czwartek, 10 marca 2011

Trędowaty wśród zdrowych. O Polakach…

Mój dzisiejszy dzień wolny od pracy, choć zaczął się od „pań wkręcających żarówkę” i „łokcia tenisisty”, skontrapunktowało spotkanie, co zdarza mi się raz, dwa razy w roku. I zawsze poprawia mi humor. Tak więc jestem ewidentnie „do przodu”. Jak sądzę…

Spotkałem przypadkiem całkiem kolegę ze studiów, który obecnie „robi w nauce”. Zaczęło się dziś od takich chichotów nad rzeczywistością jako to choćby faktem wyczekiwania na benzynę po 9 zł. To on mi ową prognozę podał co mnie zaskoczyło dość bo raz że ja z niepokojem czekam już na ostatecznie potwierdzoną, taką po 5 zł a dwa, że zasiał taki defetyzm choć swym usytuowaniem towarzysko- zawodowym raczej powinien szeptać mi z przekonaniem, że będzie po 4 zł a te 5 to przez Libię, plamy na słońcu i wszystko inne niezależne zupełnie od naszej światłej władzy. Ale on zawsze był taki jakiś inny...

W każdym razie szybko, z racji naszego studiowania a teraz jego profesji, zahaczyło się o „Złote żniwa”, które on, w oparciu o opinie swych kolegów- fachowców, z błotem zmieszał fachowo (profesorze Sadurski szanowny) ale na kilka chwil tylko. Bo od żniw, ich koloru oraz zrozumiałych (tak szczerze uważam) pretensji Narodu Wybranego jakoś tak ciekawsze wydało się nam dywagowanie o Polakach.

A jak o Polakach to wyszło nam, że nie da się tak w próżni. Boć Polacy to żadne ciała niebieskie co sobie latają czy choćby spadają swobodnie. Bez dwóch zdań i bez wysiłku żadnego są otoczeni atmosferą… Złą czy dobrą to rzecz inna. W każdym razie jakoś się tam sytuują. „Gallia est omnis divisa in partes tres, quarum unam incolunt…” rzec by można za boskim Cezarem pokazując palcem nasze miejsce. Nasze…

Tak właśnie nad tym naszym miejscem się zadumaliśmy i powściekaliśmy się zdumieni. Jakoś, nie całkiem świadomie chyba, zadumaliśmy się tak obok świetnego felietonu Zaręby z dzisiejszej „Rzeczpospolitej”* w którym niby to postponuje on bezlitośnie Czechów ale wychodzi z tego taka laurka dla tych „śmiejących się bestii” co niewątpliwie jednak mają jaja. Na tych jajach, będących w posiadaniu narodów ościennych trochę się z kolegą skupiliśmy jako na wątku wprowadzającym do tematu głównego. I warto się było skupić. Nie w sposób jakiś kolankowy oczywiście! Co to, to nie! Z pełną świadomością tego, że jaja owe w posiadaniu niektórych naszych sąsiadów nie są, że się tak wyrażę, nam za bardzo na rękę. Ale nie da się ich nie zauważyć a i zlekceważyć takoż. O czeskich jajach (jako o „czeskim błędzie”) opowiada Zaręba i do niego odeślę bo gdzie mi do niego. Sam wspomnę te marne parę milionów mających jaja Litwinów, co nam pokazują „faka” od lat nie zważając na to, że nas z dziesięć razy więcej i do tego obnosimy się po Europie z naszą „mocarstwowością regionalną”. Obok zaraz Łotysze z jajami, nawet na nas nie oglądając się jakbyśmy wcale nie byli „liderem regionu” i takiego samego „faka” pokazują Ruskim. Tym samym co to ich od cholery a każdy z atomową rakietą „Iskander” za pazuchą i co to nam dla odmiany za ich premiera „warto zapłacić każdą cenę” wedle naszych elit. Na południe od nas Węgrzy też trzymają fason odkopując się dzielnie zaczadzonej nieco zapateryzmem Wspólnocie co to widzi źdźbło choć belka jej uwadze kiedyś uszła. Na naszych flankach najbliżsi nasi sąsiedzi dopieszczają z zapałem swą pamięć historyczną niepomni jakoś tego, że się ona brała w sporej części z rzezi nieludzkich. I że może wypadało się jakoś od niej odwrócić. Owszem, odwracają się, ale od tego, czego raczej nie tylko dopieszczać ale i pokazywać nikomu by nie chcieli. Wkopując sprytnie w jaki kąt.

I pośrodku my. Nie w próżni ale całym swym narodowym jestestwem jakby jakie ciało obce. Będące czymś w rodzaju narodowej antymaterii. Reagującej zawsze wedle jakichś dziwnych praw fizyki przekory. Tam, gdzie inni idą w przód, my patrzymy do tyłu. Gdzie oni się pochylą my tylko podeptać umiemy z głową zadartą głupio nosem do góry. A naszym odpowiednikiem tych imponujących i budzących szacunek „faków” jest obyczaj klękania z łbami pochylanymi pokornie.

„To jakaś choroba” orzekliśmy z kolegą jak jakie konsylium badające tę naszą narodową alogiczność. Bo jakoś nam odwagi chyba zabrakło by ten stan uznać za normalny, trwały i nie dający szans na poprawę. Tak naprawdę orzekliśmy ostrzej znacznie. Wyszło nam bowiem, że coś musiało nas po****olić! I jakoś łatwo nam ta diagnoza wyszła boć wcale nie o kondycji Narodu deliberowaliśmy. O Narodzie to było na sam początek gdyśmy ze zgroza jako Naród nad tymi dziewięcioma złotymi za litr paliwa się rozwodzili. I Naród z nas wyszedł w naszym przeczuciu, że coś jest nie tak, jak być powinno. Zaś ta diagnoza dotyczy tych, co nas jako to niegdyś Mojżesz Naród Wybrany do ziemi obiecanej mają zawieść. I w tym problem że jakoś nam chyba z nimi nie po drodze. Bo co kogo mijamy to jakiś taki fajniejszy się zdaje i z dumną gębą się obnosi. Tak, że momentami tym Czechem, Litwinem czy innym mającym jaja być by się chciało. Ale nie można. Nie wolno nawet. Kiedyś z tej choroby przecież wyjść musimy.

* http://blog.rp.pl/zaremba/2011/03/09/czeski-blad/

1 komentarz:

  1. Jaki fajny tekst. Odnaleziony przyjaciel to piękny prezent, rzeczywiście zdarza się rzadko. Dziś jakoś tak pomyślałam, że nawet jeśli kolejny raz ster zostanie utrzymany, to będzie już inaczej; naprawdę spory tłum nie zaufa kolejnym pozorom.

    Pozdrawiam bardzo serdecznie

    OdpowiedzUsuń