Nie bardzo pojmuję czemu dziennikarze w takiej masie są prorządowi. Oczywiście nie chodzi mi o ich, ze tak powiem, stanowisko służbowe. Bo tam jest jasne, że szef każe i już. Ale wielu, jeśli nie większość z żurnalistów nie potrafi ukryć, że za tę władzę daliby się pokroić także prywatnie.
Dla mnie to nie jest logiczne. Bo kiedy patrzę na to, w jakich warunkach muszą pracować, wychodzi mi, że wszyscy, jak jeden mąż, powinni modlić się o powrót poprzedniej Rzeczypospolitej. Tej IV.
Wtedy wszystko, przynajmniej jeśli chodzi o dziennikarzy, było jasne i oczywiste. Sprowadzała się cała rzecz do tego, by złapać „newsa”. A dalej to już kwestie techniczne, warsztatowe. To dobry a nawet średniej jakości adept sztuki ma raczej w małym paluszku. I chyba mało kto uzna, że nie na tym polegać powinna ta profesja.
Dziś jest inaczej. Znalezienie „newsa” to dopiero początek drogi przez mękę. Wydaje się nawet, że najlepiej żadnych „newsów” nie szukać. Raz, że jakie one tam mogą być? Nie pytam jakie powinny bo wiadomo że dobre albo nawet znakomite. Chodzi o to, że nie są. I w tym problem. Ale nawet nie szukanie żadnych newsów nie gwarantuje spokoju. Zawsze przecież znajdzie się jakaś szuja która coś tam wygrzebie i zaraz są kłopoty.
Właściwie można mieć wątpliwość, czy jeszcze mamy do czynienia z dziennikarstwem. O ile w przypadku dziennikarzy krytycznych wobec władzy (jest ich garstka choć na ten przykład pan wicmarszałek Niesiołowski uważa że wszyscy są anty i że to się po prostu w głowie nie mieści!) to jeszcze jest proste, ta masa nie podzielająca przekonań tamtych faktycznie ma ciężko. Choćby przez to, że otoczenie jest wrogie. Niby „sami swoi” i takie tam ale wiadomo, że Bóg powinien nas strzec głownie przed przyjaciółmi. No więc przyjaźnią się oni choćby namiętnie z panem prezydentem a on im odwdzięcza „bulem” bez nadzieji”. I jest news choć ty, siadłszy, płacz! Ale to nie koniec że sobie świat dziennikarski nad tym popłacze. Oto redaktor naczelny ten i ów każe podnosić dupy z foteli i ruszać by szukać w „bulu” i „nadzieji” w czegoś podobnego w literackiej twórczości szefa opozycji.
Gorzej, że taki szef opozycji, który z tą większą częścią dziennikarskiego światka się nie przyjaźni (a raczej oni z nim) pójdzie do sklepu osiedlowego i mu z paragonu wynika, że drzewiej, gdy jeszcze nie był szefem opozycji, za to samo zapłaciłby połowę mniej. No jest news. W normalnych warunkach wystarczyłby tekst na temat pełzającej (albo może i cwałującej) drożyzny uzupełniony stosownym skanem paragonu. Teraz jednak nie. W końcu przyjaźń zobowiązuje. Tedy trzeba się było stadu mistrzów pióra i klawiatury ruszyć „na miasto” i stanąć na głowie, by powtórzyć wyczyn szefa opozycji za stawki, które nie pokażą w złym świetle szefa rządu. Udało się z „bulem” ale co się nabiegali żurnaliści po miejscach, w które pewnie w życiu by dobrowolnie nie włazili to ich!
Prawdę mówiąc dziwię się wszelkim redaktorom naczelnym, że w tak bezsensowny i nieracjonalny sposób gospodarują zasobem w postaci talentów zatrudnionych zespołów. Wszak większość redaktorów naczelnych pamięta minioną epokę, która, pieprząc wszystko inne, akurat w tej sprawie była wyjątkowo rozwojowa. Wtedy dziennikarzy nie wysyłano by latali po świecie szukać wszystkiego tego, o czym „ludzie gadali” że nie ma. Ich dziennikarskie tyłki tkwiły dalej w wygodnych, redakcyjnych fotelach a całą robotę odwalały ich kreatywne łby. Dowiadywaliśmy się więc, że nie ma co płakać po maśle, którego nikt nigdzie nie był w stanie uświadczyć bo przecież „margaryna jak masło” a dawet lepiej bo miała witaminę De i na oczy dobrze robiła. Choć czy stawianie na dobry wzrok w PRL-u było dobrą koncepcją to ja nie wiem.
I tu można było zdeptać prezesa opozycji, że cukier wcale nie krzepi lecz jest „biało śmiercią”, że kurczak jest z cała pewnością z fermy, gdzie utuczono go w stresie dioksynami i zarażono ptasią grypą no a kart… znaczy ziemniaki… Kto dziś je jakieś ziemniaki? I tak by nam z tych trzech dych z roku 2007 jeszcze z połowa została. Ktoś powie, że to nie jest możliwe. Też tak myślałem póki nie przeczytałem, że student potrafi za dziesięć złotych przeżyć tydzień.
Na pocieszenie żurnalistom pozostała rzecz z pozoru ewidentna czyli słowny pojedynek Małysza z Kaczyńskim. Małysz powiedział swoje, Kaczyński w zasadzie nic nie powiedział poza tym, że Małysz zna się na swoi on na swoim. Z jakiegoś powodu (zapewne z powodu tych samych co zawsze redaktorów naczelnych) wyszło dziennikarzom, że Kaczyński tłumi swobodę wypowiedzi Małysza. Choć prawdę mówiąc mi (zastrzegam że żurnalistą nie jestem więc gdzie mi tam do ich mądrości i różnych takich?) wyszło, że jeśli Kaczyński komuś stłumił swobodę wypowiedzi to najbardziej sobie ale to, to mu akurat wolno. Każdy Trybunał Konstytucyjny (choć pewnie z „bulem”) to przyzna.
Zaś w tej sprawie tak naprawdę redaktorzy naczelni powinni być szefowi opozycji wdzięczni, że ni słowa więcej nie powiedział. Mógł przecież powiedzieć, że o ile pan Małysz zna się na skakaniu to nie koniecznie na polityce tak jak on i Donald Tusk nie muszą przecież umieć skakać. Bo przecież nie pozostało buy już nic innego jak zgłoszenie Premiera do pucharu w skokach. I mogłoby się to skończyć tak, że już by się nie mieli ci redaktorzy naczelni z kom kolegować.
PS. Wszyscy, którzy wiedzą, jak potrafię „radzić sobie” z ortografią i czują się oburzeni mymi „żarcikami” z ortografii wg pana prezydenta wyjaśniam, że te moje cudzysłowy to oczywisty hołd dla niego. Gdyby nie strzelił on tych byków, które strzelił, ja bym je napisał bez cudzysłowu i byłoby na mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz