćby na finezję. To będzie raczej dość toporne. Nomen omen…

Bezalternatywność Tuska to w rzeczywistości zła wiadomość. I to zła chyba dla wszystkich. Dla samego Tuska, który z pozoru mógłby mrozić sobie szampany na ładnych kadencji do przodu, dla oświeconych jego wielbicieli, którym wydaje się, że właśnie jako państwo osiągamy stan wiecznej nirwany i dla całej reszty bo jak to bywa, jak zaczynają rąbać to iskry lecą i nie wybierają.

Wracając więc do krzewu… znaczy do redakcji dogorywającego tygodnika, do tych wszystkich innych zaprzyjaźnionych stacji, gazet i czasopism, to chciałbym do szanownych Państwa zaapelować. Skoro jest, jak piszecie to zróbcie coś! Zamiast wkładać taki wysiłek w to, by faktycznie nie dać społeczeństwu alternatywy innej niż ta piekielna, sygnalizowana trochę wyżej, zacznijcie się państwo zachowywać jak normalne media. Nie jak jakiś nowy RSW „Prasa, Książka, Ruch” do spóły z Radiokomitetem. Bo jak się, nie daj Bóg, zacznie ta alternatywa piekielna to jak myślicie, gdzie będziecie? Ja tam jeszcze mogę mieć nadzieję, ze co najwyżej przypadkiem mogę dostać raz czy dwa po ryju i pójdę spokojnie nucą sobie słowa Grabaża „wisi mi kto wisi na latarni, a kto o nią się opiera” ale wam, Państwo szanowni, raczej takie jak to moje wiszenie nie zagraża. Jeśli już to nieco inne. Bo tak to jest z tą bezalternatywnością gdy się ją wspiera myślą, mową uczynkiem i zaniedbaniem

poniedziałek, 20 września 2010

Państwo (o wiarołomnych ogrodnikach)

Państwo to twór kulawy i koncepcja nieszczęsna. Jego kalectwo najbardziej widać gdy ten i ów zawraca się do tych czy owych ze słowami „wolą państwa jest…” a ono nie może w tym momencie przemówić i wyjaśnić, co tak naprawdę jest jego wolą i co ten czy ów ze swoją wolą ubieraną w jego autorytet może sobie zrobić. Dokładniej zaś gdzie może ją sobie wsadzić. Oczywiście tak było od zarania wszelkich państwowości bo państwo wymyślono na kształt pałkarza, który miał trzymać za mordę rozłażącą się i nazbyt rozzuchwalona hołotę co miała słuchać i robić to co ten i ów… Ups! Co państwo mu kazało.

W końcu jeden mądry przyznał „państwo to ja” i wszystko było jasne. Oczywiście do czasu bo później, jak człowiek się zrobił bardzie światły okazało się, że nie „ja” tylko „my”. I tak już zostało. I teraz różni „my”… Ale dość tej historii.
Do czego zmierzał ten wstęp? Jak wszystko, co gdzieś zmierza, zmierzał do końca. A końcem miała być konkluzja, że Państwo w zasadzie to wielkie nic. Taka bańka w środku pusta, czekająca by ją wypełnić jakąś treścią. Czasem wypełnia się ją a jeszcze częściej zostawia się te bańkę by robiła wrażenie tym, że jest i że ją widać już na pierwszy rzut oka choć nic jej w środek nie włożono.

Rozważania o państwie, choć wydawać by się mogło, że bezsensowne , skoro bywa i tak, że nie jest ono wypełnione żadną treścią, mają sens. Choćby dlatego, że w dyskusji o bytach zbiorowych i ich woli już dawno akcent przesunął się z Narodu na Państwo. Z jakości, która treść ma zawsze, czasem nawet o nią nieproszona na tę, która jest pusta i przez to możliwa do wypełniania od razu i czym się tylko zechce.

Zdecydowanie wygodniejszej. Tak więc jeśli się chce o czymś dyskutować na poziome trwania i w tym trwaniu moszczenia sobie (a często wręcz wykopywania sobie na tych, co też nie szczędzą obcasów) właściwego miejsca z dobrymi widokami to trzeba mówić o Państwie. O Narodzie nikt gadać nie chce…

A z tym państwem to jest tak, że choć naw rośnie i rozkwita przynajmniej wszędzie tam gdzie zwykło się mówić o rozwoju i rozkwicie, to jakoś nie cieszy ten rozwój i rozkwit tych, co pod nie mniej lub bardziej właściwy nawóz sypią. I o to mi chodzi. Bo jak ogrodnik ma gdzieś oddany sobie ogród znaczy to, że ogród musi zmarnieć. I nie pomogą tu żadne płacze i modły (to z Osieckiej…).

Zdawać by się mogło, że naturalna ścieżka kariery, w tym i kariery polityka powinna przebiegać tak: najpierw człowiek stara się być jak najlepszy na tym najniższym dostępnym sobie szczeblu i równocześnie poukładać sobie jak należy sprawy osobiste. Czyli dom zbudować, drzewo posadzić i takie tam a obok tego najlepiej robić to, co na samym dole akurat robić trzeba. Później, jak już w tym i w tym się sprawdzi, daje mu się jakieś mocno lokalne, ale odpowiedzialne funkcje i zadania. Gdzieś po drodze pozwolić mu wypada powójtować, burmistrzyć czy prezydencić jakiej gminie czy mieścinie. I tak stopień po stopniu aż na sam koniec (z tym „koniec” podkreślonym bardzo mocno) powołuje się go by służył Państwu jako poseł, senator, minister. I to powinno być ukoronowaniem politycznej drogi. By było wiadomo, że nie przypadkiem i jakimś celu ja, mój dom, moja ulica, moje miasto są kawałkami czegoś, co nazywa się Państwem. Wydaje się, przynajmniej mi, że tak właśnie być powinno i że jest to oczywiste.

Ale nie jest tak.

Od czasu jak nasz polityczny horyzont opanowało widmo wyborów municypalnych widać, że jest zdecydowanie inaczej. Jakoś tak na tyle pokracznie, że nie poważę się opisać tego żadnym schematem. Oto na przykład facet, którego to jego partia (co ważne partia, która niemal bez żadnych ograniczeń trzyma państwo w swych rękach) postawiła w roli broniącego jej honoru wobec bardzo brzydkich zarzutów, i którego w roli tego anioła stróża tej partii, co trzyma państwo bez ograniczeń, pokazywały przez ponad rok wszystkie telewizje, publiczne i zaprzyjaźnione i przez które nazwisko faceta zna cała Polska od przedszkolaka, przez żigolaka do prawie umarlaka, ten facet koronuje swoją niewątpliwą karierę w sposób dla mnie nielogiczny. Bo jakby nie było gość, którego kojarzy niemal każdy w 40 milionowym narodzie, karierę zrobił. Jak ktoś ma wątpliwości to zapraszam, niech staje się rozpoznawalnym. Ale wróćmy do faceta. Oto ten facet te swoje piętnaście minut sławy postanawia przekuć w… prezydenturę. Nie! Nie w prezydenturę Rzeczypospolitej! W prezydenturę Zabrza. Kto nie mieszka a tylko był w Zabrzu na chwilę ten wie skąd to moje zdumienie. Nie ujmuję nic (przynajmniej się staram) temu nieznanemu mi miastu co ma jeden peron ale za to nie ma choćby jednej skrytki na bagaż, co wygląda jakby miało piętnaście tysięcy mieszkańców i położone było na peryferii Mazowsza (nie ujmując nic i Mazowszu…) ale za to ma piękny Pałac Muzyki i Tańca. Jak jaka Warszawa prawie. Tak z perspektywy mnie, przybysza na kilka godzin, wygląda owo „coś”, co jest marzeniem faceta, który zaistniał właśnie na niwie ogólnokrajowej, osiągalnym tylko dlatego, że zaistniał na niwie ogólnokrajowej. No chyba że ta muzyka i taniec tak go pociągają…

I nie jest to jedyny przypadek. Szykuje się nam desant cały tych, którzy uznali, że skoro już się w pracy dla państwa tak świetnie sprawili i sprawdzili to teraz czas by te swoje sprawdzone kompetencje chcą łaskawie oddać a to Skierniewicom a to Radomiowi. Wczoraj usłyszałem jedną panią, która już ta drogą poszła i teraz twierdzi, że ona chętnie by porządziła Księstwem Warszawskim ale rządzi tym, co ma. I w tym pewnie sęk i cała odpowiedź na te dziwną i z pozoru nonsensowną woltę pana, co go zna 40 milionów Polaków. Tu, gdzie teraz on jest, jest po to by służyć a tam będzie rządził tym, co będzie miał. „rządził” i „miał”.

Tak się zakręciliśmy w tym naszym „ludowładztwie” że prawdziwa władza jest teraz w Rykach, Koluszkach i innych Myszykiszkach. Tak przynajmniej dają do zrozumienia nasi wybrańcy do „organów przedstawicielskich”. Widać więc że i te „organy” i „przedstawiciele” to po prostu iluzja. Na która my ciągle się nabieramy a która wreszcie zauważyli „przedstawiciele”. I choć tyle dobrego, że wykazali się inteligencją i byli w stanie to i owo zauważyć i pojąć.

No a co z państwem? Ono oczywiście jest. I będzie. Jest jak taki sznurek co podtrzymuje grubasowi spodnie i na tym cała rola w życiu grubasa się ogranicza. Ale jest i tego grubasa jednak uwiera i co więcej bez niego grubas nie istnieje. Przynajmniej w sensie społecznym.

Co z państwem…? Ono jest. Choć czasem, jak pojedzie na urlop do jakiej Grecji to w zasadzie nie wiadomo czy jest. A jeśli jednak jest to czy tu czy w tej Grecji? Nie tak dawno nagle nam państwo, co było jedno (a przynajmniej ja tak sądziłem) wypączkowało triumwirat. I teraz potrafi być w kilku miejscach jednocześnie. Czasem i tak potrafi, że w jednym miejscu jest bardziej niż w drugim. Większością kwalifikowaną dwóch trzecich.

I daje sobie świetnie radę. Przynajmniej tak mówi. I kiedyś pewnie bym się zastanawiał czy ma rację czy nie. Teraz raczej zastanawiam się czy daje rade tak jak Zabrze czy nieco mniej.

niedziela, 19 września 2010

Świętość przestrzeni publicznej- Krakowskie Przedmieście 60a

Nie będzie to tekst o pryncypiach, o generaliach ale o pewnym istotnym szczególe. Mającym w sprawie pełnej kwestii pryncypialnych i generalnych znaczenie w zasadzie techniczne. Ale na tyle w swej technicznej istocie materialnym, że trudno go nie wspomnieć i z niego nie wywieść kilku pytań. I o mojej spostrzegawczości a nawet upodobaniach estetycznych. O tym ostatnim tylko o tyle, że czasem przez nią różne ciekawe rzeczy wpadają mi w oczy. Czasem i takie, które w danym momencie nie bardzo pasują do rzeczywistości. Przynajmniej tej, która byłaby wygodna dla tych, którzy mają złudzenie, że w pełni nad rzeczywistością panują i wedle swojej woli mogą ją kształtować. Jakby była ona jakąś masą plastyczną, którą wystarczy wymiętosić i wygląda ona tak, jak by się chciało.

W sprawie, o której chcę napisać zbiegają się, zupełnie przypadkiem, dwie sprawy. Jedna ogólnopaństwowa, taka, w którą angażuje się cala masa pierwszoplanowych polityków i druga, w której zaangażowałem się ja i grupka osób porwanych przez intuicję.

Pierwsza z tych spraw, budząca masę emocji nie tylko wśród ważnych polityków ale i zwykłych obywateli, to sprawa upamiętnienia monumentem ofiar katastrofy smoleńskiej a ściślej jego lokalizacji. Problem z lokalizacją dotyczy głownie tego, że cześć osób domagających się wystawienia pomnika za najlepsze miejsce uznają tę część Krakowskiego Przedmieścia, która w czasie kwietniowych dni stała się miejscem pielgrzymek tych obywateli, którzy chcieli uczcić pamięć ofiar.

W odpowiedzi słyszą argument, z pozoru mocny i zrozumiały, o nienaruszalności historycznej substancji tej części miasta, będącej, jak się chętnie podkreśla, częścią zasobu umieszczonego na liście wiwatowego dziedzictwa UNESCO. Substancji, która zostałaby czy to zdewastowana czy też może zbezczeszczona przez hipotetyczny monument o którego artystycznych walorach na tę chwilę nie da się nic (NIC!) powiedzieć.

Przyjmijmy, że faktycznie umieszczanie w tej części miasta elementów, które nie stanowią części wspomnianej historycznej substancji jest niedopuszczalne. Że ma ono na zawsze pozostać w takiej postaci, w jakiej zachowało się od wieków. Przyznam, ze biorąc pod uwagę losy tej części Warszawy trudno mi było powstrzymać ironiczny uśmieszek przy pisaniu poprzedniego zdania.

W każdym razie właśnie usłyszałem opinię pani Hanny Gronkiewicz Waltz, która argument o nienaruszalności powtórzyła odbijając argument w postaci pomnika kardynała Wyszyńskiego ustawionego na Krakowskim Przedmieściu na tyle dawno, że od tego czasu można by przyjąć, że status quo jest faktem. I to ona, ta opinia, spowodowała u mnie, choć wydać się to może dziwne, taki mentalny powrót do dnia 10 września tego roku gdy wybrałem się do stolicy na znakomitą imprezę wymyśloną i zorganizowaną przez intuicję. Tu właśnie wielka polityka przypadkiem skrzyżowała się ze ścieżką małego rosemanna. Bardzo istotnym w tej mojej małej historii, włażącej w drogę dziejącej się historii wielkiej, jest to, ze jestem osobą nie lubiącą zbytnio narzucać swojej obecności. Przez to wspomnianego 10 września straciłem okazję by poznać osobiście wielu zacnych publicystów piszących Salonie. Zdecydowałem, że zaznaczę swą obecność tylko swoją obecnością. Zamiast więc od razu dosiąść się do towarzystwa zebranego w „Telimenie” przeszedłem się Krakowskim Przedmieściem aż ku staromiejskiemu Rynkowi. Poszedłbym pewnie i na Rynek Nowego Miasta bo to miejsce w warszawie najbardziej mi się podoba i najlepiej mi się kojarzy. Ale to już temat na inną opowieść. W każdym razie idąc Krakowskim Przedmieściem rozglądałem się, trochę by zobaczyć jak wielki odzew wywołał pomysł intuicji a trochę dlatego, że z reguły rozglądam się. Z różnym skutkiem.

Tym razem moją uwagę przykuł obiektywnie całkiem gustowny ale dość dziwnie wyglądający akurat w swojej lokalizacji obiekt. Położony w najbardziej reprezentacyjnej części „historycznej substancji” pod adresem Krakowskie Przedmieście 60a. Mający z tym historycznym miejscem tyle wspólnego, że pisze jego historię dopiero od kilku lat. Ale za to z dużym rozmachem, co sam zauważyłem obserwując nagrywanie w jako gościnnym otoczeniu przez TVN programu pana Marcina Mellera z udziałem „mistrzów”. Wtedy, przez taką sobie uwagę, zidentyfikowałem z „mistrzów” tylko pana Sawkę. Ale pan Meller, pan Sawka i TVN (choć tu akurat może ostrożniej bo ta obecność wymagała jakiejś świadomości miejsca, która powinna przecież powrócić w dyskusjach o „nienaruszalności substancji”) w tym przypadku dla sprawy mają znaczenie mocno marginalne. Przytłacza ich wielkość tamto, na pierwszy rzut oka dyskretnie maskujące się i nie rzucające się w oczy otoczenie które ich gościło. Na tyle nie rzucające się, że mimo wielu spacerów Traktem Królewskim dopiero teraz, we wrześniu je zauważyłem. Mówię o obiekcie funkcjonującym pod nazwą „Skwer Cafe”. Obiekt, który swą architektoniczną koncepcją może i wpasowuje się w przestrzeń ale któremu w żaden sposób nie da się przypisać żadnego nawiązania do historycznej substancji tego miejsca. Jest to architektura modernistyczna, która dokładnie tak samo pasuje do tego miejsca jak do każdego innego na świecie. Fakt, że nie rujnuje ona, a chyba tak jest skoro to powstało i później nie zostało zburzone by „substancja” pozostała nienaruszona, historycznego, chronionego przez UNESCO, charakteru tej części Warszawy każe mi podejrzewać, że troska pani Waltz, warszawskiego konserwatora i wszystkich powtarzających argument o „zamkniętym” charakterze” Krakowskiego Przedmieścia jest troską nieszczerą. Bo jaki by nie był ewentualny monument poświęcony ofiarom to w żadnym wypadku nie może być w tym miejscu intruzem większym niż ten obiekt działający pod numerem 60a.

Kiedyś napisałem, że głowiną przyczyną całego zamieszania wokół pamięci, krzyża i katastrofy jest przede wszystkim to, że politycy, w tej sprawie mający moc podejmowania decyzji, działają niekonsekwentnie a często nielogicznie. Przypominałem kwestię dziwnego statusu krzyża, który przy niezmiennym stanie prawnym stał na Krakowskim Przedmieściu do pewnego momentu „legalnie” (skoro nikt jego legalności nie podważał ani słowem ani działaniem) by nagle, już po wygranych wyborach „legalnym” przestać być. W sprawie „nienaruszalności substancji historycznej” rzecz wydaje się mieć podobnie. Oto pani Prezydent tak konsekwentnie z tym hipotetycznym ciągle „źdźbłem” walczy nie dostrzegając tak imponującej „belki” w tym samym miejscu. Belki oddanej do użytku już za jej kadencji na obecnym stanowisku w grudniu 2008 roku.

http://bi.gazeta.pl/im/9/6031/z6031809X,Skwer-na-Krakowskim-Przedmiesciu.jpg



Tu więcej zdjęć obiektu: http://bryla.gazetadom.pl/bryla/1,85301,6038843.html

piątek, 17 września 2010

„A wy mówicie…” – list do purpuratów.

Nauczono mnie kiedyś, gdy jako dziecko, najbardziej otwarty byłem na to by chłonąć wszystko, co w przyszłości miałoby być dla mnie drogowskazem, że dobry pasterz gotów jest porzucić stado tylko po to, by po skałach, przez ciernie iść szukając zagubionej owcy by ją stadu przywrócić. Tak napisano, tak słyszałem i w to uwierzyłem.

Wytłumaczono mi wtedy też, że to nie jest zwykły kawałek drzewa gdy patrzyłem (i pytałem czemu), jak z nabożeństwem spalono stary, będący w istocie już tylko próchnem krzyż przydrożny i jak wyzbierano dokładnie popiół z niego by wrzucić w fundament nowego stawianego w jego miejsce.

Pokazano mi kiedyś, gdy byłem w tym wieku, gdy naturalnym jest nie mieć żadnego autorytetu poza sobą, co znaczy prawdziwa odwaga. Było to wtedy gdy w głowie miałem odpowiedź na wszystko a obok niej brakło miejsca dla Boga, gdy wokół mnie byli niemal sami tak samo pewni wszystkiego jak ja. I tego, że wszystko można jakoś wyjaśnić. W wielkiej sali akademickiej stołówki, pełnej niemal wyłącznie ówczesnych agnostyków, ateistów a i zapewne przyszłych Dawkinsów jakichś, zobaczyłem chłopaka, który nie zważając na wywołane przez siebie i to swoje zachowanie uśmieszki i chichoty uczynił znak krzyża zanim zaczął jeść. I po tym już łatwiej mi było pojąć tamto wystawianie się na razy i tamtą gotowość na śmierć prawdziwych kapłanów z czasów tamtego systemu.

Powiedziano mi też, bym modlił się zawsze i wszędzie tam, gdzie najdzie mnie tak myśl i taka potrzeba. I posłuszny tej nauce często, idąc ulicą polecam bożej opiece żywych i zmarłych. I nie mam poczucia wstydu czyniąc na ulicy znak krzyża gdy mija mnie kapłan idący z wiatykiem do chorych.

Powiedzieli mi też najbliżsi, wiedząc jakie czasy idą i jacy z nimi przyjdą ludzie, bym starał się postępować zawsze tak, jak należy, jak powinien zachowywać się przyzwoity człowiek. Nie oglądając się na to, czy mi się to opłacić, czy zyskam na tym czy stracę, czy będą mnie chwalić czy wyśmiewać. Jeszcze dali mi krzyżyk mówiąc bym nigdy go nie zdejmował. I powiedzieli też, że „In hoc signo” droga prowadzi wprost do Niego.

Często słyszałem w świątyni, jak kapłan mówił, że słabych nie wolno zostawiać samych, że być przy nich i z nimi jest naszym obowiązkiem. Ze naszą powinnością jest nieść im pomoc gdy jej potrzebują. Nas wszystkich bez względu na imię, dumne tytuły i kolory sukni, w które się odziewamy.

A Wy mówicie dzisiaj ze złością o „niewielkiej grupce” co ośmiela się mówić do waszej dumy, co dawno już zastąpiła nakazaną wam pokorę, per „księżyna” i w głowie wam nie postanie ze tam do tych „zagubionych owiec” jest tak blisko i po drodze żadnych skał ani cierni. I nie widziałem was tam, nie ruszacie się choć do tych owiec nie macie daleko. Choć i tam jest wasze miejsce tak samo jak na ambonie, z której tak łatwo wam mówić co wypada a czego nie.

I mówicie o o jakichś rachunkach, dodawania, odejmowaniach i dzieleniach, w które wypada lub nie wstawiać znak krzyża nie zważając i na to, że dla jednych z krzyżem sprawa jest prostsza i oczywistsza niż jakieś szarady i skomplikowane matematyczne algorytmy a dla drugich wasze słowa znaczą tyle co i ten krzyż, czyli nic. A ja ze zdumieniem patrzę jak bardzo widzicie tych drugich i jak mało tych pierwszych choć wedle mnie powinno być odwrotnie.

Mówicie i to, że w tym czy tamtym miejscu modlić się nie wypada choć zaraz z dziwnym zdumieniem patrzycie, że, zgodnie przecież z tamtym waszym zdaniem i przekonaniem, ten i ów daje sobie prawo by modlitwę z różnych miejsc wyrzucać.
I mówicie też, że dobrze się stało, gdy krzyż zabrano i schowano tak, jak zabierano i chowano kiedyś. A ja zastanawiam się co powiecie, jak mi z szyi zerwą ten mój, dany przez rodziców.

I zamknąć chcecie usta tym, co wbrew waszej purpurze, widzą i nazywają rzeczy wedle zasady, by mówić TAK, TAK, NIE, NIE, nie podzielając waszej „mądrości” przejawiającej się w tchórzliwym milczeniu.

Więc gdy was słucham, myślę, co byłoby, gdyby takich nauczyciel, jak Wy, i mieli ci, co byli na początku. I przychodzi mi do głowy, że przy was Szymon- Piotr dumny byłby ze swego rozsądku po tym jak trzykroć się zaparł a Paweł na zawsze pozostałby Szawłem.

[Pisane w odpowiedzi na publiczne wypowiedzi biskupów w wiadomej sprawie.]

czwartek, 16 września 2010

Wynurzenia damskiego boksera czyli Tusk- łaskawca

Inni pewnie napiszą o tym lepiej ode mnie ale trudno nie zabrać głosu, gdy właśnie odkryto kolejne działanie obecnej ekipy „nacechowane bardzo głębokim poczuciem godności”*. To cytat szefa tej ekipy wyposażonej w specyficzne, choć może i głębokie, poczucie godności. Słowa te pan Premier, bo o nim mowa, wypowiedział pytany o sprawę smoleńską. I o działania (przez niektórych nazywane zaniechaniami) jakie podjęto (czy się ich dopuszczono) by śledztwo dobiło do końca. Kiedy próbuje sobie przypomnieć cóż takiego NACECHOWANEGO GŁĘBOKIM POCZUCIEM GODNOŚCI ma na swoim koncie ten pełen pychy gość i jego „godna inaczej” ekipa nieodmiennie do głowy przychodzi mi pamiętny występ „poligloty” Grasia przepraszającego ruskich za ten portfel zwinięty szczątkom. I dokładnie taka jest cała ta godność pana Tuska. Godność damskiego boksera opowiadającego tu i ówdzie o sowim znakomitym „prawym prostym” ale pomijającego ten istotny szczegół, że ma odwagę tej swojej „zabójczej broni” używać tylko w stosunku do tych, którzy niczym choćby zbliżonym nie dysponują.

Głównym motywem wynurzeń naszego „capo di tutti capi” (to określenie wstawiłem świadomie i jak mi się wydaje, dość celnie) jest stwierdzenie, że „stać go na to by nie oddawać”. Mówiąc dosadnie pan Premier wyjaśnia, że nie musi glanować Kaczyńskiego gdy ten mówi to czy inne nieprzychylne słowo pod adresem pana Premiera i jego podręcznych. Trudno mi się z Tuskiem nie zgodzić. On nie musi oddawać. Robią to za niego chętnie i stadnie różni tacy z „zaprzyjaźnionych stacji” oraz gazet i czasopism. Nie musi tak samo jak nie musi taki ważny bandzior, który od oddawania ma specjalną ekipę chłopaków.

Kiedy słucham o pokątnym „załatwieniu” sprawy krzyża to w pogardzie mam ten brak odwagi gościa, który z każdym otwarciem ust próbuje mnie, Polskę i świat przekonać, że jest kimś wyjątkowym. Takim macho polityki potrafiącym wszystko (i wszystkich) w mig załatwić. Owszem, jest. Jest wyjątkowym, ale tchórzem nie potrafiącym choćby ze śladową odwagą stanąć przeciw problemom czy przeciw ludziom. Robią to zawsze za niego jakieś „chłopaki”. Często nieznane i anonimowe. Jak ten, co wydzwaniał do krakowskiej kurii w sprawie pochówku, jak ci, co się tak sprawnie dzisiaj uwinęli. A może by nam pan Premier m jednak zdradził te nazwiska wspomnianych zaradnych? Wiedzielibyśmy przynajmniej kto w tej pokracznej ekipie lepiej lub gorzej ale coś tam potrafi zrobić. To by było też takie potencjalne nazwisko „nowej nadziei PO” . A i panu Donaldowi by się ona przydała jak go znów ręka zaświerzbi by jakiemuś swemu kolejnemu „trumvirowi” kosę znienacka wsadzić w plecy. Swoim starym zwyczajem. Żeby z wprawy nie wyjść.

Trudno też szanować inteligencję szanownego pana Premiera co to przy jej wlewaniu sam Bóg miał się ponoć szczególnie przyłożyć. Gdy czytam jak mówi „wydaje się, że opinie, które rząd polski prezentuje ws. Smoleńska, są kategoryczne i zdecydowane i przynoszą efekty, o jakie nam chodzi” to mam nieodparte wrażenie, że faktycznie jemu i jego rządowi o cos tam chodzi ale na pewno nie o to co jest w interesie państwa i społeczeństwa. Mam natomiast wątpliwość co do dalszych słów, wedle których to wszystko służyć ma „możliwie szybkiemu wyjaśnieniu przyczyn katastrofy”. Kiedy zestawie to tuskowe „kategoryczne i zdecydowane i przynoszą efekty” z gnijącym na betonie smoleńskiego lotniska truchłem będącym rozsypującą się pozostałością po naszym (NASZYM tchórzu!!!!!) wojskowym samolocie, z ekipą wysyłanych i nie mogących być ostatecznie wysłanymi archeologów, z ciągłym i ciągle ignorowanym żebraniem u ruskich o dokumenty to mam ochotę zapytać tego „dotkniętego przez Boga” gościa czy on w ogóle wie co znaczy słowo „kategorycznie” i słowo „zdecydowanie”. O efekty pytał nie będę bo nie mam złudzeń, że rozumiemy je podobnie.

Może sobie pan Tusk, do tej pustej gadki o godności dodawać i coś takiego: „Nikt mnie nie namówi, żeby działania wokół katastrofy zamieniły się w ring, pojedynek, kto komu dołoży. Jarosław Kaczyński chce awantury, ja nie, on będzie robił wszystko, żeby ona trwała, ja, żeby wygasała”. I tu się zgodzę, że nikt pana Tuska na ring nie będzie w stanie zaciągnąć. Na ringu, na oczach widzów trzeba przestrzegać jakichś zasad. Wiadomo jednak, a dzieje wszelkich PO-wskich „tenorów” i „trumvirów” są dowodem najlepszym, że „przestrzeganie zasad” w walce nie jest tym, co pan Tusk lubi najbardziej. Więc żaden tam ring. Raczej kopniak w krocze, cios w tył głowy i z kolana w zęby. Byle skutecznie. W ringu dostać może każdy. Metoda tuskowa gwarantuje, że okładana będzie tylko jedna strona. I, co już wspomniane, zrobią to za niego jakieś „chłopaki”

To drugie zdanie, mające w zamierzeniu pokazać pana Tuska w roli dobrotliwego, unikającego konfrontacji baranka, całkiem opacznie świadczy przeciw niemu. Choć zrozumienie tego jest dla pana Tuska zapewne zbyt wielkim wysiłkiem. Myślę, że nawet najbardziej zapamiętały admirator tego chodzącego nieporozumienia musi przyznać, że wraz z nastaniem jego czasów rozpoczęło się w Polsce pasmo konfliktów, jakich trudno by w reszcie dwudziestolecia wcześniej szukać. Wniosek z tego taki, że to robienie wszystkiego żeby wygasła [awantura] jakoś nie za specjalnie Tuskowi wychodzi. Bo albo z niego kłamczuszek, który tylko mówi ale z premedytacją nic nie robi albo taki polityczny impotencik, którzy może i robi „wszystko” i ze wszystkich sił tylko że to jego wszystko to w istocie całe nic. Bo zwyczajnie przerasta to jego możliwości.

I owo „całe nic” to na dobrą sprawę świetna puenta dla tego tekstu. Bo „całe nic” to chyba po prostu prawdziwe imię gościa znanego bardziej powszechnie jako Prezes Rady Ministrów Rzeczpospolitej Polskiej Donald Tusk. Jak łatwo opisać nic tak imponującym ciągiem znaków…

* Inspiracja i cytaty: http://www.tvn24.pl/-1,1673736,0,1,tusk-stac-mnie-na-to--zeby-nie-oddawac,wiadomosc.html

środa, 15 września 2010

Narodowa Nerwica Egzystencjalna czyli Kuba Rozpruwacz.

Miało być nawiązanie do starego testamentu więc będzie. Ale takie dość przewrotne, pokrętne a może nawet nieco niepoprawne. Zastanawia mnie od kilku dni (choć oczywiście nie cały czas i nie tylko to) co stałoby się z Narodem Wybranym gdyby kiedyś tam niejaki Mojżesz najpierw racjonalnie podszedł do zjawiska krzewu gorejącego i zwyczajnie, jak to dziś mówią młodzi i wykształceni, „zlał” usłyszane przesłanie a następnie swemu znękanemu i nie za bardzo świetliście widzącemu swą przyszłość narodowi wyjaśnił, że liczy się „tu i teraz” i on tej niewątpliwej, pewnej i jakże materialnej zdobyczy dla iluzorycznej i niepewnej przyszłości jakichś tam przyszłych pokoleń które i tak nie będą w stanie podziękować mu w jakiś satysfakcjonujący dla niego sposób nie zaryzykuje. Zapewne nasi semiccy starsi bracia w wierze byliby dziś już niezbyt „czystej krwi” braćmi w wierze młodszymi, uganiającymi się w cieniu piramid za polskimi turystami z jakąś niezwykle korzystną ofertą pamiątkarską i wcale imponującym zasobem naszego słownictwa uwzględniającego również te najpopularniejsze i najbardziej uniwersalne. Pięć razy na dzień biliby pokłony Jahwe zupełnie nie znając tego imienia a świat nawet nie wiedziałby że stracił całkiem pokaźną grupę całkiem fajnych i bardzo przydatnych gości.

Cóż mnie naszło tak nagle z tym Mojżeszem i jego hipotetycznymi rozterkami? Miałem okazje wysłuchać wykładu, czy raczej prelekcji (tak czasowo to ułożono) wybitnego psychologa- klinicysty, który, być może niezamierzenie, podpierając się Franklem i Maslowem, dał znakomitą wykładnie tego, gdzie jesteśmy będą właśnie tu i teraz. Wedle tych trzech panów, pana prelegenta i cytowanych autorów natura ludzka w stanie zbliżonym do ideału jest naturą nonkonformisty. Więcej nawet. Jest naturą domagająca się zmian i ciągle przygotowana na przekraczanie granic. Miarą prawdziwego człowieczeństwa jest więc stan niepokoju, ekscytacji i niezadowolenia z tego kim się jest, gdzie się jest. Człowiek, który nagle stwierdza „mam wszystko i jest mi dobrze” jest więc, wedle tych twierdzeń, człowiekiem ułomnym. Podobnie jest z tkwiącym w stanie samozadowolenia społeczeństwem. Pan profesor- prelegent wprost powiedział, że porzucenie ambicji zmieniania świata dla tkwienia w spokojnym, bezpiecznym stanie stagnacji jest sygnałem, że popada się w NERWICĘ EGZYSTENCJALNĄ.

Nie wiem jak zapatruje się nasze aktualne prawodawstwo na sytuacje, w których ktoś publicznym słowem czy działaniem stara się kogoś innego doprowadzić do stanu w którym ten drugi ktoś będzie zagrożony utrata zdrowia. Pewnie nie skoro spora cześć naszego państwowego budżetu jest pozyskiwana poprzez sprzedawanie obywatelom rzeczy ewidentnie szkodliwych i ewidentnie przyczyniających się do wielu groźnych chorób. Skoro więc można komuś wcisnąć wraz ze znakiem akcyzowym raka płuc, marskość wątroby czy alkoholowe uzależnienie to czemu mielibyśmy mieć cos przeciwko fundowaniu narodowi stanu nerwicowego. Bo choć on bywa zabójczy to kudy mu do rozdętej wątroby, rozlatujących się płuc czy choćby do domowej przemocy i żałosnego wyprzedawania ostatnich znalezionych w domu wartościowych przedmiotów. To jest taki cichy, nie ostentacyjny zabójca. Takie coś, jak znaleziony w pewnym wytworze literackiej wyobraźni gość, który zabijał czaczą*.

I w tym tkwi różnica między Ekstra Mocnymi, Czystą Monopolową i Donaldem Tuskiem. O ile dwaj pierwsi cisi mordercy niosą nam śmierć w mało estetycznych okolicznościach to ta fundowana nam przez niegdysiejszego wizjonera dotkniętego ponoć boskim geniuszem ma w sobie taką genialna przewrotność. Chyba boski geniusz za krótko Donalda Tuska dotykał i na tyle go w działania naszego politycznego diamentu starczyło. Ale prawda jest taka, że nikomu do głowy nie przyjdzie by się ratować, szukać pomocy z tego powodu, że jego stan samozadowolenia i wdupiemania osiągnął stan bliski doskonałości. I zdechniemy jako naród, społeczeństwo przekonani, że tak ma być, tak jest dobrze i właściwie. Zdechniemy przekonywani, że dokonaliśmy tego, czego od nas czasy i okoliczności wymagały. Nie zostawiając po sobie żadnego śladu poza jakąś żałosną kreską obrysowująca nasze truchło porzucone w czasie tej morderczej choć ekscytującej czaczy. Naszej czaczy ostatecznej.

A zastanawiam się nad tym bo póki co taki gość, który właśnie dla własnej wygody czy z własnego lenistwa (intelektualnego najpewniej) orzekł, że warto z jakiegoś powodu zafundować oddanemu w jego łapy bez żadnej, choćby najcieńszej linki bezpieczeństwa Narodowi, śmiertelną chorobę jest ewidentnie kimś zasługującym na spektakularne zaciągnięcie kiedyś przed stosowny trybuna lik. Za inne rzeczy też zasługuje ale pewnie szanse na to i w tamtych przypadkach są równie niewielkie i nasz Facet, Który Zabija Czaczą pozostanie bezkarny. Jak Kuba Rozpruwacz.

* Facet zabijający czaczą to patent Bartka Minkiewicza oczywiście.

wtorek, 14 września 2010

Donald Tuski Częstochowski

Jakieś dwa czy trzy teksty temu pozwoliłem sobie zauważyć, że gdzieś tak połowa narodu wykazuje zachowania właściwe członkom sekty zaślepionym uwielbieniem dla swego duchowego przywódcy. Pokusiłem się o to zachęcony przez pewne „moralne autorytety” (pisze w cudzysłowie z tego względu, iż, jakkolwiek nie twierdzę absolutnie, że osobom tym nie można przypisać takiej roli lecz dlatego, że akurat ja tak ich nie odbieram. Ot, subiektywizm ocen…) dostrzegające jakieś tam elementy charakterystyczne dla sekty w nieco innej zbiorowości.

I tak jakoś wyszło, że postanowiłem w kręgu rozważań parareligijnych pozostać. Odnosząc się znów do wcale nie tak rzadkich głosów, że ten i ów usilnie i, co ponoć oczywiste, nadużywając tego i owego, próbuje za wszelką cenę rozniecić kult pewnego polityka, który pełnił zaszczytną, państwową funkcję i pełniąc ją poniósł śmierć, jak to się mówi „na posterunku”. Choć od razu niektórzy, jakby byli profesjonalnymi adwocatus diaboli w tej procedurze i tej konkretnej sprawie wynoszenia na ołtarze, zaczęli negować, czy istotnie było to „na posterunku” czy raczej w czasie wolnym.

Nie chcę się w tej sprawie tym akurat tekstem (a chyba i żadnym innym) wypowiadać bo nie w tej sprawie go piszę. Choć mógłbym zauważyć jakoś tak mimochodem, że kult zmarłych to rzecz naturalna w wielu kulturach. Co innego kult żywych. Ten akurat charakterystyczny jest dla kultur w jakiś sposób zwichniętych.

Skoro już mówimy o kulcie różnych osób aktywnych nie tylko w sensie duchowym ale i jak najbardziej cieleśnie w naszej jak najbardziej współczesnej rzeczywistości chciałbym zwrócić uwagę na coś, co skojarzyło mi się z mającym w naszym kraju i narodzie długie tradycje sposobem celebrowania pewnego kultu. Zabrzmi to pewnie mocno obrazoburczo albo i bluźnierczo więc spieszę wyjaśnić, że chodzi mi jedynie o sam mechanizm. Stronę techniczną wyłącznie. Absolutnie nie porównuję rzeczywistego znaczenia. I mam nadzieję że to moje wyjaśnienie to i tak jest tylko pro forma bo nikt, nawet mocno mi nieżyczliwy, nie pomyślałby żem tak głupi by porównywać w każdym aspekcie. Również i tym metafizycznym. Chodzi mi o sposób, w jaki celebruje się obecność na Jasnej Górze Matki Boskiej Królowej Polski. Ci, którzy, mają jakiś nierozwiązywalny problem i pokładają już tylko w Czarnej Madonnie nadzieję na jego rozwiązanie, udają się do Częstochowy i tam, mniej lub bardziej ukorzeni oczekują na odsłonięcie cudownego wizerunku by zanieść do niego swoje błagania.

Pewnie niewielu się ze mną zgodzi ale ten sam ceremoniał dostrzegam w sposobie rozwiązywania problemów, które co i rusz, co raz częściej nota bene, stają przed ogółem obywateli. Trwoga, jak na razie w formie takiego dreszczyku niepewności ale telepiącego z każdym dniem coraz bardziej, rozlewa się po kraju i naturalnym jest, że przydałoby się Polakom wlanie jakiejś nadziei w serca. Śmiem sądzić że już wkrótce to nastąpi wedle opisanego wyżej jasnogórskiego ceremoniału. Jak na razie jesteśmy w momencie, w którym przy tych wszystkich sygnałach, że jest źle a będzie zapewne jeszcze gorzej, nastąpiło zasłonięcie wizerunku. Gdy skala trwogi osiągnie wymagany poziom i tu i tam da się usłyszeć biadolenia, że „z znikąd już dla nas nadziei” nastąpi uroczyste odsłonięcie promieniejącego od dawien dawna (tak od trzech lat z hakiem po prawdzie) cudami wszelakimi wizerunku Donalda Tuskiego Częstochowskiego. Czy wysłucha naszych modłów i spełni nasze prośby? Trudno powiedzieć, religia opiera się wszak na wierze i z niej wywodzi pewność a nie ze statystyk, symulacji, prawdopodobieństw. Rzec więc można że albo nas uratuje albo nie. To tylko kwestia wiary. Czekać nam tedy pozostaje już tylko na odsłonięcie cudownego wizerunku tak skrzętnie w ten trudny dla nas czas trwogi skrywanego przed nami. I z taką nadzieją oczekiwanego przez przeważający odsetek.

Ps. Następny tekst dla odmiany zahaczy o Stary Testament

poniedziałek, 13 września 2010

Mechanizm (fabryka pożytecznych idiotów)

„[…]teraz interesuje mnie władza aktualna. Taki sposób patrzenia na politykę uważam za najbardziej oczywisty i polecam szanownym kolegom z zaprzyjaźnionych stacji oraz gazet lub czasopism. Oczywiście nie ze mną zaprzyjaźnionych.”* Napisało mi się tak w poprzednim, adresowanym do Dorci tekście. I zaraz po tym, jak mi się napisało naszła mnie taka refleksja, że przecież z czegoś to się bierze. Ten obecny w mediach sposób patrzenia na polityków i politykę, który byłby jak znalazł w PRL-u ale za nic nie przystaje do tego, co jest jakoby rolą wolnych mediów. Szczególnie w wolnym świecie.

Oczywiście łatwo wskazać dwie prawdopodobne przyczyny mające wspólne źródło we wspomnianym przed chwila PRL-u. Pierwsza to ten fakt, że całkiem nie mało obecnych „niekwestionowanych dziennikarskich autorytetów” swoje zawodowe szlify zdobywało właśnie w tamtym ersatzu polskiej państwowości pod okiem „mentorów” dla których tamta rzeczywistość i jej standardy (w tym dziennikarskie) to był chleb powszedni. I bułka z masłem zarazem. Druga to obecni decydenci, często właściciele i współwłaściciele „niezależnych mediów”, różnych gazet i czasopism, za którymi PRL-owski ogon ciągnie się długo i zamaszyście. Oni przecież mają jakiś wpływ na „profil” swych stacji i gazet.

Ale to jednak zbyt proste wytłumaczenie tego medialnego absurdu AD 2010, prezentowanego w dwudziestolecie „rozprawienia się z totalitaryzmem”. Media to przecież nie tylko tytuły, redakcje, właściciele. To również grupa nazwisk, będących samymi w sobie medialnymi markami. Na tyle rozpoznawalnymi i silnymi że aż nie chce mi się wierzyć, iż jakikolwiek szef redakcji, gazety lub czasopisma miałby odwagę albo byłby na tyle głupi by pójść do takiej „gwiazdy” i próbować klarować jej na czym polega „linia redakcji” i ile dla niej warto lub trzeba poświęcić. Wszak jeśli jakieś imperium medialne zbudował więc głupi nie jest i wie jak na to zareaguje ktoś, kto nie musi się bać o zawodową przyszłość nawet jeśli na takie dictum szefa odpowie „spierdalaj” i w efekcie przestanie być w zespole.

Wiem, że ostatnio rynek medialny też odczuł skutki kryzysu wzmacniając tym samym pozycję szefów i równolegle oportunizm znacznej większości pracowników branży ale ja mówię tu o tej nielicznej grupie, tej elicie, która na to swoje „spierdalaj” zawsze będzie sobie mogła pozwolić.

Tego warsztatu, do którego wypłodów ostatnio (rozumianego raczej w latach niż dniach czy tygodniach), nie tylko ja mam tak wiele krytycznych uwag, najmłodsi, a więc nie mogący być podejrzewanymi, że w jakimś stopniu PRL ich skrzywiła, uczyli się od mentorów, dziennikarskich gwiazd, gigantów (tak przynajmniej są przedstawiani). Często swój gigantyzm osiągających już w tamtym systemie. Ale ta nauka w żadnym wypadku, przynajmniej tak myślę, nie polegała na mniej lub bardziej dosłownym wybijaniu z głowy skłonności do posiadania własnego zdania ani tym bardziej na jakimś chirurgicznym pozbawieniu mózgów obiecujących adeptów zawodu tej części, która odpowiada za krytyczne spojrzenie.

W związku z tym pytam na czym polegał proces kształtowania tych najmłodszych spośród najgorętszych dziennikarskich nazwisk? Jak to się stało, że byli (są?) na tyle sprawni, inteligentni, operatywni, kreatywni i co by tam jeszcze dodać, by wypracować sobie taką pozycję w branży medialnej kraju, w którym nikt na media nie nakłada już ponoć żadnych kagańców, a teraz nie są w stanie dostrzec tej oczywistej prawdy, że bardzo aktywnie uczestniczą we wpychaniu głównych mediów w schemat, który, jak obszył, pasowałby dziś do Białorusi a kiedyś znakomicie sprawdziłby się w całych „demoludach”?

Zastanawiam się, czy gdzieś poza jakimikolwiek „niezainteresowanymi” oczami cała ta „dziennikarska elita” podpisuje jakieś glejty, cyrografy w których zaprzysięga wieczną wierność tej a nie innej politycznej opcji tuż po tym jak wyliczyła ileś tam elementów ekskluzywnego, indywidualnego pakietu socjalnego. W myśl zasady, że na każdego jest cena.

I proszę mi się nie dziwić gdy do całej tej paranoicznej sytuacji, w której dziesiątki znanych i bardzo znanych nazwisk dziennikarzy niezależnych mediów wolnego kraju bez żenady flekuje opozycyjną partię i jej lidera nie mając czasu, ani chyba też zbytniej ochoty skupić się na bez wątpienia nieudolnych rządach obecnej ekipy a jeśli już to po to by dać temu i owemu reprezentantowi władzy szansę na jakąś samochwalną laurkę.

Proszę też nie mieć do mnie pretensji że w ogóle o tym pisze jako że uważam taką sytuację nie tylko za groteskową ale i za niebezpieczną bo stawiającą obecną (a w przyszłości może i każdą bo nawyk jest nawyk) władzę poza jakąkolwiek kontrolą. Bo nie będą w stanie stanowić jej glanowani bez opamiętania przedstawiciele opozycji i, tym bardziej, nie zrobią tego, stawiający się w roli „pozytywnych idiotów” rzucających się tam, gdzie władzy najwygodniej, przedstawiciele najważniejszych mediów.

I jak tu nie dziwić się, oglądając telewizję i czytając niektóre gazety lub czasopisma że całkiem spora grupa obywateli tego państwa ośmiela się nazywać je PRL „bis”?

* Tekst poprzedni.

niedziela, 12 września 2010

Nieznośna powtarzalność rzeczy i wisząca Jakubiak (Dorci)

Napisała do mnie Dorcia z zapytaniem kiedy wreszcie wypowiem się co sądzę w sprawie pani Jakubiak i zamieszania wokół niej wywołanego. I już, już miałem uczynić zadość prośbie mej serdecznej przyjaciółki gdy, zapewne na nieszczęście dla naszych relacji (bo wybaczy ale i samo zmuszanie by wybaczała jakoś mnie obciąża) zerknąłem jeszcze do wyrusa. Do wyrusa zerkam regularnie i podobne zerkanie polecam wszystkim bo trudno znaleźć w naszej netowej przestrzeni pióro lepsze a choćby i równe wirusowemu.

W swoim tekście http://tekstowisko.blogspot.com/2010/09/zegar-tyka.html zastanawia się wyrus nad obiektywnie nielogicznym przeniesieniem uwagi i mediów i, co wynika z pierwszego, obywateli, z jakże istotnego faktu, że każdego dnia dług publiczny powiększa się o jakieś 300 milionów złotych (to tyle, że nie przepuściłaby tego kompania wyposzczonych wojaków przez dziesięć lat) na aktualne perypetie pani Elżbiety Jakubiak. Można by to oczywiście zrozumieć gdyby wmieszała się wspomniana pani w jakąś mroczną, kryminalno- uczuciową aferę ale tu chodzi tylko o to że ją zawiesili a być może wywalą z partii. Tu mnie naszła taka myśl przy okazji, że gdyby tuzy naszych obecnych mediów działały w PRL (niektóre działały ale jednak chyba za mało…) to ta osobliwa odmiana Polski trwała by do dziś. Tyle wtedy zawieszano i usuwano z partii, że nikt by nie zauważył jak się nam gospodarka osuwa ani jak nam się w handlu przysłowiowa kiełbasa kurczy.

W każdym razie 300 milionów dzienne w plecy a tu Jakubiak i Jakubiak. I pyta wyrus szanowny dramatycznie czemu.

Ja myślę, że rzecz cała w tym jak wygląda (choćby w wyobraźni) to powiększanie się długu i wieszanie Jakubiak. Zresztą i sam wyrus pewnie by przyznał, że jakby miał iść na fabułę o powiększaniu się długi i wieszaniu Jakubiak to pewnie wybrałby to drugie. Bo jak już się nudzić to lepiej mniej niż bardziej. Wieszanie Jakubiak z każdym dniem może wyglądać inaczej a 300 milionów to 300 milionów. Jakby jeszcze je ktoś kradł po prostu to co innego a one tak dzień w dzień znikają w tej samej czarnej dziurze. Dzień w dzień tak samo z taką szalenie nudną monotonią i powtarzalnością. Jakby dzień w dzień oglądać dosłownie ten sam odcinek „Stawki większej niż życie”.

Ale ja nie o tym. Miała być odpowiedź Dorci, co sądzę o sprawie Jakubiak. Otóż Dorciu kochana już nic nie sądzę. Twoje pytanie w zestawieniu ze zdumieniem wyrusa przypomniało mi, że jak zaczynałem pisać to kilka razy zwracałem temu i owemu, co mi wyskakiwał z jakimś podchwytliwym pytaniem o Jarosława Kaczyńskiego i jego otoczenie albo próbował samemu nawracać mnie na „prawdę” o tym człowieku i tym środowisku, że obecna opozycja owszem, zainteresuje mnie bardzo ale dopiero wtedy gdy dojdzie do władzy. I że teraz interesuje mnie władza aktualna. Taki sposób patrzenia na politykę uważam za najbardziej oczywisty i polecam szanownym kolegom z zaprzyjaźnionych stacji oraz gazet lub czasopism. Oczywiście nie ze mną zaprzyjaźnionych.

Mówiąc więc dosadnie każdy z nas, mając do wyboru troskę o 300 milionów dziennie lub wiszącą Jakubiak nie powinien mieć wątpliwości w wyborze tej troski większej i z miejsca powinien mieć, niech mi pani poseł wybaczy bo nie o dosłowność tu chodzi, w dupie wiszącą Jakubiak. Bo jak się wszystko walić zacznie to na pewno nie za przyczyną wieszania Jakubiak.

Gdyby na ten przykład pan Premier zaczął wieszać swoje otoczenie to owszem, byłoby to ze wszech miar interesujące. A nawet ekscytujące. Pan premier umie, jak nikt, podgrzać atmosferę… Przepraszam Dorcię i innych potencjalnych czytelników bo się dałem ponieść. Ale tak właśnie mają się sprawy. Tu 300 milionów a tam wisząca Jakubiak. Wybór należy do was.

sobota, 11 września 2010

Pomnik – piosenka warszawska (intuicji)

Tekst dla Pana Igora miał być zupełni inny. Później znów miało go nie być w ogóle. Ostatecznie jest dzięki intuicji ale z początkowego zamysłu ostało się tylko kilka motywów. I to zdecydowanie bardziej występujących jako tło niż nadających ton opowieści. Zdecydowanie wbrew ilości tego tła zawartej w tekście.

Gdybym próbował tak na szybko, z małym tylko zastanowieniem, znaleźć coś, co według mnie najlepiej oddaje ducha dzisiejszej Warszawy, wskazałbym takiego anonimowego młodzieńca (lub jeśli akurat ona by się napatoczyła to młodą dziewczynę) sadzącego potężne i pospieszne kroki w górę lub w dół ruchomych schodów jakich dziś pewnie w tym mieście można znaleźć tysiące. Budowanych przy każdej okazji, albo i bez niej, odkąd miasto wraz z całym krajem, kontynentem a może i prawie całym światem znów mogło swobodnie oddychać ciesząc się wolnością. Tu taka uwaga by to słowo szczególnie zapamiętać i w toku dalszej lektury go nie zgubić. Jeszcze się przyda.
Ten młodzieniec (czy ta młoda i piękna dziewczyna), nie potrafiący docenić, ba, zauważyć choćby, deptanego pospiesznie dobrodziejstwa wynalazku danego mu po to właśnie, by choć na trochę powściągnął ten swój codzienny bieg i trochę odsapnął. Pierwszy raz kogoś takiego jak on widziałem już jakiś czas temu w Londynie.
Ten anonimowy chłopak (lub ta dziewczyna) to z jednej strony nieświadomy grabarz swoistego, niepowtarzalnego ducha tego miasta. Może w tym swoim duchu niedoskonałego, mało atrakcyjnego ale w tej niedoskonałości niepowtarzalnego. To o tym duchu i jego niedoskonałości miałem pierwotnie napisać. Duchu poświęcanym obecnie w imię powszechnej unifikacji tak, jak bóg Progres i bogini Mamona przykazała. Zaklejanego rozpoznawalnymi wszędzie, w każdym zakątku globu markami: ZARA, STARBUCKS, ADIDAS, H&M, C&A, MARX&SPENCER, McDonalds, Smażony Kurczak z Kentucky… Tak, by równie świetnie i swobodnie czuł się w tym mieście ktoś, kto świetnie i swobodnie czuje się w Bostonie, Leeds, Bremie, wszędzie. Mijając i nie zauważając coraz bardziej czujących się nieswojo tubylców, co jeszcze może pamiętają gdzie był kiedyś „Skład win Simona&Stockiego” ale boją się, że już by w tamto miejsce nie trafili. Żal mi tych tubylców i gubiącej się wraz z nimi pamięci tego miasta.

Ale z drugiej strony trudno nie przyznać, że ten natłok obcych ale z każdym dniem bardziej traktowanych jak swoje napisów we wszystkich językach świata, wyglądających jakby właśnie Bóg znów je mieszał za coś na nas obrażony, to dowód, że w końcu tacy sami z nas obywatele świata, jak wszyscy inni. Jak Bostończycy, mieszkańcy Leeds, Bremeńczycy… Już nie gorsi. Idący radośnie Nowym Światem czy Chmielną i z dumą wypatrujący wśród tych światowych szyldów witryn Kielmana, Bazarnika, Bliklego, rozbawionych tą cząstką „zrewoltowanego Paryża” co się rozłożyła pod świetnym adresem na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej. Umykających spod pędzących Krakowskim kół coraz zacniejszych modeli z coraz bardziej prestiżowych fabryk. Dochodzących wreszcie…

Jeszcze kawałek czasu temu miasto to, na czele innych naszych, nie mniej od niego zasługujących na to, ścigało się z Berlinem o pierwszeństwo bycia tym, w którym odwróciła się historia. Od początku szło to dość kulawo bo jak tę naszą ulotność powstałej w tak wielu głowach równocześnie chęci bycia wolnymi skonfrontować z czymś tak nachalnie materialnym jak burzenie betonowego muru, który wolnych oddzielał od niewolników?
I od teraz już pewnie na zawsze, gdy przyjdzie komuś ochota rozpamiętywać tę odmianę oblicza historii czcił ją będzie radosną zabawą młodych Niemców w miejscu gdzie mur kiedyś stał a teraz już go nie ma. A my?


… wreszcie mijamy przepiękne w swym niezwykłym dla tego okaleczonego niegdyś amputacją dawnego piękna miasta imponującym dostojeństwie bryły Hoteli „Europejskiego” i „Bristolu” i stajemy…

Stajemy, bo dalej się już iść, tak jak szło się dotąd, nie da. Nie ma tam oczywiście muru. W każdym razie takiego jak ten, który kiedyś burzyli Berlińczycy upojeni wolnością. I szczęście, że takiego tam nie ma. Byłby przecież miarą nie naszej wielkości lecz śmieszności. Tak, jak są nią te dwa rzędy zapór, pancernych zasieków, przegradzających kawał głównego traktu miasta w najbardziej reprezentacyjnym jego punkcie. Ustawione z obawy przed grupką strach ludzi, którzy siedzą (dziś w liczbie pięciu) skuleni pod ścianą po przeciwnej stronie ulicy. Tam siedzą gdzie te dwie pancerne ściany ich zepchnęły. Są oni zbyt słabi aby przeskoczyć choćby ten pierwszy rząd ale muszą mieć jakąś niesamowitą siłę. Nie tylko dlatego, że wciąż tam są ale i temu, ze przecież nie bez powodu wzniesiono te dwa ciągi zapór. Przed nimi tak chowa się demokratycznie wybrana władza wolnego państwa. Biorąc przy okazji w cudzysłów tę całą wolność i tę demokrację. Unieważniając i anulując przy okazji tę moją radość z kontemplowania warszawskiego koktajlu polsko- światowego.

I choć wiem, że z pozoru nijak one, te płoty na Krakowskim Przedmieściu, mają się do tamtego muru, że te jeszcze jakoś bym przeskoczył a do tamtego nawet bałbym się podejść. Ale patrząc na nie czuję wstyd, którego już nie czują Berlińczycy.
Oni swój mur mieli obudowany takim kontekstem, w którym strach narzucał respekt i zrozumienie. Ten nasz może budzić jedynie zażenowanie. Takie jak to usłyszane przypadkiem gdy śmieszną złowrogość dziś kontemplowałem- „ Na tyle ich tylko stać!”
Mamy więc ten swój mur gdy Berlińczycy mają swą radość świętowania na gruzach.


Kiedy patrzyłem na ten karykaturalny, warszawski pomnik „zawracania historii” postawiony w poprzek* Krakowskiego Przedmieścia na rocznicę, przypomniała mi się pewna piosenka Jacka Kaczmarskiego. Taka, jak dotąd sądziłem, mocno zdezaktualizowana. Zaczynająca się od słów „Patrzę na młodych Niemców sen…”. Zdezaktualizowana…
???

Tekst dedykowany intuicji


* no nie do końca ale w jakiś sposób jednak…

http://farm5.static.flickr.com/4154/4979939794_ab0c90e6e8_m.jpg

http://farm5.static.flickr.com/4083/4979333595_be0b0cb0e3_m.jpg

http://farm5.static.flickr.com/4112/4979941772_a96dbc2943_m.jpg

(zdjęcia rosemann)

piątek, 10 września 2010

Sekta (teologia politycznej poprawności)

Jakiś czas temu „wybitny brytyjski znawca i miłośnik polskiej historii”*, profesor Norman Davies raczył nazwać główną partie opozycyjną polityczną sektą. Jak wiadomo twór zwany sektą to struktura, w której słowo i wola guru (a wedle Davisa partia ma takiego kogoś) są niepodważalne, nie podlegające dyskusji. W związku z tym, co stało albo dzieje się ostatnio w środowisku, któremu wybitny historyk imputuje sekciarstwo wizja pana Daviesa wydaje się jednak nietrafioną. Nie wiem czy to pudło w jakiś sposób psuje dobry humor pana profesora ale żeby go pocieszyć i równocześnie przywrócić do pionu zachwiany polityczno- wyznaniowy ekosystem naszej sceny politycznej chciałbym naszemu szanownemu teologowi politycznemu i jego admiratorom wskazać trop, który może zrekompensować tę niedawna pomyłkę.

Od jakiegoś czasu w mediach można zauważyć, że niektóre (hehe) środowiska żyją w czymś, co można określić terminem światów równoległych. Oczywiście coś takiego tak naprawdę nie istnieje. I do tego właśnie zmierzam jak może istnieć coś, co w istocie nie istnieje a przynajmniej istnienia czego nie da się udowodnić. Dla każdego, kogo bym o ten paradoks nie zapytał nie będzie tajemnicą, że zachodzi tu sytuacja, w której rola fundamentu porządkującego rzeczywistość zostaje przeniesiona z wiedzy, sprawdzalności i możliwości przeprowadzenia dowodu na nie wymagającą żadnych potwierdzeń wiarę. Czy trzeba na to przykładu? Proszę dwa pierwsze z brzegu.

Jakiś czas temu sam pan Premier chyba albo wówczas jeszcze wskazany przez niego kandydat na prezydenta oświadczył, że Państwo znakomicie sobie poradziło w walce z nadzwyczajną sytuacją jaką jest powódź. Gdzieś z 70% pytanego społeczeństwa odtańczyło radosny tanieć i potwierdziło, że faktycznie znakomicie sobie poradzono. I tak zostało do dziś. I tego przekonania a właściwie wiary nie zmienia ani to, że ludzie, którzy nie mieli chyba szczęścia być zapytanymi w rzeczonej sprawie ale mieli dla odmiany nieszczęście być dotkniętymi kataklizmem przez co też są najlepiej poinformowani w kwestii „radzenia sobie” przez Państwo, muszą zmagać się z biurokratycznymi barierami, które w ogóle trudno zrozumieć, i mimo tego, że przy zbliżającej się zimie dziesiątki jeśli nie setki rodzin widzą, że z ratowaniem dorobku życia nie mają szans się uporać a na dokładkę nasz ustawodawca robi z siebie pośmiewisko będąc zmuszonym nowelizować ustawę z każdym nowym zalanym domem i kawałkiem pola.

Ale zapytaj człecze tych 70% a solennie zapewnią Cię, że Państwo przednio sobie radziło. Dlaczego tak powie? Bo tak powiedział Premier. I tyle. Słowo stało się ciałem. Tymi wałami, których nie ruszono po tym jak je woda rozniosła, tymi domami, do których wracają szczęśliwi powodzianie mimo, że tak naprawdę stoją one w ruinie a powodzianie mieszkają kontem po szkołach i ośrodkach pomocy, tymi tysiącami dla każdego o które tak naprawdę trzeba żebrać po urzędach.

Kiedy te same 70% zapytasz czy śledztwo smoleńskie jest prowadzone jak należy z miejsca przytakną. Bo tak zapewnił Premier mówiąc przy tym chyba coś o honorze. Więc jak wątpić skoro Premier wymachiwał honorem? I co tam, że w mediach średnio co dwa dni pokazuje się albo ukazuje się jakiś materiał, z którego jednoznacznie wynika, że tak naprawdę jest bardak, że ci, co tym się zajmują udowadniają, że mają o sprawie niewielkie pojęcie albo że kłamią jak najęci. Nikogo nie rusza kupa złomu leżąca od miesięcy na betonie choć pewnie każdy gdzieś tam otarł się o jakiś program popularnonaukowy pokazujący jak w sposób cywilizowany bada się podobne wypadki.

Pewien jestem, że gdyby przedstawić tym samym ludziom, tym 70% te same historie jako dziejące się w jakiejś Szwecji, Grecji czy innym dalekim kraju to bez zastanowienia potrafiliby trzeźwo ocenić jak daje sobie rade a właściwie jak sobie nie daje rady Państwo i goście, którzy w jego imieniu za „dawanie rady” odpowiadają. I to jest dopiero paradoks bo nawet niezbyt lotny obywatel tego, naszego –państwa zdawać sobie powinien sprawę, że w jego przypadku to akurat nie szwedzkie greckie czy inne państwo cokolwiek mu gwarantuje czy zabezpiecza ale to, do którego podchodzi równie krytycznie jak kiedyś Chińczyk do Mao. Na kolanach…

Czemu ten trzeźwo widzący wszelkie przywary szwedzkiej państwowości obywatel naszego kraju z taka wyrozumiałością podchodzi do gołosłownych zapewnień dotyczących działania miejscowych organów publicznych. Nie da się tego wytłumaczyć głupotą 9choć to byłoby najłatwiejsze) bo wtedy radośnie patrzyłby i na szwedzkie nonsensy. Nie może to być nic innego jak jakiś rodzaj zaczadzenia, opętania albo hipnozy. Co takiego jest w tym, że premier, czy obecny Prezydent stają przed obywatelami, mówią ewidentną nieprawdę a cały prawie naród to łyka i gotów jest za to się pociąć? Jak dali się kiedyś w Gujanie za wielebnego Jonesa co też opowiadał niestworzone historie.

* tak został określony przy okazji a cudzysłów bo to cytat.

czwartek, 9 września 2010

Amerykańska wiertarka a sprawa polska (o wrażliwości)

Może zimny ze mnie sukinsyn ale jakoś wizja amerykańskiej wiertarki w talibańskiej głowie nie za bardzo mnie porusza. Pozwolę sobie przyznać, cytując mojego kumpla ze studiów, że jest mi to „seksualnie obojętne”.

Wcale nie przeraża mnie to, że państwo zwane Stanami Zjednoczonymi w swych arcydyskretnych działaniach dalekie jest od swoich fundamentalnych, oficjalnych deklaracji na których jego obywatele opierają swoje poczucie bezpieczeństwa. To w zasadzie problem tych obywateli a ja obywatelem Stanów Zjednoczonych nie jestem i zapewne nigdy nie będę.

Tym bardziej nie przeraża mnie los gościa, któremu Stany Zjednoczone za pomocą wiertarki pokazały swoje drugie, to mniej oficjalne ale za to bardziej budzące respekt (delikatnie mówiąc) oblicze. W końcu w tej akurat sprawie to bardziej ten gościu niż Stany Zjednoczone odpowiada za poziom standardów przyjętych w relacjach między nimi.

Całe to, prasowe póki co, śledztwo i towarzysząca mu gotowość do wyrażania najwyższego oburzenia jest dla mnie, jak napisałem na początku „zimnego sukinsyna”, dość zabawna. To wyjaśnię za małą chwilkę ale najpierw uwaga, której jakoś nikt w całej dyskusji nie próbował zauważyć. Sprawa, która tak trafia sferę emocjonalną co niektórych komentatorów, dotyczy nie tego, że jakiś Amerykanin jakiemuś talibowi zamierzał przewiercić mózg ale że dziać się to miało za wiedza naszych władz. Oczywiście pozwoliłem sobie na pewien skrót bo akurat o to czy wiercić czy nie to już ten Amerykanin żadnego Polaka (mam przynajmniej taką nadzieję) nie pytał. Ale jednak pociesza mnie, że ta kwestia wybija się na czoło. I tu bycie przeze mnie „zimnym sukinsynem” nie ma nic do rzeczy bo nie to mnie cieszy, że Polska ochoczo dołączyła do systemu represji, którymi objęto „nieszczęsnych” talibów. Cieszy mnie to, że mocarstwo, które w swych działaniach bywa bardzo brutalne i nie tak znowu rzadko nie tylko zbliża się w swych działaniach do granicy, którą obywatel przywiązany do wartości demokratycznych i obywatelskich byłby skłonny zaakceptować ale wręcz je przekracza, raczyło zapytać władz Polski, kraju, z którym w chyba mało kto się dziś liczy, o zgodę. Jak wiemy a w zasadzie dzięki temu, że wiemy niewiele lub zgoła nic, operacja była supertajna. I jestem przekonany, że mogłaby się spokojnie odbyć całkowicie poza wiedzą jakichkolwiek naszych czynników rządowych. Myślę nawet iż byłaby to sytuacja dla nas zdecydowanie wygodniejsza. Po prostu w Kiejkutach lądowałyby amerykańskie wojskowe maszyny wożące w tę i wewtę, powiedzmy, włoszczyznę i tyle byśmy wiedzieli. A przy okazji tyle byśmy mieli teraz do powiedzenia. I tak będzie zapewne w przyszłości o ile ktoś gdzieś jeszcze będzie chciał nas za partnera obserwując teraz zachowanie naszych polityków w tej sprawie (szczególnie to charakterystyczne „muszę być dyskretny” na które jak najsłuszniej uwagę zwraca u siebie Weronka *).

Jednak w całej sprawie dla mnie przynajmniej ciekawa i, jako „zimny drań” przyznaje, śmieszna jest zupełnie inna kwestia. Owszem, w żadnym wypadku nie chciałbym by czy to mi czy komukolwiek ktoś dobierał się do zwartości czaszki za pomocą elektrycznej wiertarki. Ale jakoś tak nieproporcjonalne a przez to karykaturalne wydaj mi się całe to oburzenie opisywane finezją agentów zagranicznych służb w stosunku do członków obcych formacji zbrojnych w kraju, który jakoś tak niedawno przeszedł do porządku nad tym co z jego obywatelami przez dziesiątki lat robili inni jego obywatele. I to w sytuacji, w której dokumentacja rodzimej finezji swą skalą o kilka by nie rzec kilkadziesiąt kategorii przerasta te nędzne prasowe przypuszczenia dotyczące owej krzywdy PODOBNO wyrządzonej PODOBNO przez jakiegoś obywatela obcego państwa PODOBNO obywatelowi innego obcego państwa PODOBNO na naszym terytorium PODOBNO za wiedzą naszych czynników oficjalnych. W przypadku tego, czego doświadczali wcześniej nasi obywatele wszystkie powyższe PODOBNO oczywiście należy z miejsca wykreślić.

Tak więc rzekomym talibem z przewierconym łbem jakoś trudno mi się przejmować gdy kiedyś mocno postanowiono, że zdejmie się ze mnie ciężar przejmowania się tym, co zrobiono na Wybrzeżu, w „Wujku” czy w Lubinie. Tak szanowni panowie obrońcy praw człowieka, wrażliwi publicyści i wy, „niepodważalne autorytety moralne”. Niewrażliwego „zimnego sukinsyna” to wyście ze mnie zrobili na trupach z miejsc opisanych nieco wyżej i na tej swojej obojętności na oczywistą krzywdę oraz opieszałości wobec sprawców tej krzywdy. Jeśli cofniecie czas a on zdezaktualizuje wszystkie przedawnienia, które już się uprawomocniły, i da możliwość wystawienia uczciwego rachunku za to wszystko o czym wspomniałem, to ja obiecuję, że przejmę się i tym, co dziać się miało w Kiejkutach. Na dziś uważam, że skoro można było strzelać Polakowi w tył głowy, sadzać go na nodze od taboretu, bić po stopach bykowcem albo godzinami trzymać w lodowatej wodzie to czemu nie miałoby być wolno Amerykaninowi rozwiercać czaszki Afgańczyka?

* http://opinie.nienachalne.salon24.pl/227127,dyskrecja

środa, 8 września 2010

Esencja polskości czyli buc narodowy

Olśniło mnie wreszcie dzisiaj w sprawie wstydliwej. Wstydliwej bo nie dającej spokoju choć bardzo bym chciał by w ogóle nie zaprzątała mej głowy. Pewnie nie tylko ja zastanawiałem się i zastanawiam w czym tkwi magia faceta, który ani za mądrze (ani ciekawie) nie mówi ani za pięknie nie wygląda. Słowem nie ma w sobie nic, co przeważnie pociąga albo porywa w ludziach innych ludzi.
Wstydliwość tej sytuacji bierze się z tego, że to wszystko zaprząta mnie za sprawą nie kogo innego lecz biłgorajskiego błazna.

Fenomen tego człowieka z pozoru wydaje się nie do wyjaśnienia. Błąd wynika z przyjęcia błędnego założenia, że przy całej naszej ułomności chcemy być rządzeni lub reprezentowani przez kogoś, kto naszych słabości jest pozbawiony i każdemu zdaje się być taką zdecydowanie lepsza, stuningowana rzec by można wersją samego siebie.
Przyznaje, że to, co opisałem wyżej jest powtórzeniem mojego sposobu myślenia o ludziach którzy mają mną rządzić albo mnie reprezentować. Bo inaczej jaki jest sens by cedować na kogoś troskę o mojej sprawy i mój wizerunek.

Od dawna mam świadomość tego, że pajac z Biłgoraja konsekwentnie idzie ścieżką wytyczona przez Andrzeja Leppera. Oczywiście jeśli wziąć pod uwagę estetykę tej aury, która jako polityk wokół siebie wytwarza. Już tamten przypadek powianiem wskazać mi błąd w rozumowaniu ale tamto potrafiłem sobie przetłumaczyć specyfiką elektoratu będącego melanżem zawodu rzeczywistością i naiwnej wiary, że można ją zmienić bardzo prostymi, by nie rzec prymitywnymi środkami. W tamtym przypadku miałem świadomość filtra, który deformuje wszelkie rozważania o ogólnej istocie zjawiska.

W tym przypadku tego wszystkiego już nie ma. Ci, którzy przyznają się do fascynacji błaznem z PO są dość daleko od schematu wyborcy Leppera. Narzucają nam swój wizerunek opisany takimi atrybutami jak otwartość, umiłowanie wolnej myśli, spora i uporządkowana wiedza. I można by długo pisać tę laurkę. Laurkę ponoć rozpisująca się gdzieś na około siedmiu tysięcy elementów. Tyle, że ta laurka byłaby z gruntu fałszywa.

W bezczelnym typie można wiele znaleźć ale raczej nie tego, co opisałem. Przeglądając serwisy natknąłem się na wpis biłgorajskiego pajaca poświęcony odszkodowaniu, które odebrała Marta Kaczyńska z tytułu polisy jej rodziców. I, tak jak napisałem na początku, olśniło mnie.

To, co znajduję w słowach pana pajaca to w czystej postaci polski buc narodowy. ta przypadłość, która tak mocno nam doskwiera w każdym niemal z naszych sąsiadów i która czasem budzi się w nas samych.

By poznać jej naturę trzeba wiedzieć, że najłatwiej ją odnaleźć wokół tych, którym coś się uda, którym fortuna przyniesie szczęście albo kto osiągnie jakiś tam wyróżniający się status materialny. Wtedy do głosu dochodzi taki buc, który tu i tam opowiada, że to wszystko skandal, że takie pieniądze, że pewnie kradzione, że powinno się je ludziom rozdać… Nie będę więcej wymyślać bo któż nie zna tego ze swego otoczenia.

Rozumiem też teraz ów podnoszony od jakiegoś czasu, także przez ludzi zgłaszających również do tego, by być odbieranymi jako ludzie kultury, ze biłgorajski pajac „mówi to, czego inni powiedzieć się boją”. Dotąd sądziłem (nie rozumiejąc zupełnie owego strachu zważywszy, że to co mówi pajac jest bardzo modne i nośne i nie spotkałem się z żadnym, przypadkiem by mówienie czegoś takiego skończyło się jakimiś przykrymi konsekwencjami) ze chodzi o strach przed represjami, przed jakimiś kłopotami. Dopiero teraz dotarło do mnie, że ci artyści i intelektualiści boją się po prostu by nie wyjść towarzysko na takich samych buców jak ich uwielbiony „buc narodowy”. Po prostu im nie wypada i cieszą się aż do granicy, wybaczyć proszę, poszczania, z tego, że znalazł się taki jeden buc, który za nich powie to coś, co ich aż rozsadza ale im akurat nie bardzo wypada.

Radosny błazen zaś, mimo swego wykształcenia całego i przekonania, że pozjadał wszystkie rozumy, nie zauważa tej swojej roli przydatnego głupka, który ku uciesze wszystkich powie a to „dupa” a to „gówno” wywołując tym dość powszechny rechot.
Niestety Polak ma to do siebie, że najłatwiejszym uczuciem, które z siebie umie wykrzesać jest zazdrość a zaraz za nim zawiść. Uwielbia źle mówić o innych i słuchać jak inni o innych źle mówią. Jest w stanie się opamiętać dopiero wówczas gdy tym „innym” o którym zaczyna się mówić staje się on sam. Wtedy dopiero pojmuje, że to boli. Nie inaczej.

Jeśli więc Polaku powtarzasz teraz za biłgorajskim błaznem „skandal” i ręce ci drżą ze złości to zamiast cieszyć się, że jesteś na czasie i w dodatku w większości pomyśl, że do twojego tańca przygrywa ci wzorzec naszych narodowych przywar wcielonych w postać buca narodowego